Литмир - Электронная Библиотека

– Mam dość – wyjaśnił mi szeptem Mike. – Jak tylko się wyniosą zamykam sklep.

– Dobra, skoro tak…

Zabrałam się do pakowania torby.

– Był od pana wyższy nawet na czworaka – nie dawał za wygrana brodacz. – Wielki jak dom. Czarny jak smoła. Mam zamiar zgłosić to do nadleśnictwa. Powinni ostrzegać turystów, że kręci po okolicy taka bestia. Nie spotkałem go przecież wysoko w górach, tylko na dole, kilka kilometrów od szosy.

Wilk morski wywrócił oczami, parskając śmiechem.

– Niech zgadnę: zaczął pan schodzić? Po tygodniu na chińskich zupkach?

Brodacz zdecydował, że potrzebuje wsparcia wiarygodnego tubylca. Odnalazł nas wzrokiem.

– Ej, ty! Mike, prawda?

– Do zobaczenia w poniedziałek – szepnęłam do namierzonej ofiary.

– Tak, proszę pana? – spytał grzecznie Mike.

– Czy nie ostrzegano tu ostatnio przed niedźwiedziami czarnymi?

– Nie, proszę pana. Ale zawsze warto trzymać się od nich na odpowiednią odległość i przechowywać żywność w szczelnych, trwałych pojemnikach. Czy widział pan nasze kanistry na wodę?

Ich odporność na zakusy misi potwierdzono certyfikatem, a ważą tylko…

Drzwi na fotokomórkę rozsunęły się przede mną i chowając głowę w ramionach, wybiegłam na deszcz. Odbijające się od mojego kaptura krople także robiły więcej hałasu niż dawniej, ale kiedy znalazłam się w furgonetce, wszystkie inne dźwięki i tak zagłuszył jej sędziwy silnik.

Nie chciałam wracać do pustego domu. Ostatnia noc była dla mnie wyjątkowo ciężka i nie miałam ochoty przesiadywać w pokoju, w którym tyle wycierpiałam. Ból wprawdzie zelżał na, tyle że udało mi się zasnąć, ale na tym się nie skończyło. Spodziewałam się tego. Tak jak mówiłam Jessice, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że w nocy nawiedzą mnie koszmary.

Od połowy września nie przyśniło mi się nic miłego, koszmary pojawiały się, co noc. Właściwie był to jeden koszmar – wciąż ten sam. Teoretycznie, przeżywszy go ponad sto razy, powinnam była już dawno się do niego przyzwyczaić, uodpornić na jego dość niewinną zresztą treść, tymczasem nic takiego się nie działo. Zawsze potwornie się bałam i niezmiennie budziłam się z krzykiem. Budziłam też Charliego. Najpierw wpadał do mojego pokoju ze strzelbą w dłoni, ale z czasem przestał sprawdzać, czy nikt mnie nie dusi.

Gdybym pokazała komuś swój sen na DVD, z pewnością nie zrozumiałby, czemu reaguję tak gwałtownie – nikt nie gonił mnie w nim z siekierą ani nie zapadałam się w ruchomych piaskach. Mój koszmar był poniekąd piekielnie nudny. Szłam przez niekończący się, gęsty stary las. Rosnące w nim strzeliste drzewa miały pnie pokryte mchem. Panowała tam tak idealna cisza, że aż bolały od niej uszy. Było ciemno, jakby zapadał zmierzch, a niewidoczne niebo przesłaniały chmury. Przebijające się przez ich grubą warstwę ostatnie promienie słońca dawały tylko tyle światła, by móc stwierdzić, że nie było, czemu się przyglądać. Nie trzymałam się żadnej ścieżki. Parłam do przodu, czegoś szukając, uporczywie czegoś wypatrując, a im dłużej trwały moje poszukiwania, tym bardziej robiłam się nerwowa. Zniecierpliwiona i zrozpaczona zarazem, próbowałam narzucić sobie szybsze tempo, ale prowadziło to tylko do tego, że częściej się potykałam. Czułam się taka niezgrabna i bezradna… W pewnym momencie, chociaż wiedziałam, że się zbliża, nie potrafiłam się nigdy zawczasu obudzić – zdawałam sobie sprawę, że nie pamiętam, czekam, a zaraz potem, że po prostu nie istnieje nic, czego mogłabym szukać. Na świecie, w moim świecie, nie było nic prócz tego pustego lasu, nic a nic… wtedy zazwyczaj zaczynałam krzyczeć.

Nie zwracałam uwagi, dokąd jadę – krążyłam bez celu po smaganych deszczem ulicach, unikając jedynie tych dróg, które prowadziły do domu. Nie miałam gdzie się podziać. Dom był moją jedyną przystanią.

Pragnęłam bardzo popaść na powrót w otępienie, ale zapomniałam zupełnie, jak się do tej pory kontrolowałam. Dręczyło mnie wspomnienie mojego jedynego koszmaru, co zmuszało mnie myślenia o rzeczach, które miały sprawić mi ból. Nie chciałam wracać do tamtego lasu. Nawet, kiedy zdołałam się otrząsnąć z tych złowrogich wizji, poczułam, że w oczach stają mi łzy, a obrzeża ziejącej w moim tułowiu fantomowej rany zaczynają pobolewać. Zdjęłam lewą dłoń z kierownicy i przyłożyłam ją sobie do piersi.

Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali.

Tym razem tylko przypomniałam sobie Jego słowa, nie usłyszałam ich w głowie. Równie dobrze mogłabym patrzeć na nie wydrukowane na kartce papieru. Były to jedynie słowa, zbitki głosek liter, ale raniły jak sztylet. Zacisnęłam z bólu zęby. Zaparkowałam na poboczu, świadoma, że nie powinnam prowadzić w takim stanie. Pochyliłam się do przodu, przycisnęłam twarz do kierownicy i spróbowałam równomiernie oddychać.

Zastanowiłam się, jak długo jeszcze będę tak cierpieć. Może pewnego dnia, za kilkadziesiąt lat – jeśli ból miał zelżeć kiedyś na tyle żebym mogła lepiej go znosić – uda mi się ze spokojem wspomnieć te kilka krótkich miesięcy składających się na najszczęśliwszy okres w moim życiu. Wspominać, wdzięczna za to, że poświęcono mi, choć trochę czasu. Że dano mi więcej, niż prosiłam, i więcej, niż na to zasługiwałam. Cóż, może pewnego dnia miało być mi dane to oceniać.

Ale co, jeśli rana miała się nigdy nie zagoić? Jeśli ból miał towarzyszyć mi do końca moich dni?

Objęłam się obiema rękami. Jakbyśmy nigdy się nie poznali. Co za idiotyczna obietnica! Mógł wykraść mi swoje zdjęcia i zabrać swoje prezenty, ale nie oznaczało to bynajmniej powrotu do punktu wyjścia. Brak namacalnych dowodów był tu najmniej istotny. To ja się przede wszystkim zmieniłam – zmieniłam nie do poznania. Nawet zewnętrznie, bo twarz mi poszarzała, a pod oczami widniały fioletowe cienie. Gdybym na dokładkę była nieziemsko piękna, z daleka można by mnie brać nawet za wampirzycę! Ale piękna nie byłam, więc raczej przypominałam zombie.

Jakbyśmy nigdy się nie poznali? Chyba żartował. Tej obietnicy nie miał szans dotrzymać. Złamał ją, gdy tylko ją złożył.

Uderzyłam czołem o kierownicę, mając nadzieję, że nowy ból odwróci moją uwagę od starego.

Jaka byłam głupia, że wcześniej tego nie zauważyłam! Po kiego licha dokładałam wszelkich starań, żeby nie złamać danego słowa, skoro druga strona od samego początku nie przestrzegała postanowień naszej umowy? Kogo obchodziło, czy postępuję pochopnie, czy nie? Miałam żyć tak, jakbyśmy nigdy się nie spotkali? Proszę bardzo! W takim razie byłam wolnym człowiekiem i mogłam robić wszystko, na co tylko miałam ochotę.

Głupie wyskoki w Forks? Zaśmiałam się ponuro. Trudno było powiedzieć, żebym miała tu pole do popisu.

Nagły przypływ ironii mnie zdekoncentrował, więc nie bolało mnie już tak, jak przedtem. Odważyłam się wyprostować. Mój oddech wracał powoli do normy. Chociaż na dworze było chłodno, czoło miałam mokre od potu.

Aby nie wracać myślami do bolesnych wspomnień, skupiłam się na tym, jakby tu zaszaleć. Narażanie się na ryzyko w Forks wymagało z mojego punktu widzenia dużej kreatywności i obawiałam się nieco, że nie należę do osób obdarzonych dostateczni bogatą wyobraźnią, ale nie poddawałam się – bardzo mi na tym zależało. A nuż, nie dotrzymawszy obietnicy, poczułabym się lepiej. A nuż zupełnie bym wyzdrowiała? Tylko jak mogłam ją złamać na tej zabitej deskami dziurze? Z wszystkich kątów wiało nudą. Oczywiście w miasteczku nie zawsze było tak bezpiecznie, jak się mogło wydawać, ale odkąd wyprowadziła się pewna rodzina, pozory już nie myliły.

Przez dłuższą chwilę siedziałam wpatrzona w przednią szybę. Nic nie przychodziło mi do głowy. Licząc na to, że świeże powietrze otrzeźwi, wyłączyłam silnik, który cały ten czas pracował na pierwszym biegu, i wysiadłam z samochodu w gęstą zimną mżawkę. Deszcz ściekał mi strużkami po policzkach niczym słodkie łzy. Po minucie takiej kuracji otrząsnęłam się, intensywnie mrugając, i uzmysłowiłam sobie nareszcie, gdzie jestem. Stałam na Ruseell Avenue, w takim miejscu, że blokowałam wjazd na podwórko Cheneyów. Po drugiej stronie drogi mieszkali z kolei Mirksowie.

22
{"b":"103759","o":1}