Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Carlson spojrzał na niego.

– Zapomnieć o niej?

Stone odkaszlnął i rozłożył ręce.

– Spójrzmy prawdzie w oczy. Przygwożdżenie Becka za zamordowanie Schayes to bułka z masłem. Natomiast za zabójstwo żony… Chryste, to sprawa sprzed ośmiu lat. Mamy poszlaki, owszem, ale niczego mu nie udowodnimy. Jest za późno. Może… – zbyt energicznie wzruszył ramionami. – Może nie powinniśmy wywoływać wilka z lasu.

– O czym ty mówisz, do diabła?

Stone przysunął się bliżej i skinął na partnera, żeby nachylił się do niego.

– Niektórzy ludzie w biurze woleliby, żebyśmy nie odgrzebywali tej sprawy.

– Kto nie chce?

– Nieważne, Nick. Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie, zgadza się? Jeśli udowodnimy, że KillRoy nie zabił Elizabeth Beck, otworzymy puszkę Pandory, mam rację? Jego prawnik pewnie zażąda nowego procesu…

– Nie został skazany za zamordowanie Elizabeth Beck.

– Uznaliśmy jednak, że to jego robota. To może wzbudzić wątpliwości. A tak jak jest, mamy czystą sprawę.

– Nie chcę czystej sprawy – warknął Carlson. – Chcę poznać prawdę.

– Wszyscy chcemy, Nick. Lecz jeszcze bardziej pragniemy sprawiedliwości, czyż nie? Beck dostanie dożywocie za Schayes. KillRoy zostanie w więzieniu. I tak powinno być.

– Za dużo dziur, Tom.

– Wciąż to powtarzasz, ale ja żadnych nie widzę. Przecież to ty pierwszy chciałeś wsadzić Becka na dobre za zamordowanie żony.

– Właśnie – rzekł Carlson. – Za zamordowanie żony. Nie Rebekki Schayes.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi.

– Morderstwo Schayes nie pasuje do obrazu.

– Żartujesz? Doskonale pasuje. Schayes wiedziała coś. Zaczęliśmy zaciskać pętlę. Beck musiał zamknąć usta świadkowi.

Carlson wciąż powątpiewał.

– No, co? – ciągnął Stone. – Sądzisz, że jego wczorajsza wizyta w jej pracowni, zaraz po przesłuchaniu u nas, to tylko zbieg okoliczności?

– Nie – odparł Carlson.

– Zatem, Nick? Nie widzisz tego? Morderstwo Schayes doskonale pasuje.

– Aż nazbyt dobrze.

– Och, nie zaczynaj z tymi bzdurami.

– Pozwól, że zapytam cię o coś, Tom. Jak starannie Beck zaplanował morderstwo żony i zrealizował ten plan?

– Cholernie starannie.

– Właśnie. Pozabijał świadków. Pozbył się ciał. Gdyby nie opady deszczu i ten niedźwiedź, nie mielibyśmy żadnych dowodów. I spójrzmy prawdzie w oczy. Nawet teraz nie mamy ich dość, żeby go oskarżyć, a co dopiero skazać.

– A zatem?

– Zatem dlaczego Beck nagle postępuje tak głupio? Wie, że chcemy się do niego dobrać. Wie, że asystent Schayes będzie mógł zeznać, że widział go u niej w dniu morderstwa. Dlaczego miałby być tak głupi, żeby przechowywać narzędzie zbrodni w garażu? I wrzucać rękawiczki do własnego pojemnika na śmieci?

– Proste – odparł Stone. – Tym razem działał w pośpiechu. W wypadku żony miał mnóstwo czasu do namysłu.

– Widziałeś to?

Carlson podał Stone’owi raport z obserwacji.

– Dziś rano Beck odwiedził patologa – powiedział. – Po co?

– Nie wiem. Może chciał sprawdzić, czy w protokole sekcji nie ma czegoś, co by go obciążało.

Carlson wciąż marszczył brwi. Miał ochotę umyć ręce.

– Coś przeoczyliśmy, Tom.

– Nie wiem, co by to mogło być, ale tak czy inaczej chcemy go zgarnąć. Potem wszystko wyjaśnimy, no nie?

Stone podszedł do Feina. Słowa partnera zasiały w jego umyśle ziarno wątpliwości. Carlson znów zaczął się zastanawiać nad wizytą Becka w biurze koronera. Podniósł słuchawkę, wytarł ją chusteczką i wystukał numer.

– Poproszę z patologiem Sussex County – powiedział.

29

W dawnych czasach – a przynajmniej dziesięć lat temu – jej znajomi mieszkali w hotelu Chelsea przy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Hotel był na pół turystyczny, na pół mieszkalny i strasznie ekscentryczny. Roiło się tu od artystów, pisarzy, studentów, zagorzałych zwolenników wszelkich możliwych filozofii i trendów. Czarne paznokcie, blada twarz, czerwona jak krew szminka, włosy nietknięte lokówką – jeszcze zanim to wszystko stało się kanonem mody.

