Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Oblizała wargi. Pomyślała o dziwnych e-mailach. O Becku uciekającym przed policją. O zamordowaniu Rebekki Schayes i tych niewiarygodnych wynikach badań toksykologicznych. I nagle ta przekonująca demonstracja możliwości cyfrowej obróbki obrazu przestała być wiarygodna.

– Zdjęcie – rzuciła. – Pokaż mi zdjęcie ofiary.

Carlson uśmiechnął się.

– Cóż, właśnie to jest bardzo interesujące.

– Co takiego?

– Nie ma żadnych zdjęć.

– Myślałam, że…

– Ja też tego nie rozumiem – przerwał jej agent. – Zadzwoniłem do doktora Harpera. To on przeprowadzał sekcję Elizabeth. Sprawdzi, kto jeszcze miał wgląd do tych akt. Właśnie teraz to robi.

– Chce pan powiedzieć, że ktoś ukradł te zdjęcia?

Carlson wzruszył ramionami.

– No, Shauno. Powiedz mi, co się dzieje.

O mało tego nie zrobiła. O mało nie powiedziała mu o e-mailach i obrazie z ulicznej kamery. A przecież Beck wyraził się jasno. Ten człowiek, pomimo całej tej gładkiej gadaniny, mógł być wrogiem.

– Czy mogę zobaczyć resztę protokołu?

Powoli wyciągnął do niej rękę. Do diabła z rezerwą, pomyślała. Zrobiła krok w przód i wyrwała mu akta z ręki. Otworzyła kopertę i wyjęła z niej pierwszą kartkę. Kiedy prześlizgnęła się wzrokiem po stronie, poczuła, że żołądek zmienia jej się w bryłę lodu. Zobaczyła wzrost i wagę ofiary. Z trudem powstrzymała krzyk.

– Co? – spytał Carlson. Nie odpowiedziała.

Zadzwonił telefon komórkowy. Carlson wyrwał go z kieszeni.

– Carlson.

– Tu Tim Harper.

– Znalazł pan stary rejestr?

– Tak.

– Czy ktoś jeszcze miał wgląd do protokołu sekcji Elizabeth Beck?

– Trzy lata temu – odparł Harper. – Wkrótce po tym jak przeniesiono go do archiwum. Jedna osoba.

– Kto?

– Ojciec zmarłej. To także funkcjonariusz policji. Nazywa się Hoyt Parker.

36

Larry Gandle usiadł naprzeciw Griffina Scope’a. Znajdowali się w ogrodzie na tyłach rezydencji milionera. Zapadła ciemna noc, zasłaniając wypielęgnowane otoczenie. Świerszcze wygrywały niemal piękną melodię, jakby pieniądze Scope’a mogły mieć wpływ nawet na to. Zza rozsuwanych szklanych drzwi sączyły się dźwięki fortepianu. Palące się w domu światła nieco rozjaśniały mrok, rzucając ciemnoczerwone i żółte cienie.

Obaj mężczyźni ubrani byli w spodnie khaki. Larry miał na sobie niebieską koszulkę polo, Griffin zapinaną na guziki jedwabną koszulę od swego krawca w Hongkongu. Larry czekał, a piwo chłodziło mu dłoń. Patrzył na starego człowieka, zwróconego ku niemu profilem jak z jednocentowej monety, z lekko zadartym nosem i nogą założoną na nogę, spoglądającego w dal. Jego prawa ręka zwisała z poręczy fotela, w drugiej trzymał kieliszek z bursztynowym płynem.

– Nie domyślasz się, gdzie on jest? – zapytał Griffin.

– Nie.

– A ci dwaj czarni mężczyźni, którzy przyszli mu z pomocą?

– Nie mam pojęcia, w jaki sposób są w to wmieszani, ale Wu pracuje nad tym.

Griffin upił łyk alkoholu. Czas ciągnął się jak guma do żucia, lepki i ciepły.

– Naprawdę uważasz, że ona żyje?

Larry już miał zacząć długi wywód, przedstawiając dowody za i przeciw, wszystkie możliwości i ewentualności. Kiedy jednak otworzył usta, powiedział tylko:

– Tak.

Griffin zamknął oczy.

– Czy pamiętasz ten dzień, kiedy urodziło się twoje pierwsze dziecko?

– Tak.

– Byłeś przy jego narodzinach?

– Byłem.

