Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI

Taca z jedzeniem, którą zostawił na stoliku przy łóżku, wzbudzała w Joan obrzydzenie. Nie mogła jeść. Niczego by nie przełknęła. Nie wiedziała, co dodawał do jedzenia i co sprawiało, że czuła, jakby ktoś ciął jej wnętrzności ostrym nożem. Nie przywiązywał jej już skórzanymi pętami, bo nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie opuścić łóżka. Całymi godzinami, jak jej się zdawało, leżała skulona w pozycji embrionalnej i z rozpaczliwą determinacją próbowała pokonać ból.

Już nawet nie starała się przekonać Sonny’ego, by ją wypuścił. Nie marzyła o ucieczce z drewnianego domku. Pragnęła jedynie uciec od bólu. Może na koniec Sonny ją zabije. Tylko dlaczego nie skończył z nią od razu? Zamiast tego bez przerwy przynosi jej jedzenie. Już sam zapach zupy przypominał Joan, jak reaguje na nią jej organizm. I wnętrzności z miejsca zaczynały ją palić. Mdłości nie opuszczały jej ani na moment, trwały godzinami, jakby cierpiała na chorobę morską podczas wycieczki statkiem, który nie zawija do żadnego portu. Nie mogła o tym myśleć, lecz nic poza tym nie czuła. Kiedy więc siadał obok niej na łóżku i pokazywał swoją kolekcję, patrzyła jakby przez niego i udawała zainteresowanie.

W takich chwilach Sonny był znów małym chłopcem, podnieconym i niespokojnym, jakby chwalił się swoimi skarbami i opowiadał ze szczerej chęci podzielenia się rozpierającym go entuzjazmem. Każdy kolejny okaz z jego zbioru był bardziej odrażający niż poprzedni, więc Joan co i rusz groziły torsje, choć w jej żołądku nic już chyba nie pozostało. Usiłowała nie myśleć, że te… kluchy w słoikach pochodzą od różnych ludzi. Starała się udawać, że Sonny nikomu ich nie wyciął.

Właśnie prezentował zawartość dużego słoja z białą pokrywką. Nie chciała spojrzeć z bliska, nie pozwoliła swoim oczom przykleić się do czegoś, co wyglądało jak brudnożółta kula tłuszczu.

– To sprawiło mi niespodziankę – mówił Sonny, podnosząc słój na wysokość jej oczu. – Wiedziałem, że wątroba alkoholika nie wygląda zupełnie normalnie, ale to… – Uśmiechał się i wyjaśniał, jakby trzymał w rękach zdobytą w konkursie nagrodę: – Podobno normalna ludzka wątroba ma taką samą konsystencję i kolor jak wątroba cielaka. No wiesz, taka, którą możesz kupić w supermarkecie. – Powoli obrócił słój dokoła, demonstrując go w całej okazałości. – Widzisz, alkohol powoduje, że kolor blaknie.

Wstał i postawił słój na jednej z górnych półek. Joan miała nadzieję, że pokaz dobiegł końca. Ale Sonny wrócił do niej i przystanął obok tacy z jedzeniem. O Boże drogi, nie wytrzyma, jak znowu zacznie ją karmić na siłę. Nie przeżyje ani jednej łyżki więcej. Ale on nie tknął nawet miski, wziął za to do ręki brązową papierową torebkę, którą przyniósł ze sobą na tacy. Usiadł obok Joan i wyjął z torby kolejny słoik, taki zupełnie zwykły, na dżem owocowy. A jednak jego zawartość nie przypominała dżemu. Płyn był przezroczysty jak w pozostałych naczyniach. I podobnie jak w tamtych, i tu coś pływało.

– To mój najnowszy nabytek. – Pokręcił słoikiem przed nosem Joan. Potem chwycił mocno naczynie i przysunął je tak blisko jej twarzy, że chcąc nie chcąc, rozpoznała pływające w środku dwie jasnoniebieskie gałki oczne. – Zadziwiające, że nic nie widziały bez bardzo grubych szkieł, prawda?

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI

Minęła północ. Z furią rzucił mopa do kąta i wpadł w jeszcze większą wściekłość, ponieważ przy okazji lawinowo poprzewracały się narzędzia ogrodnicze. Opróżnił wiadro do kanału w podłodze, wstrzymując oddech, gdy polewał wodą wymiociny, żółte śluzowate kawałki, tak dobrze znane mu z dzieciństwa, z metalowego pojemnika, który zawsze stał przy jego łóżku. Miał już dość tych jej nieustających wymiotów.

A przecież sam to zaplanował. Tak, chciał, żeby wymiotowała. Chciał jej pokazać, że ma nad nią władzę. Pragnął tego, a równocześnie czuł odrazę. Szkoda, że nie kazał jej po sobie posprzątać, tak jak jego matka, która zmuszała go, by sprzątał swoje brudy, skoro już napaskudził.

