Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Wsunęła kartę z powrotem do koperty. Nie musiała czytać, bo znała ten adres na pamięć. Matka podała go jej niemal rok temu, ale Maggie niedawno sprawdziła, że nadal jest aktualny. Patrick w dalszym ciągu mieszkał w West Haven, w stanie Connecticut, i czterdzieści kilometrów od miejsca, gdzie zaginęła pacjentka Gwen.

Rozdzwonił się telefon komórkowy. Harvey wypuścił kość i przysiadł naprzeciw Maggie. Takiego nabrał zwyczaju. Dla niego ten dźwięk oznaczał, że pani wkrótce go opuści.

– Maggie O’Dell – powiedziała, żałując, że nie wyłączyła przeklętego urządzenia. W końcu jest na wakacjach.

– O’Dell, słuchałaś albo oglądałaś wiadomości? – To był Tully.

– Właśnie przyjechałam do domu. Mam wolne.

– To może cię zainteresować. Znaleziono zwłoki kobiety na peryferiach Wallingford w Connecticut.

– Morderstwo?

– Na to wygląda. Na razie mówią, że znaleziono ją w kamieniołomie wepchniętą do beczki, którą zakopano pod kamieniami.

– O Boże. Myślisz, że to pacjentka Gwen?

– Nie wiem, ale taki dziwny zbieg okoliczności… To samo miasto. Trochę nawet za dużo na zbieg okoliczności, nie sądzisz?

Maggie nie wierzyła w zbiegi okoliczności, mimo to uznała, że Tully wyciąga pochopne wnioski. Ona zresztą też. Może po prostu czuła się winna, bo tego ranka nie potraktowała Gwen z należytą powagą. Prawdę powiedziawszy, nie zadzwoniła nawet, żeby sprawdzić tę Joan Begley choćby w raportach osób zaginionych.

– Dlaczego podają to w wiadomościach?

– Bo prawdopodobnie jest tam więcej ciał. Może nawet kilkanaście.

Poznała ten ton. Tully już działał na wysokich obrotach, rozpracowywał ewentualne scenariusze. Kolejne ryzyko zawodowe. Nie, to coś więcej niż ryzyko zawodowe. Trudno opisać ten stan, ale czuła, że i ją powoli zaczyna brać we władanie. To jest jak swędzenie, jak napęd, jak obsesja. Podobnie jak Tully zaczęła już stawiać pytania i dumać nad odpowiedziami. Jedno pytanie uporczywie wyrywało się przed szereg. A jeśli któreś z ciał należy do Joan Begley?

Przez lata ich znajomości Gwen nigdy o nic nie prosiła, aż do tej chwili. A ona, zamiast zrobić wszystko, co w jej mocy, zlekceważyła pełną lęku prośbę przyjaciółki, ponieważ przypomniała sobie o pewnym człowieku i pewnym miejscu, o których chciała zapomnieć.

– Hej, Tully.

– Taa?

Wiedziała, że go nie zaskoczy. Że ją zrozumie. Bo inaczej po co dzwoniłby do niej z wiadomościami?

– Czy moglibyście z Emmą przygarnąć na dwa dni Harveya?

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Fatalnie. Naprawdę fatalnie. Jak mogło do tego dojść?

Nacisnął pedał hamulca. Uważał na samochód jadący na przodzie. Musi trzymać się z daleka. Musi patrzeć przed siebie i tylko ewentualnie zerkać we wsteczne lusterko. Tuż za nim toczył się potężny samochód terenowy, miał go na ogonie, z dwoma idiotami, którzy wyciągali szyje, żeby lepiej widzieć. A nie było na co patrzeć. Za daleko. Za dużo drzew. Z drogi niczego nie można było zobaczyć. Wiedział to, a jednak sam na siłę odwracał wzrok.

Nie patrz.

Stało tam chyba kilkanaście wozów policyjnych. I samochody różnych stacji telewizyjnych. Jak mogło do tego dojść? Zdenerwował się, słuchając wiadomości. Anorektyczna dziennikarka mówiła tak radośnie, jakby właśnie oznajmiała, że leci manna z nieba.

Co sobie myślał ten cholerny Calvin Vargus? Musiał akurat teraz brać się do porządków? Kamieniołom stał pusty ponad pięć lat. Właściciel miał go gdzieś. Potrzebował go tylko po to, żeby sobie odpisać stratę od przychodu. Ten gość nawet tu nie mieszka. Jakiś ważny prawnik z Bostonu, pewnie nawet nie widział tego na własne oczy. I czemu ten cholerny Vargus ni stąd, ni zowąd zaczął wszystko przesuwać? A może wiedział? Może coś podejrzewał? Czy Vargus chce go zniszczyć? Czy wie? Ale skąd?

Wie, wie, wie!

Nie, to wykluczone. To po prostu niewyobrażalne. Więc nie wie.

