– Wyjdź na zewnątrz.
Powiedziałem Hoytowi, że muszę iść. Był zbyt wyczerpany, żeby się sprzeciwiać. Podniosłem glocka i pospieszyłem do drzwi. Tyrese i Brutus czekali na mnie. Deszcz jeszcze się nasilił, ale nam to nie przeszkadzało.
– Jest do ciebie telefon. Odejdź na bok.
– Po co?
– Prywatna sprawa – odparł Tyrese. – Nie chcę tego słuchać.
– Ufam ci.
– Rób, co mówię, człowieku.
Odszedłem poza zasięg głosu. Z boku dostrzegłem szparę w zasłonie. Hoyt przyglądał się nam. Popatrzyłem na Tyrese’a. Pokazał mi, żebym przyłożył słuchawkę do ucha. Zrobiłem to. Po chwili ciszy usłyszałem jego głos.
– Linia czysta, możesz mówić.
Odezwała się Shauna.
– Widziałam ją.
Milczałem.
– Powiedziała, żebyś spotkał się z nią wieczorem w „Delfinie”.
Zrozumiałem. Rozłączyła się. Wróciłem do Tyrese’a i Brutusa.
– Muszę pojechać gdzieś sam – powiedziałem. – Tak, żeby nikt nie mógł mnie wyśledzić.
Tyrese zerknął na Brutusa.
– Wsiadaj – rzucił.
42
Brutus prowadził jak wariat. Wjeżdżał pod prąd w jednokierunkowe uliczki. Gwałtownie zmieniał kierunek jazdy. Nieprzepisowo skręcał i przejeżdżał przez skrzyżowania na czerwonym świetle. Mieliśmy wspaniały czas.
Z MetroPark w Iselin za dwadzieścia minut odjeżdżał pociąg do Port Jervis. Tam będę mógł wynająć samochód. Kiedy wysiadałem przed stacją, Brutus pozostał w wozie. Tyrese odprowadził mnie do kasy.
– Radziłeś mi, żebym uciekał i nie wracał – powiedział Tyrese.
– Zgadza się.
– Może powinieneś zrobić to samo.
Wyciągnąłem rękę. Tyrese zignorował ją i mocno mnie uściskał.
– Dziękuję – powiedziałem cicho.
Puścił mnie, poruszył ramionami, wygładzając kurtkę, i poprawił okulary.
– Taak, nie ma za co.
Nie czekając na dalsze podziękowania, ruszył z powrotem do samochodu.
Pociąg przyjechał i odjechał zgodnie z rozkładem. Znalazłem wolne miejsce i opadłem na nie. Próbowałem nie myśleć o niczym. Nie udało mi się. Rozejrzałem się wokół. Wagon był prawie pusty. Dwie dziewczyny z college’u z wypchanymi plecakami, trajkoczące jak najęte i co chwila wtrącające, „jakby” i „no wiesz”. Przeniosłem wzrok dalej. Zauważyłem gazetę – ściśle mówiąc, bulwarowe piśmidło – które ktoś zostawił na siedzeniu.
Przesiadłem się i podniosłem pismo. Krzykliwa okładka przedstawiała młodą gwiazdkę, którą aresztowano za kradzież w sklepie. Przerzuciłem strony, mając nadzieję pooglądać komiksy lub poczytać wiadomości sportowe – byle się czymś zająć. Mój wzrok jednak przyciągnęło zdjęcie… czyje, jeśli nie moje. Poszukiwany. Zdumiewające, jak złowrogo wyglądałem na przyciemnionej fotografii, niczym środkowowschodni terrorysta.
Wtedy zauważyłem coś innego. I mój świat, już i tak chwiejący się w posadach, ponownie się zatrząsł.
Właściwie nie czytałem tego artykułu. Po prostu błądziłem wzrokiem po stronie. Mimo to zobaczyłem nazwiska. Dopiero teraz. Nazwiska mężczyzn, których zwłoki znaleziono nad jeziorem. Jedno było znajome.
Melvin Bartola.
Niemożliwe.
Rzuciłem gazetę i pobiegłem, otwierając rozsuwane drzwi; dwa wagony dalej znalazłem konduktora.
– Jak się nazywa najbliższa stacja? – zapytałem.
– Ridgemont, New Jersey.
– Czy w pobliżu stacji jest biblioteka?
– Nie mam pojęcia.
Mimo to wysiadłem.
Eric Wu wyprostował palce. Krótkim, potężnym pchnięciem sforsował drzwi.
Wytropienie tych dwóch czarnych mężczyzn, którzy pomogli uciec doktorowi Beckowi, nie zajęło mu wiele czasu. Larry Gandle miał przyjaciół w policji. Wu opisał im tych dwóch mężczyzn, a potem zaczął przeglądać albumy zdjęć przestępców. Po kilku godzinach znalazł fotografię niejakiego Brutusa Cornwalla. Przeprowadzili kilka rozmów telefonicznych i Wu się dowiedział, że Brutus pracował dla dilera narkotyków Tyrese’a Bartona.
Proste.