Powinien też czuć się silny i pewny siebie, zwłaszcza teraz, gdy miał już tę ostatnią zdobycz. Tymczasem żołądek nie przestawał go boleć, mimo że wypił naraz co najmniej pół butelki kredowego paskudztwa. Tak zwana medycyna obiecywała, że zapobiegnie mdłościom. Już nie może na nią liczyć. Dlaczego mu nie pomaga? Dlaczego wszystko i wszyscy zmówili się przeciw niemu?

Pragnął, żeby Joan Begley zobaczyła i zrozumiała, jaką potężną władzę nad nią posiada. Żeby była słaba i bezbronna. Matka osiągnęła w tym mistrzostwo. Najpierw kontrolowała jego ojca, potem zajęła się nim. Dlaczego on tego nie potrafi? Ale on nienawidzi tych ohydnych brudów.

Nienawidzi, nienawidzi, nienawidzi!

Chwycił tasak rzeźniczy ze stołu i wbił w drewniany blat. Potem znów rzucił ostrzem w drewno. I jeszcze raz. I jeszcze, i jeszcze.

Odłożył tasak. Drewniany stół miał mnóstwo cięć i rys, otwartych ran, które zadał mu w czasie napadów złości. To był stół do pracy ojca i do dnia jego śmierci pozostał w idealnym stanie. Ale potem on przejął cenny stół, warsztat ojca, jego schronienie, i zamienił w swoje doskonałe schronienie. Tylko w tym jednym miejscu pozwalał sobie na okazywanie prawdziwych emocji. To był sekretny azyl, który go osłaniał, unicestwiał i pochłaniał jego ból, cierpienie, złość. To on dawał mu poczucie zwycięstwa, a czasami nawet władzy.

Obrócił się i oparł plecami o stół, chłonął widoki i zapachy magicznego miejsca. Zapachy, które tak bardzo lubił: świeżych trocin, opiłków żelaza i benzyny – związane z kryjówką ojca – zostały, niestety, zastąpione przez zapachy jego kryjówki: zakrzepłej krwi, gnijących kawałków ciała, formaldehydu, amoniaku, a teraz jeszcze wymiocin. Jedyną wonią z tej listy, która mu przeszkadzała, była odrażający smród wymiocin.

Podziwiał ojcowską kolekcję narzędzi, które wisiały na ścianie w równych rzędach na kołkach i hakach. Dodał do nich haki na mięso, noże do kości i rzeźnicze tasaki, które wisiały obok kluczy francuskich, łomów i pił do metalu. Poza tym zostawił ścianę z narzędziami w takim stanie, w jakim była za życia ojca, oddając hołd jego godnej podziwu pedanterii, czyszcząc i odwieszając narzędzia po każdym użyciu. Z równą pieczołowitością przechował imadła przymocowane do stołu, a także piłę do kości i ogromną rolkę białego grubego papieru w urządzeniu z metalowym ostrzem, tak ostrym, że przecinało papier przy najlżejszym dotknięciu.

W rogu pomieszczenia stała stara zdezelowana zamrażarka, szare rysy na emalii wyglądały jak szramy, a niski szum przypominał mruczenie kota. Zamrażarka także należała do ojca, który trzymał w niej najlepsze kawałki mięsa oraz pstrągi czy okonie złowione podczas rzadkich wypraw na ryby. Po śmierci ojca zamrażarka służyła Sonny’emu jako pojemnik na zdobycze, zanim nauczył się przechowywać je bardziej fachowo. Szybko się zapełniła. Teraz nie była już jedyna, druga stała obok za drzwiami, a kolejna w domu.

Półki na przeciwległej ścianie dorobił sam. Ustawił na nich fiolki i flakony, słoje kamionkowe i szklane słoiki po dżemach, gliniane garnki, szklane rurki, plastikowe pojemniki, butelki z szerokim otworem i akwaria. Wszystkie były nieskazitelnie czyste i czekały, aż zapełni je swoimi trofeami. Nawet tanie, kupione w sklepie słoiki po piklach błyszczały czystością, nie widać było choćby śladu naklejki.

Najbardziej dumny był z górnej półki, na której umieścił kolekcję swoich narzędzi: lśniące skalpele, noże i ostrza, szczypce, sondy i próbniki z nierdzewnej stali oraz rozmaitych kształtów i rozmiarów miski. Większość z nich ukradł z pracy, wynosił je pojedynczo, by nikt nie zauważył, że nagle jest ich mniej.

Tak, ten warsztat napawał go dumą. Tutaj czuł, że ma władzę. I choć zapach wymiocin wywracał mu żołądek, tutaj nigdy nie wymiotował. To w tym miejscu pozbawiał innych źródła ich cierpienia, tych różnych niedoskonałości i deformacji, które dawały im prawo do przechwałek. Zabierał, zatrzymywał to wszystko dla siebie.

40
{"b":"102304","o":1}