Oddychać, musi spokojnie oddychać. Nie był w stanie. Czuł, że zalewa go zimny pot, a jeszcze nawet nie minęła północ. I znowu to mrowienie w palcach. Ziąb ześliznął się z karku na krzyż. Musi go powstrzymać. Zatrzymać panikę, nim ściśnie mu żołądek.

Włożył rękę do worka marynarskiego, który leżał na siedzeniu obok, i grzebał w nim, nie spuszczając oczu z drogi. Samochód przed nim ciągnął się ślamazarnie. I te odwrócone głowy. Durni gapie. Co mogą zobaczyć? Powinni już pojąć, że nie sięgną wzrokiem za drzewa. Dupki! Głupie dupki!

Ruszaj się, dalej, dalej!

Chwyciły go mdłości. To początek paniki, skurcz w żołądku, który wkrótce zaatakuje całą jamę brzuszną, jakby ktoś przekłuł go ostrym nożem od wewnątrz i ciął powoli. Mięśnie zesztywniały w odruchu oczekiwania na przeraźliwy ból. Pot spływał po plecach, a palce szukały coraz bardziej nerwowo.

W końcu znalazły plastikową butelkę i wygrzebały ją z dna zapchanego worka. Ze złością stwierdził, że trzęsą mu się ręce. Zdołał jednak odkręcić zakrętkę, nie wypuszczając kierownicy. Jak człowiek, który umiera z pragnienia, wlał w siebie biały kredowy płyn, przekraczając zalecaną dawkę. Kiedy nadchodzi ból, należy go jak najszybciej zdusić. Wypił jeszcze jeden łyk i wykrzywił wargi. Obrzydliwy smak wywoływał skurcz żołądka, i pewnie by zwymiotował, gdyby o tym myślał.

Nie myśl. Przestań myśleć.

Kojarzył ten smak z dzieciństwem, z ciemną zagraconą sypialnią, zimną dłonią matki na czole i jej łagodnym głosem, który uspokajał: „To ci pomoże synku, obiecuję”.

Zamknął butelkę i otarł wargi rękawem koszuli. Czekał i patrzył na drogę. Wpatrywał się w płonące czerwienią tylne reflektory samochodu stojącego przed nim. Demonicznie mrugające czerwone oczy. A ci idioci nie przerywali obserwacji. Nie wolno mu zwracać na siebie uwagi. Musi spokojnie czekać. Stać w korku i czekać.

Może to wcale nie Vargus. W głowie mu znowu zawirowało od myśli. A ten drugi gość, Racine. Luc Racine. Luc przez c, tak go podpisali w telewizji na dole ekranu. Nazwisko brzmiało dziwnie znajomo. Czyżby go kiedyś spotkał? Tak, zapewne. Tylko gdzie?

Gdzie, gdzie, gdzie?

Gdzie widział tego człowieka? A może stary go śledził? Czy to on posłał tam Vargusa? Co ci dwaj zamierzają? Chcieli coś wykopać w kamieniołomie? A może kogoś?

Ale jakim cudem, skąd by się dowiedzieli? Vargus jest głupi, to prymityw. Ale Racine? Może on coś wie. Tak, Luc Racine coś wie.

Musi uważać. Bez przerwy musi uważać. Był ostrożny, a jakże. Nawet kiedy skorzystał ze stojącego tam sprzętu, zostawił wszystko dokładnie tak jak było. Nikt by się nie domyślił. Tak, był bardzo ostrożny.

Zresztą w tej chwili to już bez znaczenia. Już nigdy nie będzie mógł wykorzystać kamieniołomu.

Nigdy, nigdy, nigdy.

Na całym terenie aż roiło się od glin i dziennikarzy, a on utknął w korku jak ci gapie. Gorsi niż idioci, którzy każdej jesieni tamują ruch, bo podziwiają drzewa. Jeszcze parę tygodni i znowu się tu zjawią. Długie kręte kolejki gapiów, którzy wytrzeszczają ślepia, jakby nigdy nie widzieli, że jesienią liście zmieniają kolor. Udawał, że jest jednym z nich. Musiał się przyjrzeć, zorientować, wybadać, co się dzieje.

Wreszcie zdołał skręcić i uciec na boczną drogę. Nikt za nim nie jechał. Czuł już tylko niewielkie napięcie w plecach, za to miał sporo zmartwień. Musi ochłonąć i rozwiązać kilka spraw. Byle nie wróciła panika, bo ból go paraliżował. Nie teraz, teraz musi mieć czysty umysł. Byle nie dopuścić do paniki i bólu. Tego samego bólu, który dręczył go w dzieciństwie, a który przychodził ni stąd, ni zowąd. Gwałtowne dźgnięcia, jakby połknął paczkę igieł albo nawet nóż do filetowania mięsa.

Musi wyrzucić to z głowy i wrócić do pracy. Bo jak pracować z głową pełną takich myśli? Jak funkcjonować? Co teraz pocznie? Co zrobi, kiedy stracił takie bezpieczne wysypisko na swoje odpady?

10
{"b":"102304","o":1}