Koniec miłości. Koniec mojego życia.
Przedzierając się przez gęste poszycie, straciłam poczucie czasu. Może minęło kilka godzin, a może kilka minut. Czy prze – szłabym metr, czy kilometr, las i tak wszędzie wyglądałby jednakowo. Zaczęłam się bać, że chodzę w kółko i to kółko o bardzo niewielkiej średnicy, ale mimo to nie przerywałam marszu. Często traciłam równowagę, a po zapadnięciu zmroku kilka razy się przewróciłam.
W końcu potknęłam się o coś (było zbyt ciemno, by ustalić, o co, upadłam na ziemię i już się nie podniosłam. Przekulałam się na bok, żeby ułatwić sobie oddychanie, i zwinęłam się w kłębek na wilgotnych paprociach.
Dopiero leżąc, zdałam sobie sprawę, że minęło więcej czasu, niż przypuszczałam. Nie pamiętałam, jak dawno temu zaszło słońce. Czy nocą w lesie zawsze panowały takie egipskie ciemności? Przez chmury, igły i liście powinna była przecież przebijać się choć odrobina księżycowego światła.
Jeśli księżyc był, a najwyraźniej znikł wraz z Edwardem. Akurat dziś przypadało widać zaćmienie – nów.
Nów. Szło nowe. Zadrżałam, choć nie było mi zimno.
Długo leżałam w ciemnościach, aż usłyszałam wołanie. To mnie ktoś wołał. Otaczające mnie mokre rośliny tłumiły dźwięki, ale nie miałam wątpliwości, że wśród drzew niesie się echem moje imię – Nie rozpoznawałam tylko głosu wołającego. Czy miałam dać mu znać, gdzie jestem? Byłam tak otępiała, że zanim uświadomiłam sobie, że powinnam odpowiedzieć, wołanie ucichło.
Jakiś czas później obudził mnie deszcz, a raczej ocucił, bo to, że zasnęłam, było mało prawdopodobne. Zatraciłam się we wszechogarniającym odrętwieniu, byle tylko nie dopuścić do siebie tej jednej przerażającej myśli.
Deszcz nieco mi przeszkadzał. Krople były lodowate. Puściłam nogi, żeby zakryć sobie twarz rękami.
To właśnie wtedy po raz drugi moich uszu doszło wołanie. Tym razem dobiegało z większej odległości, zdawało mi się także, że czasami woła wiele osób naraz. Pamiętałam, że powinnam na nie odpowiedzieć, ale uważałam, że i tak nikt mnie nie usłyszy. Czy byłam na siłach krzyczeć dostatecznie głośno?
Nagle coś szurnęło, zaskakująco blisko. Coś węszyło w poszyciu, jakieś zwierzę, duże zwierzę. Zastanowiłam się, czy powinnam się przestraszyć. Nic nie czułam. Nic mnie nie obchodziło. Szuranie się oddaliło.
Padało dalej. Pomiędzy moim policzkiem a liśćmi gromadziła się woda. Próbowałam właśnie zebrać dość sil, by przekręcić się na drugi bok, kiedy dostrzegłam, że ktoś się zbliża.
Z początku świadczyła o tym jedynie delikatna poświata rzucana przez jakieś niewidoczne jeszcze źródło światła na zarośla, które z czasem nabrała intensywności. Nieznajomy nie używał latarki, bo to, co niósł, oświetlało zbyt duży obszar. Zanim zupełnie mnie oślepił, zdążyłam zobaczyć, że to gazowa lampa turystyczna.
– Bella.
Już mnie nie wołał, znalazł po prostu to, czego szukał. Rozpoznał mnie, ale ja nadal nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Mówił basem i był bardzo wysoki, choć to drugie docierało do mnie z trudem, brało się chyba stąd, że wciąż leżałam z policzkiem przyciśniętym do ziemi.
– Jesteś ranna? Czy ktoś zrobił ci krzywdę?
Wpatrywałam się tępo w górującą nade mną postać. Wiedziałam, że te słowa coś znaczą, ale nie stać mnie było na nic więcej.
– Nazywam się Sam Uley.
Jego nazwisko nic mi nie mówiło.
– Szuka cię wielu ludzi. Charlie bardzo się martwi.
Charlie? Charlie to było coś ważnego… Starałam się skupić.
Oprócz Charliego nic mi nie zostało.
Mężczyzna wyciągnął ku mnie dłoń, ale byłam w takim stanie, że nie zrozumiałam jego intencji i nawet nie drgnęłam. Pokręcił głową. Szybko ocenił sytuację i jednym zwinnym ruchem wziął mnie na ręce. Zwisałam bezwładnie niczym zrolowany dywan. Coś mi podpowiadało, że powinnam czuć się skrępowana, bo niesie mnie nieznajomy, jednak pozostałam głucha na te podpowiedzi, jak i na wszystko inne.
Sam szedł zdecydowanym krokiem. Nie trwało to długo. Wkrótce w oddali ukazał się krąg świateł. Sądząc po głosach, w lampy uzbrojeni byli sami mężczyźni.