Niewiele się zmieniło. Hotel wciąż był dogodnym miejscem dla tych, którzy pragnęli pozostać anonimowi.

Kupiwszy kawałek pizzy po drugiej stronie ulicy, zameldowała się i nie wychodziła z pokoju. Nowy Jork. Kiedyś nazywała go rodzinnym miastem, a teraz była tu zaledwie po raz drugi w ciągu ośmiu ostatnich lat.

Tęskniła za nim.

Aż nazbyt wprawnym ruchem wsunęła włosy pod perukę. Dziś będzie blondynką z czarnymi odrostami. Nałożyła okulary w drucianych oprawkach i włożyła implanty do ust. Zmieniły kształt jej twarzy.

Trzęsły się jej ręce.

Na kuchennym stole leżały dwa bilety na samolot. Wieczorem polecą lotem 174 British Airways z JFK na lotnisko Heathrow w Londynie, gdzie spotkają pewnego człowieka, który da im nowe dokumenty. Następnie udadzą się pociągiem do Gatwick i po południu odlecą do Nairobi w Kenii. Dżipem dojadą do podnóża Mount Mera w Tanzanii, a potem czeka ich jeszcze trzydniowa piesza wędrówka.

Kiedy dotrą na miejsce – jedno z niewielu na tej planecie, gdzie nie ma radia, telewizji ani elektryczności – będą wolni.

Bilety były wystawione na Lisę Sherman i Davida Becka.

Jeszcze raz poprawiła perukę i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Rozmazało się jej w oczach i na moment znów wróciła nad jezioro. Nadzieja przepełniała jej serce i tym razem nie starała się jej zgasić. Zdołała się uśmiechnąć i ruszyła do drzwi.

Zjechała windą do holu i poszła w prawo Dwudziestą Trzecią Ulicą.

Washington Square Park znajdował się niedaleko.

Tyrese i Brutus wysadzili mnie na rogu Zachodniej Czwartej i Lafayette, cztery przecznice na wschód od parku. Dość dobrze znałem tę część miasta. Elizabeth i Rebecca wynajmowały wspólne mieszkanie przy Washington Square; czuły się cudownie awangardowe wśród mieszkańców West Village – fotografka i pracownica opieki społecznej, tęskniące za bohemą wśród rzeszy wychowanych na bogatych przedmieściach marzycieli i żyjących z funduszów powierniczych rewolucjonistów. Szczerze mówiąc, nigdy mnie to nie pociągało, ale nie miałem nic przeciwko temu.

W tym czasie studiowałem medycynę na Columbia University i teoretycznie mieszkałem przy Haven Avenue, w pobliżu szpitala nazywanego teraz Nowojorskim Prezbiteriańskim. Oczywiście spędzałem mnóstwo czasu tutaj.

To były dobre lata.

Pół godziny do spotkania.

Poszedłem Zachodnią Czwartą i, minąwszy Tower Records, dotarłem do tej części miasta, gdzie znajduje się większość budynków New York University. NYU chce, żebyś o tym wiedział. Ogłasza swoje prawo do tego terenu porozwieszanymi wszędzie, jaskrawopurpurowymi flagami z godłem tej uczelni. Paskudny jak diabli, ten purpurowy znak rzucał się w oczy na tle stonowanej czerwieni ceglanych murów Greenwich Village. Bardzo agresywnie i władczo, pomyślałem, jak na taką enklawę liberalizmu. Cóż, zdarza się.

Serce łomotało mi w piersi tak, jakby chciało się wyrwać na wolność.

Czy ona już tam będzie?

Nie pobiegłem. Zachowałem spokój i usiłowałem nie myśleć o tym, co może przynieść następna godzina. Piekły mnie i swędziały skaleczenia będące pamiątką po ucieczce przed policją. Zobaczyłem swoje odbicie w wystawie mijanego sklepu i nie mogłem nie zauważyć, że w tych pożyczonych ciuchach wyglądam po prostu śmiesznie. Początkujący gangster. Ale obsuwa!

Spodnie wciąż mi opadały. Podciągałem je jedną ręką, usiłując nie zwalniać kroku.

Elizabeth mogła już być w parku.

Teraz widziałem plac. Od południowo-wschodniego rogu dzieliła mnie tylko jedna przecznica. Coś zdawało się wisieć w powietrzu, może nadchodziła burza, a może po prostu moja wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Szedłem ze spuszczoną głową. Czy pokazali już w telewizji moje zdjęcie? Czy spikerzy ogłosili, że jestem poszukiwany? Wątpiłem, by tak było. Mimo to nie odrywałem oczu od chodnika.

39
{"b":"101403","o":1}