Uniknąć tego bólu. Tylko o tym mogłem myśleć. Jak uniknąć tego bólu? Cała moja świadomość zdawała się koncentrować na splocie nerwowym w mojej ręce. Ciało paliło mnie, a ciśnienie rozsadzało czaszkę.
Kilka sekund przed tym, zanim ręka popękała mi na kawałki, nagle rozluźnił chwyt. Znów jęknąłem, tym razem z ulgi. Ta jednak była krótkotrwała. Przesunął dłoń po moim ciele i zatrzymał ją na brzuchu.
– Po co przyszedłeś do parku?
Usiłowałem zebrać myśli i znaleźć jakieś przekonujące kłamstwo. Nie dał mi na to czasu. Znów zacisnął palce i ból wrócił, jeszcze gorszy niż przedtem. Niczym bagnet przeszywał mi wątrobę. Zacząłem szarpać się w pętach. Otworzyłem usta w bezgłośnym krzyku.
Poruszałem głową do przodu i do tyłu. I nagle, w trakcie tego, zobaczyłem tył głowy kierowcy. Furgonetka przystanęła, zapewne na światłach. Kierowca patrzył prosto przed siebie – pewnie na drogę. Wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Zobaczyłem, że kierowca obraca głowę w kierunku bocznego okienka, jakby coś usłyszał. Za późno. Coś uderzyło go w skroń. Padł jak tarcza na strzelnicy. Przednie drzwi furgonetki otworzyły się.
– Ręce do góry!
Zobaczyłem pistolety. Dwa. Były wymierzone w moich porywaczy. Azjata puścił mnie. Opadłem bezwładnie, nie mogąc się ruszyć.
Za lufami ujrzałem dwie znajome twarze i o mało nie krzyknąłem z radości.
Tyrese i Brutus.
Jeden z białych mężczyzn usiłował sięgnąć po broń. Tyrese, niemal nie celując, nacisnął spust. Pierś mężczyzny eksplodowała. Runął na wznak, z szeroko otwartymi oczami. Martwy. Nie było co do tego cienia wątpliwości. Kierowca na przednim siedzeniu jęknął i zaczął się podnosić. Brutus mocno uderzył go łokciem w twarz. Kierowca ponownie padł.
Drugi biały podniósł ręce do góry. Mój azjatycki oprawca nie zmienił wyrazu twarzy. Patrzył nieobecnym spojrzeniem i nie podniósł ani nie opuścił rąk. Brutus zajął miejsce kierowcy i wrzucił pierwszy bieg. Tyrese trzymał pistolet wycelowany prosto w Azjatę.
– Rozkujcie go – powiedział.
Biały mężczyzna spojrzał na Azjatę. Ten skinął głową. Biały rozkuł mnie. Spróbowałem usiąść. Czułem się tak, jakby coś we mnie pękło i drzazgi przy najmniejszym poruszeniu wbijały się w tkanki.
– Jesteś cały? – zapytał Tyrese.
Zdołałem kiwnąć głową.
– Mam ich skasować?
Popatrzyłem na białego mężczyznę.
– Kto cię wynajął?
Odruchowo spojrzał na młodego Azjatę. Ja zrobiłem to samo.
– Kto cię wynajął? – zapytałem.
Azjata w końcu uśmiechnął się, lecz ten uśmiech nie sięgnął oczu. I znów wszystko potoczyło się za szybko. Nawet nie zauważyłem tego ruchu, tylko poczułem, jak złapał mnie za kark i cisnął w kierunku Tyrese’a. Nagle znalazłem się w powietrzu, machając nogami, jakbym w ten sposób mógł się zatrzymać. Tyrese widział, co się dzieje, ale nie miał gdzie uskoczyć. Wpadłem na niego. Natychmiast przetoczyłem się na bok, lecz zanim Tyrese zdążył wycelować, Azjata uciekł przez boczne drzwi furgonetki.
Znikł.
– Cholerny Bruce Lee na sterydach – rzekł Tyrese.
Kiwnąłem głową.
Kierowca znów się poruszył. Brutus zamachnął się, ale Tyrese powstrzymał go.
– Ci dwaj gówno wiedzą – rzekł do mnie.
– Wiem.
– Możemy ich zabić albo wypuścić – powiedział obojętnie, jakby się zastanawiał, czy rzucić monetą.
– Puść ich – mruknąłem.
Brutus znalazł cichy zaułek, prawdopodobnie gdzieś na Bronksie, ale nie jestem tego pewien. Ten biały mężczyzna, który jeszcze oddychał, wysiadł sam. Brutus wyrzucił kierowcę i zabitego, jak śmieci. Odjechaliśmy. Przez kilka minut nikt się nie odzywał.
Tyrese splótł dłonie na karku i wyciągnął się wygodnie na siedzeniu.
– Dobrze, że zostaliśmy w pobliżu, no nie, doktorze?
Skinąłem głową, słysząc te słowa, które można było uznać za niedopowiedzenie tysiąclecia.
