Tyrese przejął pałeczkę. Ze zręcznością sztukmistrza wydobył zwitek banknotów grubszy od mojego nadgarstka.
– Powiedz mu, że zapłacimy za wizytę. – I z uśmiechem dodał: – Tobie również, jeśli przyjmie nas od razu.
Dwie minuty później wprowadzono nas do sanktuarium pana Flannery’ego. W gabinecie unosił się zapach cygar i cytrynowego odświeżacza powietrza. Tandetne i ciemno politurowane meble, z rodzaju tych, które można znaleźć w Kmart lub Bradlees, udawały szlachetny mahoń i dąb z takim samym powodzeniem, jak peruka na głowie recepcjonistki naturalne włosy. Na ścianach nie było dyplomów uczelni, tylko idiotyczne świstki, jakie ludzie wieszają, by zrobić wrażenie na naiwnych. Według jednego Flannery był członkiem Międzynarodowego Stowarzyszenia Kiperów, a drugie kwiecistym stylem głosiło, że brał udział w Konferencji Prawniczej na Long Island w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku. Były tam wyblakłe fotografie młodego Flannery’ego z jakimiś ludźmi, zapewne wybitnymi osobistościami lub miejscowymi politykami, chociaż nikogo nie rozpoznałem. Na honorowym miejscu nad biurkiem wisiała oprawiona w drewniane ramki fotografia czteroosobowej drużyny golfiarzy.
– Proszę – zachęcił Flannery, podkreślając zaproszenie machnięciem ręki. – Zechciejcie usiąść, panowie.
Usiadłem. Tyrese nie skorzystał z zaproszenia. Założył ręce na piersi i oparł się o ścianę.
– A zatem – rzekł Flannery, ciągnąc słowa jak dobrze przeżutą gumę – co mogę dla panów zrobić?
Peter Flannery wyglądał jak sportowiec, który zszedł na psy. Jego niegdyś złociste loki zrzedniały i posiwiały. Policzki obwisły. Miał na sobie niemodny trzyczęściowy garnitur ze sztucznego jedwabiu, a w kieszonce kamizelki zegarek na tombakowym łańcuszku.
– Muszę pana zapytać o pewną starą sprawę – powiedziałem.
Spojrzał na mnie oczami, które zachowały młodzieńczą błękitną barwę. Na biurku zauważyłem zdjęcie Flannery’ego z pulchną kobietą i mniej więcej czternastoletnią dziewczyną, najwyraźniej przechodzącą trudny okres dojrzewania. Wszyscy uśmiechali się z lekkim przymusem, jakby w każdej chwili spodziewali się ciosu.
– Starą sprawę? – powtórzył.
– Moja żona była u pana osiem lat temu. Muszę się dowiedzieć w jakim celu.
Flannery zerknął na Tyrese’a. Ten wciąż stał z założonymi rękami, skryty za czarnymi szkłami swoich okularów.
– Nie rozumiem. Czy to była sprawa rozwodowa?
– Nie.
– A więc… – Rozłożył ręce i wzruszył ramionami w stylu „chciałbym-panu-pomóc”. – Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa. Nie wiem, co w tej sytuacji mógłbym dla pana zrobić.
– Nie sądzę, żeby była pańską klientką.
– Nie rozumiem pana, panie… – Czekał, aż mu podpowiem.
– Beck – powiedziałem. – Doktor, nie pan.
Szczęka lekko mu opadła, gdy usłyszał moje nazwisko.
Zastanawiałem się, czy skojarzył je z informacją podaną w wiadomościach. Czułem jednak, że nie o to chodziło.
– Moja żona miała na imię Elizabeth. – Flannery milczał. – Pamięta ją pan, prawda? – Ponownie zerknął na Tyrese’a. – Czy była pańską klientką, panie Flannery?
Odchrząknął.
– Nie – odparł. – Nie była moją klientką.
– Ale pamięta ją pan?
Niespokojnie wiercił się na fotelu.
– Tak.
– Czego dotyczyła ta rozmowa?
– Minęło wiele czasu, doktorze Beck.
– Chce pan powiedzieć, że nie pamięta?
Nie odpowiedział wprost.
– Pańska żona – rzekł – została zamordowana, prawda? Przypominam sobie, że czytałem o tym w gazetach.
Nie dałem się odwieść od tematu.
– Po co tu przyszła, panie Flannery?
– Jestem adwokatem – odpowiedział i lekko się nadął.
– Nie jej.
– Mimo to – stwierdził, usiłując zyskać przewagę. – Mój czas jest drogi. – Odkaszlnął, zasłaniając usta dłonią. – Wspominał pan o wynagrodzeniu.
Spojrzałem przez ramię, ale Tyrese już oderwał się od ściany. W ręku trzymał gruby zwitek i odliczał banknoty. Rzucił na biurko trzy z wizerunkiem Bena Franklina, zmierzył Flannery’ego wzrokiem i wrócił na swoje miejsce.
