– Pewnie będziesz żałowała, że żyjesz, kiedy Cunningham weźmie cię w obroty – rzekł Tully, wciąż z uśmiechem na twarzy.
– Więc już wie.
– Powiedzmy, że to on przysłał ten biały kwiat. – Pokazał jej doniczkę, która stała na stoliku. – Na karteczce jest napisane, że to odetka biała, ale zwą ją też posłusznym zielem.
– Czy Luc i Adam są tutaj? – spytała Maggie, żeby zmienić temat.
– Wpadną później. No właśnie, Tully, zadzwoń do nich.
Maggie zdawało się, że Gwen i Tully wymienili znaczące spojrzenia, jakby coś przed nią ukrywali.
– Zaraz wracam – rzekł Tully i uścisnął dłoń O’Dell. – Emma prosiła, by ci przekazać, że dba o Harveya.
– Niech sobie tylko nie myśli, że pozwolę jej go zatrzymać.
– Tak, wiem. – Uśmiechnął się i wyszedł.
– Maggie, muszę ci jeszcze coś powiedzieć.
Przygotowała się na najgorsze. Poruszyła nogami. Były sprawne, ręce także.
– Co robisz? – Gwen zaśmiała się. – Wszystko działa, naprawdę. Pomyślałam tylko, że powinnam cię uprzedzić. Twoja matka tu jest. Siedzi w barku na dole, odpoczywa. Była tu od czwartkowej nocy.
– Och, okej. Super! Więc naprawdę martwiliście się o mnie.
– Przywracanie do życia ze stanu ciężkiej hipotermii może zabić. – Oczy Gwen zaszkliły się. Tłumione przez dwa dni emocje dały o sobie znać. – Wybacz, ale naprawdę się o ciebie bałam. Zresztą dzwoniłam nie tylko do twojej matki. Możesz się na mnie wściekać, ale jest tu jeszcze ktoś, kogo zawiadomiłam. – Ścisnęła dłoń Maggie, a następnie podeszła do drzwi. – Możesz już wejść.
Patrick wszedł pewnie i od razu zbliżył się do łóżka. Ale potem już tylko stał i patrzył.
– Powiedzieli ci? – spytała Maggie.
– I bardzo dobrze zrobili. Ciekawe, ile jeszcze razy byś przyjeżdżała i ile by cię to kosztowało dietetycznych pepsi. – Uśmiechnął się uśmiechem jej ojca.
– To byłeś ty – stwierdziła.
– Co?
– Myślałam, że nie żyję. Myślałam, że widzę mojego ojca… naszego ojca. Ale to musiałeś być ty.
– Opowiesz mi kiedyś o nim?
– A ile masz czasu? – Posłała mu uśmiech. Patrick zajął krzesło, na którym przed chwilą siedziała Gwen.
– Moja zmiana zaczyna się dopiero za parę godzin.
EPILOG
Trzy miesiące później
Szpital psychiatryczny w Connecticut
Simon nie cierpiał tego pokoju. Cuchnęło środkami dezynfekującymi, a wcale nie było czysto. W prawym górnym rogu przy suficie wisiały pajęczyny. Pielęgniarki i salowi, czy jak ich tam nazywają, też wcale nie byli czyści. Ten z tatuażem miał długie tłuste włosy i nieświeży oddech. Ale przynajmniej traktowali go odpowiednio. Doktor Kramer dał mu nawet lekarstwo na żołądek, które trochę pomagało… choć nie zawsze. Od czasu do czasu bóle powracały. Raz na jakiś czas około północy.
Przynieśli dwie tace z jedzeniem, to znaczy, że przydzielili mu współlokatora. Wypił już jego sok i schował plastikowy kubek pod łóżko, pod deskę w podłodze, gdzie urządził sobie skrytkę. Tu trzymał swoje nowe zdobycze. Musiał zachować ostrożność, ale coraz łatwiej przychodziło mu kraść słoiki z szafki z zapasami. Nocna recepcjonistka, lepiej znana jako Hilda Szczotka, zapominała czasem zamknąć szafkę na klucz.
Usłyszał przekręcany zamek w drzwiach. Wciąż podskakiwał na ten dźwięk.
– Simon. – Znowu ona. – To twój nowy kolega, Daniel Bender.
Nowy wyglądał jak dzieciak, kościsty bladeusz z potarganą brązową czupryną i pustymi piwnymi oczami.
– Cześć, Daniel. – Wstał, żeby uścisnąć mu dłoń. Stwierdził ze wstrętem, że jest zimna i wilgotna. Wytarł rękę o nakrycie na łóżku Daniela, a Hilda Szczotka pokazała dzieciakowi, gdzie ma trzymać swój skromny dobytek.
Po jej wyjściu Daniel siadł na skraju swojego łóżka i wlepił wzrok w tacę z jedzeniem.
– Zupy są tutaj zwykle smaczne – oznajmił Simon. – Zresztą trudno zepsuć zupę. – Podniósł talerz z sałatą, nabił na widelec kilka zwiędłych liści i odłożył je na brzeg tacy.
– Ja tam nie mogę nic jeść – poinformował nieskładnie Daniel. – Mam krwawiący wrzód.
Simon nagle ogromnie się zainteresował i odsunął na bok sałatę.
– Opowiedz mi o swoim wrzodzie – poprosił, na razie chowając widelec pod materac, dopóki nie będzie miał okazji włożyć go do swojej kryjówki.
***