Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Serce zmieniło mi się w bryłę lodu.

Czas całusa?

To żart, to musi być żart. Nie lubię zagadek. I nie lubię czekać.

Ponownie chwyciłem mysz i przesunąłem kursor na hiperłącze. Kliknąłem i usłyszałem, jak archaiczny modem zawodzi swą mechaniczną pieśń godową. W poradni mamy dość leciwy system komputerowy. Potrwało chwilę, zanim pokazała się przeglądarka sieciowa. Czekałem, myśląc: Czas całusa, skąd wiedzieli o czasie całusa?

W końcu zgłosiła się przeglądarka. Zameldowała błąd. Zmarszczyłem brwi. Kto to przysłał? Spróbowałem jeszcze raz i znowu pojawił się komunikat o błędzie. Przerwane łącze.

Kto, do diabła, wiedział o czasie całusa?

Nigdy nikomu o tym nie mówiłem. Rzadko rozmawialiśmy o tym z Elizabeth, zapewne dlatego, że nie odczuwaliśmy takiej potrzeby. Byliśmy staroświeccy jak Polyanna i takie sprawy zachowywaliśmy dla siebie. To naprawdę krępujące, ale kiedy pocałowaliśmy się pierwszy raz, przed dwudziestu jeden laty, sprawdziłem czas. Tak dla śmiechu. Odsunąłem się, spojrzałem na mój zegarek Casio i powiedziałem: „Szósta piętnaście”.

A Elizabeth odpowiedziała: Czas całusa.

Teraz jeszcze raz popatrzyłem na wiadomość. Powoli zaczynałem się wkurzać. To na pewno nie było zabawne. Można robić paskudne żarty za pośrednictwem poczty elektronicznej, ale…

Czas całusa.

Cóż, czas całusa będzie jutro po południu, o szóstej piętnaście. Nie miałem innego wyjścia. Będę musiał poczekać.

No dobrze.

Na wszelki wypadek zapisałem wiadomość na dyskietce. Otworzyłem menu wydruku i wybrałem „drukuj wszystko”. Niespecjalnie znałem się na komputerach, lecz wiedziałem, że czasem można wytropić pochodzenie wiadomości ze śmieci znajdujących się na końcu pliku. Usłyszałem pomruk drukarki. Ponownie spojrzałem na nagłówek. Znów policzyłem kreski. Wciąż było ich dwadzieścia jeden.

Pomyślałem o naszym drzewie, o pierwszym pocałunku i nagle w tym ciasnym, dusznym gabinecie poczułem truskawkowy zapach Pixie Stix.

2

W domu czekał mnie następny wstrząs związany z przeszłością.

Mieszkam za mostem Jerzego Waszyngtona, jadąc od strony Manhattanu – w typowym podmiejskim osiedlu będącym marzeniem Amerykanina. Green River w stanie New Jersey, wbrew swej nazwie, jest miasteczkiem bez rzeki i z niewielką ilością zieleni. Dom należy do dziadka. Zamieszkałem z nim i kawalkadą pielęgniarek-cudzoziemek trzy lata temu, po śmierci Nany.

Dziadek ma alzheimera. Jego umysł trochę przypomina stary czarno-biały telewizor z uszkodzoną anteną pokojową. Odbiera lub nie, w niektóre dni lepiej niż w inne, ponadto trzeba ustawić antenę w pewien szczególny sposób i nie ruszać jej, a i tak odbiór jest przerywany okresowymi zakłóceniami. A przynajmniej tak było. Ostatnio jednak – jeśli w dalszym ciągu mam się posługiwać tą przenośnią – telewizor ledwie migocze.

Nigdy zbytnio nie lubiłem dziadka. Był apodyktycznym, staroświeckim i małomównym człowiekiem, który uzależniał swe uczucia od tego, czy spełniałeś jego oczekiwania. Milczący i szorstki mężczyzna, macho w dawnym znaczeniu tego słowa. Wrażliwy wnuk, który nie był sportowcem, pomimo dobrych wyników w nauce nie budził jego zainteresowania.

Zgodziłem się zamieszkać z nim, ponieważ wiedziałem, że w przeciwnym razie zabierze go do siebie moja siostra. Linda była właśnie taka. Kiedy na letnim obozie nad Brooklake śpiewaliśmy „On ma w Swych dłoniach cały świat”, trochę za bardzo wzięła sobie to do serca. Czułaby się zobowiązana zabrać dziadka. A miała syna, ustabilizowany związek i obowiązki. Ja nie. Tak więc uprzedziłem ją i wprowadziłem się do domu dziadka. Chyba podobało mi się tu. Było cicho.

Chloe, moja suczka, przybiegła do mnie, machając ogonem. Podrapałem ją za obwisłymi uszami. Cieszyła się tym przez chwilę czy dwie, a potem zaczęła zerkać na smycz.

– Daj mi minutkę – powiedziałem.