Łańcuch pękł. Drzwi otworzyły się z impetem, uderzając klamką o ścianę. Zaskoczona Latisha spojrzała na wchodzących. Chciała krzyknąć, lecz Wu doskoczył do niej. Zamknął dłonią usta Latishy i przysunął swoje wargi do jej ucha. Za nim wszedł drugi mężczyzna, ktoś wynajęty przez Gandle’a.
– Cii – szepnął prawie łagodnie Wu.
TJ bawił się na podłodze swoimi zabawkami. Słysząc hałas, nadstawił ucha i zapytał:
– Mamo?
Eric Wu uśmiechnął się do niego. Puścił Latishę i przyklęknął na podłodze. Latisha chciała go powstrzymać, ale drugi mężczyzna przytrzymał ją. Wu położył ogromną dłoń na główce chłopca. Pogłaskał go, po czym odwrócił się do Latishy.
– Czy wiesz, gdzie mogę znaleźć Tyrese’a? – odezwał się do niej.
Wysiadłem z pociągu, złapałem taksówkę i pojechałem do biura wynajmu samochodów. Odziany w zieloną marynarkę agent za kontuarem powiedział mi, gdzie jest biblioteka. Dotarcie do niej zajęło mi najwyżej trzy minuty. Biblioteka w Ridgemont była nowoczesną placówką, mieszczącą się w budynku w stylu neokolonialnym, z panoramicznymi oknami, półkami z brzozowego drewna, balkonami, wieżyczkami oraz kawiarenką. Za biurkiem na pierwszym piętrze znalazłem bibliotekarkę i zapytałem ją, czy mogę skorzystać z Internetu.
– Ma pan jakiś dokument tożsamości? – spytała. Miałem.
Spojrzała na prawo jazdy.
– Musi pan być mieszkańcem naszego okręgu.
– Proszę – powiedziałem. – To bardzo ważne.
Spodziewałem się niezłomnego oporu, ale zmiękła.
– Jak pan sądzi, ile czasu to panu zajmie?
– Najwyżej kilka minut.
– Ten komputer – wskazała na terminal za moimi plecami – to nasza ekspresowa końcówka. Każdy może korzystać z niego przez dziesięć minut.
Podziękowałem jej i pospieszyłem do komputera. Przez Yahoo! odszukałem witrynę „New Jersey Journal”, najważniejszego dziennika okręgów Bergen i Passaic. Znałem datę. Dwanaście lat temu, dwunastego stycznia. Znalazłem przeszukiwarkę i wprowadziłem kryteria poszukiwań do archiwum.
Obejmowało tylko wydania z ostatnich sześciu lat.
Niech to szlag.
Pospieszyłem z powrotem do bibliotekarki.
– Muszę znaleźć artykuł opublikowany dwanaście lat temu w „New Jersey Journal” – powiedziałem.
– Nie było go na witrynie?
Pokręciłem głową.
– Mikrofilmy – orzekła i klasnęła dłońmi o poręcze fotela, podnosząc się z miejsca. – Jaki miesiąc?
– Styczeń.
Była tęgą kobietą i poruszała się z trudem. Znalazła rolkę w odpowiedniej przegródce i pomogła mi założyć film do aparatu.
– Powodzenia – rzekła.
Kręciłem gałką jak przepustnicą motocykla. Mikrofilm z piskiem przesuwał się po rolkach. Co kilka sekund zatrzymywałem go, żeby sprawdzić datę. Nim minęły dwie minuty, znalazłem wydanie, o które mi chodziło. Artykuł zamieszczono na trzeciej stronie.
Gdy tylko zobaczyłem tytuł, coś ścisnęło mnie w gardle.
Czasem mógłbym przysiąc, że słyszę pisk opon, chociaż spałem w moim łóżku wiele kilometrów od miejsca, gdzie się to stało. Wciąż boli mnie to wspomnienie – może nie aż tak jak utrata Elizabeth, ale wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze śmiercią i tragedią, a tego nigdy się nie zapomina. Po dwunastu latach wciąż pamiętam każdy szczegół tamtej nocy, chociaż spadają na mnie z siłą tornada: dzwonek do drzwi przed świtem, poważne twarze policjantów na progu, Hoyt wśród nich, ich łagodne i ostrożne słowa, nasze zaprzeczenia, powoli budząca się świadomość nieszczęścia, ściągnięta twarz Lindy, moje łzy, wciąż nieprzyjmująca tego do wiadomości matka, uciszająca mnie, zabraniająca płakać, tracąca i tak nadwątlone zmysły, mówiąc, żebym nie był dzieckiem; upierała się, że wszystko jest w porządku, a potem nagle podchodziła do mnie, dziwiła się moim łzom, zbyt wielkim, jak powiedziała, bardziej przystającym dziecku niż dorosłemu mężczyźnie, i dotknęła jednej z nich, rozcierając ją między kciukiem a palcem wskazującym. „Przestań płakać, Davidzie!” wołała coraz gniewniej, ponieważ nie mogłem przestać, a w końcu zaczęła wrzeszczeć na mnie, aż Linda z Hoytem uciszyli ją i ktoś podał jej środek uspokajający, nie pierwszy i nie ostatni raz. Wszystko to powróciło jedną gwałtowną falą wspomnień. Potem przeczytałem artykuł, który skierował moje myśli na zupełnie nowy tor.