Adwokat popatrzył na pieniądze, ale nie dotknął ich. Złożył dłonie, zaczynając od czubków palców.
– A jeśli odmówię?
– Nie rozumiem, dlaczego miałby pan odmawiać – powiedziałem. – Nie była pańską klientką, więc nie obowiązuje pana tajemnica zawodowa.
– Nie o to chodzi – rzekł Flannery. Przeszył mnie wzrokiem, wyraźnie się wahając. – Kochał pan żonę, doktorze Beck?
– Bardzo.
– Czy ożenił się pan ponownie?
– Nie. A jakie to ma znaczenie?
Wyciągnął się w fotelu.
– Niech pan wyjdzie – oświadczył. – Proszę zabrać swoje pieniądze i wyjść.
– To ważne, panie Flannery.
– Nie sądzę. Ona nie żyje od ośmiu lat. Jej morderca czeka na wykonanie kary śmierci.
– Czego nie chce mi pan powiedzieć?
Flannery zwlekał z odpowiedzią. Tyrese ponownie odkleił się od ściany. Podszedł do biurka. Flannery spojrzał na niego i zaskoczył mnie znużonym westchnieniem.
– Niech pan wyświadczy mi grzeczność – zwrócił się do Tyrese’a. – Niech pan przestanie mnie straszyć, dobrze? Miałem do czynienia z psychopatami, przy których wyglądałby pan jak Mary Poppins.
Tyrese najwyraźniej zamierzał coś zrobić, ale to by mi nie pomogło. Zawołałem na niego. Spojrzał na mnie. Pokręciłem głową. Wycofał się. Flannery skubał dolną wargę. Pozwoliłem mu na to. Mogłem poczekać.
– Wolałby pan tego nie wiedzieć – odezwał się po chwili.
– Wątpię.
– To nie przywróci życia pańskiej żonie.
– Może jednak – powiedziałem. Moje słowa zbiły go z tropu. Zmarszczył brwi i spojrzał na mnie, ale zaraz złagodniał. – Proszę – dodałem.
Obrócił fotel bokiem i odchylił głowę do tyłu, spoglądając na rolety, które pożółkły i popękały jeszcze w czasach przesłuchań związanych z aferą Watergate. Splótł dłonie i położył je na wydatnym brzuchu. Patrzyłem, jak unoszą się i opadają przy każdym oddechu.
– Byłem wtedy obrońcą z urzędu – zaczął. – Wie pan, o czym mówię?
– Bronił pan ubogich.
– Coś w tym rodzaju. Według praw Mirandy oskarżonemu przysługuje wybór adwokata, jeśli go na niego stać. Jeżeli nie, dostaje kogoś takiego jak ja. – Skinąłem głową, lecz on wciąż wpatrywał się w rolety. – Mimo to otrzymałem sprawę jednego z najgłośniejszych morderstw w tym stanie.
Zimny dreszcz powoli pełzł mi wzdłuż kręgosłupa.
– O kogo chodziło? – spytałem.
– O Brandona Scope’a. Syna multimilionera. Pamięta ją pan?
Zamarłem przerażony. Nic dziwnego, że nazwisko Flannery’ego wydało mi się znajome. Brandon Scope. O mało nie pokręciłem głową, nie dlatego, że nie pamiętam tej sprawy, ale dlatego, że nie chciałem, by mi o niej przypominał.
Aby wszystko było jasne, pozwólcie, że wspomnę, co pisano o tym w gazetach. Brandon Scope, lat trzydzieści trzy, został obrabowany i zamordowany osiem lat temu. Tak, osiem lat temu. Jakieś dwa miesiące przed śmiercią Elizabeth. Wpakowano mu dwie kule i podrzucono ciało na terenie budowy w Harlemie. Nie miał przy sobie pieniędzy. Wszystkie gazety rozpisywały się o tym. Wiele pisano o charytatywnej działalności Brandona Scope’a. O tym jak pomagał dzieciakom z ulicy, jak wolał pracować wśród ubogich zamiast kierować międzynarodowym konsorcjum tatusia i tym podobne rzeczy. Było to jedno z tych morderstw, które „wstrząsają opinią społeczną” i prowadzą do wytykania palcami oraz załamywania rąk. Powstała fundacja dobroczynna imienia Brandona Scope’a. Zarządza nią moja siostra Linda. Nie uwierzylibyście, ile dobrego potrafi zdziałać.
– Pamiętam – powiedziałem.
– A pamięta pan, że aresztowano podejrzanego?
– Chłopaka z ulicy – odparłem. – Jednego z tych, którym pomagał, tak?
– Właśnie. Aresztowali niejakiego Helia Gonzaleza, wówczas dwudziestodwuletniego. Zamieszkałego w Barker House w Harlemie. Rejestr jego przestępstw był równie ciekawy jak życiorys bohatera narodowego. Napad z bronią w ręku, podpalenie, rozbój. Prawdziwy przyjemniaczek, ten nasz pan Gonzalez.