Chloe nie lubi tego zwrotu. Obdarzyła mnie ponurym spojrzeniem – niezwykły wyczyn, jeśli włosy całkowicie zasłaniają oczy. Chloe to owczarek staroangielski, a przedstawiciele tej rasy bardziej przypominają owce niż jakiekolwiek inne ze znanych mi psów. Elizabeth i ja kupiliśmy Chloe zaraz po naszym ślubie. Elizabeth uwielbiała psy. Ja nie. Teraz tak.

Chloe oparła się o frontowe drzwi. Popatrzyła na nie, potem na mnie i znów na drzwi. Dawała znaki.

Dziadek, wyciągnięty w fotelu, oglądał jakiś teleturniej. Nie spojrzał na mnie, ale wydawał się też nie patrzeć na ekran. Jego twarz zastygła w bladą pośmiertną maskę. Jej wyraz zmieniał się tylko wtedy, kiedy zmieniano mu pampersa. W takich chwilach dziadek zaciskał wargi i rozluźniał napięte mięśnie szczęk. Z zaszklonych oczu czasem spływała łza. Sądzę, że najtrzeźwiej myśli właśnie wówczas, gdy najbardziej pragnąłby niczego nie pojmować.

Bóg ma szczególne poczucie humoru.

Pielęgniarka zostawiła na kuchennym stole wiadomość: PROSZĘ ZADZWONIĆ DO SZERYFA LOWELLA.

Pod spodem był nagryzmolony numer telefonu.

Poczułem łupanie w głowie. Od tamtego napadu miewam migreny. W wyniku uderzeń doznałem pęknięcia czaszki. Przeleżałem w szpitalu pięć dni, chociaż jeden specjalista, w dodatku mój kolega ze studiów, twierdzi, że te migreny mają raczej podłoże psychologiczne niż fizjologiczne. Może ma rację. Tak czy inaczej, ból i poczucie winy pozostały. Powinienem był się uchylić. Powinienem przewidzieć ten napad. Nie powinienem był wpaść do wody. Przecież w końcu jakoś zdołałem znaleźć siłę, żeby się uratować – więc dlaczego nie zdołałem ocalić Elizabeth?

Wiem, że to śmieszne.

Powtórnie przeczytałem wiadomość. Chloe zaczęła skamleć. Pogroziłem jej palcem. Uciszyła się, ale znów zaczęła zerkać na mnie i na drzwi.

Od ośmiu lat nie miałem żadnych wieści od szeryfa Lowella, lecz wciąż pamiętam, jak w szpitalu pochylał się nad moim łóżkiem, a na jego twarzy widziałem cyniczne powątpiewanie.

Czego mógł chcieć po tak długim czasie?

Podniosłem słuchawkę i wybrałem numer. Odpowiedział już po pierwszym sygnale.

– Doktorze Beck, dziękuję, że pan oddzwonił.

Nie jestem wielbicielem aparatów identyfikujących dzwoniącego. Jak na mój gust, nazbyt zatrąca to Wielkim Bratem. Odchrząknąłem i darowałem sobie uprzejmości.

– W czym mogę pomóc, szeryfie?

– Jestem w pobliżu – odparł. – Bardzo chciałbym wpaść na chwilę i zobaczyć się z panem, jeśli można.

– Czy to ma być towarzyska pogawędka? – spytałem.

– Nie, niezupełnie.

Czekał, aż coś powiem. Nie zrobiłem tego.

– Czy przeszkadzałoby panu, gdybym wpadł teraz? – spytał Lowell.

– Mógłby mi pan powiedzieć, o co chodzi?

– Wolałbym zaczekać, aż…

– A ja nie.

Mocno ścisnąłem dłonią słuchawkę.

– W porządku, doktorze Beck, rozumiem. – Odkaszlnął w sposób świadczący o tym, że stara się zyskać na czasie. – Może słyszał pan w wiadomościach, że w okręgu Riley znaleziono dwa ciała.

Nie słyszałem.

– I co z tego?

– Znaleziono je w pobliżu pańskiej posiadłości.

– To nie jest moja własność. Należy do mojego dziadka.

– Ale pan jest jego prawnym opiekunem, prawda?

– Nie – odparłem. – Moja siostra.

– Zatem może powinien pan do niej zadzwonić. Z nią też chciałbym porozmawiać.

– Te ciała nie zostały znalezione nad jeziorem Charmaine, prawda?

– Zgadza się. Znaleźliśmy je na zachód od niego. Na terenie należącym do okręgu.

– No to czego pan od nas chce?

Milczał chwilę, po czym rzekł:

– Niech pan słucha, będę tam za godzinę. Proszę, niech się pan postara ściągnąć Lindę, dobrze?

Rozłączył się.

Te osiem lat okazało się niełaskawe dla szeryfa Lowella, który i wcześniej nie był Melem Gibsonem. Był zaniedbanym mężczyzną o gębie opryszka, wyglądającej jak wzór, na którym oparł się Stwórca, dając światu Nixona. Nos miał czerwony i bulwiasty. Wciąż wyjmował mocno używaną chusteczkę, powoli ją rozwijał, wycierał nos, po czym równie starannie ją składał i wpychał głęboko do tylnej kieszeni spodni.

5
{"b":"101403","o":1}