– Mam ją! – zawołał mój wybawiciel do kompanów.
Szmer rozmów ucichł na chwilę, a potem wszyscy zaczęli się przekrzykiwać jeden przez drugiego. Otoczyły nas zmartwione twarze. Rozumiałam tylko to, co mówił Sam, może, dlatego, że miałam ucho przyciśnięte do jego piersi.
– Nie, nie widać, żeby była ranna – odpowiedział komuś na pytanie. – Powtarza tylko: „Zostawił mnie, zostawił mnie”.
Czyżbym naprawdę powtarzała to na głos? Przygryzłam dolną wargę.
– Bello, kochanie, nic ci nie jest?
Ten głos poznałabym wszędzie – nawet, jak teraz, zniekształcony troską.
Charlie? – pisnęłam płaczliwie jak małe pobite dziecko.
Jestem przy tobie, skarbie.
Zapachniała jego skórzana kurtka szeryfa. Zakołysałam się. To kolana ugięły się ojcu pod moim ciężarem.
– Może to ja ją poniosę? – zaproponował Sam.
– Poradzę sobie – powiedział Charlie troszkę zadyszany. Szedł niezdarnie, wyraźnie się męczył. Chciałam go poprosić, by postawił mnie na ziemi i pozwolił iść samodzielnie, ale język i wargi odmówiły mi posłuszeństwa.
Razem z nami ruszyli mężczyźni niosący lampy i latarki. Wyglądało to jak jakaś uroczysta parada. Albo jak kondukt pogrzebowy. Przymknęłam powieki.
– Jeszcze trochę i będziemy w domku – pocieszył mnie Charlie kilkakrotnie.
Otworzyłam oczy dopiero na dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Byliśmy już na ganku, a Sam przytrzymywał dla nas drzwi.
Charlie zaniósł mnie do saloniku i ostrożnie położył na kanapie.
– Tato, jestem cala mokra – zaprotestowałam słabym głosem.
– Nic nie szkodzi – burknął szorstko. Panował już nad swoimi emocjami. – Koce są w szafce u szczytu schodów – zawołał do kogoś.
Bella? – odezwał się ktoś nowy. Pochylał się nade mną siwowłosy pan, którego rozpoznałam po kilku sekundach namysłu.
– Doktor Grenady?
– Tak, to ja. Czy jesteś ranna?
Nie odpowiedziałam od razu. Przypomniało mi się, że Sam Uley zadał mi to samo pytanie w lesie, tyle, że dodał: „Czy ktoś zrobił ci krzywdę?”. Ta różnica wydawała mi się, nie wiedzieć, czemu, istotna.
Doktor Grenady czekał. Bruzdy na jego czole pogłębiły się, a krzaczasta brew powędrowała ku górze.
– Nic mi nie jest – skłamałam, choć nikt prócz mnie nie był w stanie tego zauważyć.
Doktor przyłożył mi do czoła ciepłą dłoń, a palce drugiej ręki pisnął na moim nadgarstku. Obserwowałam ruchy jego warg, gdy liczył po cichu, wpatrzony w tarczę zegarka.
– Co się stało? – spytał, niby od niechcenia.
Zamarłam. W gardle poczułam początki wywoływanej panika sztywności.
– Zgubiłaś się na spacerze? – drążył Grenady.
Naszej rozmowie przysłuchiwało się sporo ludzi. Trzech wysokich Indian – Sam Uley z dwoma kompanami – stało w rządku tuż przy kanapie i nie odrywało ode mnie wzroku. Podejrzewałam, że przyjechali z pobliskiego rezerwatu La Push. W saloniku był też pan Newton z Mike'em i pan Weber, ojciec Angeli. Oni również bacznie mi się przyglądali. Z kuchni i podjazdu przed domem dobiegały liczne męskie glosy. W poszukiwania było pewnie zaangażowane z pół miasteczka.
Charlie kucał koło lekarza. Pochylił się, żeby lepiej usłyszeć moją odpowiedź.
– Tak – wyszeptałam. – Zgubiłam się.
Grenady pokiwał głową w zamyśleniu i zabrał się za sprawdzanie, czy nie mam powiększonych węzłów chłonnych. Twarz Charliego stężała.
– Zmęczona? – spytał doktor.
Potwierdziłam. Posłusznie zamknęłam oczy.
Po kilku minutach, sądząc, że zasnęłam, mężczyźni rozpoczęli rozmowę.
– Nie znalazłem nic niepokojącego – oznajmił cicho Grenady.
– Jest tylko wyczerpana. Niech się wyśpi. Wpadnę do niej jutro… a właściwie dziś po południu.
Zaskrzypiały deski podłogi. Obaj wstawali.
– Czy to prawda? – spytał szeptem Charlie. Ledwie było go słychać, bo mężczyźni przeszli już pod drzwi. Nadstawiłam uszu.
– Wszyscy się wyprowadzili?