32
Stare protokoły sekcyjne były przechowywane w magazynie w Layton, w stanie New Jersey, niedaleko granicy Pensylwanii. Agent specjalny Nick Carlson przyjechał tam sam. Nie lubił tych magazynów. Budziły w nim przesądny lęk. Czynne całą dobę, bez strażników, marna kamera telewizyjna przy wejściu… Jeden Bóg wie, co znajduje się w tych cementowych pomieszczeniach. Carlson wiedział, że w wielu są przechowywane narkotyki, lewe pieniądze i wszelkiego rodzaju kontrabanda. To go nie niepokoiło. Pamiętał jednak sprawę sprzed kilku lat, kiedy pewien magnat naftowy został porwany i zamknięty w skrzyni przechowywanej w takim składzie. Udusił się z braku powietrza. Carlson był wśród tych, którzy go znaleźli. Od tej pory często wyobrażał sobie, że w takich pomieszczeniach są przetrzymywani żywi ludzie, tajemniczo zaginieni, skuci i zakneblowani zaledwie kilka metrów od niego, szamoczący się w ciemności.
Ludzie często mówią, że ten świat jest chory. Nawet nie wiedzą jak bardzo.
Timothy Harper, okręgowy koroner, wyszedł z podobnego do garażu budynku, trzymając dużą brązową kopertę ściągniętą gumką. Wręczył Carlsonowi protokół sekcji, z napisem „Elizabeth Beck” na okładce.
– Musi pan pokwitować – powiedział.
Carlson podpisał się na formularzu.
– Beck nie wyjaśnił panu, dlaczego chce to obejrzeć? – spytał.
– Mówił, że jest pogrążonym w smutku wdowcem i coś o zamknięciu sprawy, ale poza tym… – Harper wzruszył ramionami.
– Czy pytał jeszcze o coś w związku z tą sprawą?
– O nic szczególnego.
– A o co nieszczególnego?
Harper namyślał się chwilę.
– Pytał, czy pamiętam, kto zidentyfikował ciało.
– I pamiętał pan?
– Z początku nie.
– Kto ją zidentyfikował?
– Jej ojciec. Kiedy powiedziałem o tym Beckowi, zapytał, jak długo to trwało.
– Jak długo trwało? Co?
– Identyfikacja.
– Nie rozumiem.
– Ja również, jeśli mam być szczery. Chciał wiedzieć, czy ojciec rozpoznał ją od razu, czy też dopiero po kilku minutach.
– Dlaczego chciał to wiedzieć?
– Nie mam pojęcia.
Carlson usiłował znaleźć jakieś wyjaśnienie, ale żadne nie przychodziło mu do głowy.
– Co mu pan powiedział?
– Prawdę. Powiedziałem, że nie pamiętam. Zakładam, że identyfikacja nie trwała dłużej niż zwykle, inaczej zapamiętałbym ten fakt.
– Jeszcze coś?
– Nie, naprawdę nic – odparł koroner. – Proszę posłuchać, jeśli to już wszystko, to czeka na mnie para dzieciaków, które wpadły hondą civic na słup telefoniczny.
Carlson ścisnął akta w dłoni.
– Taak – mruknął. – Skończyłem. Gdybym jednak chciał się z panem skontaktować?
– Będę w biurze.
Na matowym szkle drzwi napisano grubymi złotymi literami „Peter Flannery, adwokat”. W szybie była dziura wielkości pięści. Ktoś zakleił ją szarą taśmą klejącą. Taśma wyglądała na starą.
Czapkę miałem nasuniętą aż po oczy. Wszystko bolało mnie po spotkaniu z tym wielkim Azjatą. Moje nazwisko podała rozgłośnia radiowa, która obiecuje, że w dwadzieścia dwie minuty opowie o wszystkim, co się właśnie zdarzyło. Byłem poszukiwany przez policję.
Nie mogło mi się to pomieścić w głowie. Miałem poważne kłopoty, a jednak to wszystko wydawało mi się dziwnie nierealne, jakby wydarzyło się komuś, kogo słabo znałem. Ja, czyli ten facet z lustra, niewiele się tym przejmowałem. Miałem tylko jeden cel: odnaleźć Elizabeth. Reszta stanowiła ledwie widoczne tło.
Tyrese przyszedł ze mną. W poczekalni było kilka osób. Dwie z nich w kołnierzach ortopedycznych. Jedna z ptaszkiem w klatce. Nie miałem pojęcia dlaczego. Nikt nawet na nas nie spojrzał, zapewne oszacowali związany z tym wysiłek i doszli do wniosku, że nie warto zadawać sobie tyle trudu.
Recepcjonistka miała odrażającą perukę i popatrzyła na nas, jakbyśmy wypadli psu spod ogona.
Powiedziałem, że chcę się zobaczyć z Peterem Flannerym.
– Ma klienta.
Nie strzeliła przy tym balonową gumą do żucia, ale niewiele brakowało.