– W tamtych czasach tego nie praktykowano – rzekł Griffin. – Ojcowie krążyli po poczekalni pełnej starych gazet. Pamiętam, jak przyszła po mnie pielęgniarka. Poprowadziła mnie przez korytarze i wciąż widzę, jak minąłem zakręt i zobaczyłem Allison trzymającą Brandona. Doznałem przedziwnego uczucia, Larry. Coś wezbrało we mnie tak, że wydawało mi się, iż zaraz pęknę. To uczucie było aż za silne, zbyt przytłaczające. Nie dało się go zrozumieć ani wytłumaczyć. Zakładam, że wszyscy ojcowie czują coś takiego. – Urwał. Larry spojrzał na niego. Łzy płynęły po policzkach starca, skrząc się w słabym świetle. Larry milczał. – Może najbardziej oczywistymi uczuciami w takiej chwili są radość i niepokój… obawa wywołana świadomością, że od tej pory jest się odpowiedzialnym za malca. Lecz to było coś więcej. Nie potrafiłem tego ogarnąć. Przynajmniej nie wtedy. Dopiero wówczas gdy Brandon po raz pierwszy poszedł do szkoły. – Coś ścisnęło gardło starego człowieka. Zakaszlał i Larry znów dostrzegł łzy. Fortepian grał coraz ciszej. Świerszcze milkły, jakby i one słuchały. – Czekaliśmy razem na szkolny autobus. Trzymałem go za rękę. Brandon miał pięć lat. Spojrzał na mnie tak, jak to robią dzieci w tym wieku. Miał na sobie brązowe spodnie, już zabrudzone trawą na kolanie. Pamiętam podjeżdżający żółty autobus i dźwięk, z jakim otworzyły się drzwi. Wtedy Brandon puścił moją rękę i zaczął wchodzić po schodkach. Miałem ochotę złapać go i zabrać z powrotem do domu, ale stałem tam nieruchomo. Przeszedł na środek autobusu, a potem znów usłyszałem ten dźwięk i drzwi zamknęły się. Brandon usiadł przy oknie. Widziałem jego twarz. Pomachał mi ręką. Pomachałem mu w odpowiedzi i kiedy autobus odjeżdżał, powiedziałem sobie: „Oto odjeżdża cały mój świat”. Ten pojazd z cieniutkimi metalowymi ściankami i kompletnie nieznajomym kierowcą uwiózł to, co było dla mnie wszystkim. I w tym momencie zrozumiałem, co czułem w chwili jego narodzin. Przerażenie. Nie tylko niepokój. Zimny, zwyczajny strach. Można obawiać się choroby, starości czy śmierci. To jednak nic w porównaniu z tym zimnym kamieniem, w jaki lęk zamieniał mój żołądek, gdy patrzyłem na ten odjeżdżający autobus. Rozumiesz, o czym mówię? Larry kiwnął głową.

– Tak sądzę.

– Wtedy, właśnie wtedy zrozumiałem, że mimo wszelkich moich wysiłków może przydarzyć mu się coś złego. Nie zawsze będę przy nim, żeby uchronić go od ciosu. Wciąż o tym myślałem. Pewnie wszyscy to robimy. A jednak gdy to się stało, kiedy… – Urwał i w końcu spojrzał na Larry’ego Gandle’a. – Wciąż próbuję go wskrzesić – rzekł. – Usiłuję targować się z Bogiem, proponując mu wszystko, byle tylko Brandon znów żył. Oczywiście to niemożliwe. Zdaję sobie z tego sprawę. Teraz jednak ty przychodzisz i mówisz mi, że podczas gdy mój syn, mój cały świat, gryzie ziemię… ona wciąż żyje. – Zaczął potrząsać głową. – Nie mogę na to pozwolić, Larry. Rozumiesz?

– Tak – odparł Gandle.

– Raz nie zdołałem go obronić. Nie zawiodę go ponownie.

Griffin Scope znów spojrzał w głąb ogrodu. Upił następny łyk z kieliszka. Larry Gandle zrozumiał. Wstał i odszedł w mrok.

O dziesiątej wieczorem Carlson podszedł do frontowych drzwi domu przy Goodhart Road 28. Nie przejmował się późną porą. Widział światła na parterze i poświatę, telewizora, ale nawet bez tego miał inne zamartwienia niż czyjś zdrowy sen.

Już miał nacisnąć dzwonek, kiedy drzwi otworzyły się. Stanął w nich Hoyt Parker. Przez moment mierzyli się, wzrokiem, jak dwaj bokserzy na środku ringu, szacujący się wzajemnie, podczas gdy sędzia recytuje bezsensowną formułkę o niezadawaniu ciosów poniżej pasa i podczas rozdzielania.

Carlson nie czekał na gong.

– Czy pańska córka zażywała narkotyki?

Hoyt Parker przyjął cios z ledwie dostrzegalnym skrzywieniem ust.

– A dlaczego pan pyta?

– Mogę wejść?

– Moja żona śpi – rzekł Hoyt, wychodząc na zewnątrz i zamykając za sobą drzwi. – Ma pan coś przeciwko temu, że porozmawiamy tutaj?

– Jak pan chce.

Hoyt skrzyżował ręce na piersi i zakołysał się na piętach. Był krępym mężczyzną w niebieskich dżinsach i podkoszulku, który wcześniej, gdy jego właściciel miał pięć kilogramów mniej, nie był tak dopasowany. Carlson wiedział, że Hoyt Parker jest doświadczonym policjantem. Nie dla niego sprytne pułapki i subtelne podstępy.

– Odpowie pan na moje pytanie? – nalegał.

– A pan odpowie mi, dlaczego o to pyta? – odparł Hoyt.

Carlson postanowił zmienić taktykę.

49
{"b":"101403","o":1}