Leżałem na plecach, spoglądając w górę. Klapa zatrzasnęła się za mną. Pewnie dobrze się stało, tylko że teraz znalazłem się w kompletnych ciemnościach. Pospiesznie obmacałem kończyny, jak lekarz badający pacjenta. Wszystko mnie bolało.
Znów usłyszałem policjantów. Syreny nie przestawały wyć, a może po prostu tak szumiało mi w uszach. Mnóstwo głosów. Mnóstwo krótkofalówek.
Zamykali krąg.
Przetoczyłem się na bok. Oparłem prawą dłoń o podłogę, poczułem kłujący ból skaleczeń i zacząłem się podnosić. Głowę miałem zwieszoną. Zaprotestowała przeszywającym bólem, kiedy wstałem. O mało znów nie upadłem.
I co dalej?
Czy powinienem tu pozostać? Nie, to kiepski pomysł. W końcu zaczną przeszukiwać dom po domu. Złapią mnie. A jeśli nawet nie, to nie uciekłem po to, żeby chować się w wilgotnej piwnicy. Uciekłem dlatego, że chciałem spotkać się z Elizabeth w Washington Square.
Muszę się stąd wydostać.
Tylko jak?
Moje oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności, przynajmniej na tyle, by dostrzegać niewyraźne kształty. Bezładnie rzucone skrzynki. Sterty szmat, kilka barowych stołków, stłuczone lustro. Zobaczyłem swoje odbicie i przeraziłem się własnym wyglądem. Miałem rozcięte czoło. Spodnie podarte na kolanach. Koszulę w strzępach, jak Hulk Hogan po trzynastej rundzie. Byłem umorusany tak, jakby ktoś przeczyścił mną kilka kominów.
Którędy?
Schody. Muszą tu być jakieś schody na górę. Wymacywałem sobie drogę, poruszając się jak w szalonym tańcu, postukując przed sobą lewą nogą niczym białą laską. Pod podeszwą zatrzeszczało rozbite szkło. Szedłem dalej.
Usłyszałem jakieś ciche mamrotanie i nagle na mojej drodze wyrosła sterta szmat. Coś, co mogło być dłonią, wyciągnęło się do mnie jak z grobu. Z trudem powstrzymałem krzyk przerażenia.
– Himmler lubi steki z tuńczyka! – wrzasnął do mnie.
Mężczyzna – gdyż teraz widziałem już, że to mężczyzna – powoli podnosił się z podłogi. Był wysoki, czarnoskóry, a brodę miał tak siwą i wełnistą, że wyglądał, jakby zjadł barana.
– Słyszysz mnie?! – wrzasnął. – Słyszysz, co do ciebie mówię?!
Zrobił krok w moją stronę. Cofnąłem się.
– Himmler! Lubi steki z tuńczyka!
Brodaty najwyraźniej był z czegoś niezadowolony. Zacisnął dłoń w pięść i usiłował mnie uderzyć. Uchyliłem się odruchowo. Pięść ominęła mnie, a impet – prawdopodobnie wzmocniony wypitym alkoholem – pozbawił napastnika równowagi. Mężczyzna runął na twarz. Nie czekałem, aż wstanie. Znalazłem schody i wbiegłem na górę.
Drzwi były zamknięte.
– Himmler!
Darł się za głośno, o wiele za głośno. Naparłem na drzwi. Nie ustąpiły.
– Słyszysz mnie? Słyszysz, co do ciebie mówię?
Skrzypnięcie. Obejrzałem się i zobaczyłem coś, co przeraziło mnie jeszcze bardziej.
Promień słońca.
Ktoś otwierał klapę zasłaniającą otwór, przez który tu wpadłem.
– Kto tam jest?
Stanowczy głos. Po podłodze zatańczył krąg światła z zapalonej latarki. Natrafił na brodatego.
– Himmler lubi steki z tuńczyka!
– Co tam wrzeszczysz, stary?
– Słyszysz, co mówię?
Naparłem ramieniem na drzwi, wkładając w to wszystkie siły. Futryna zaczęła pękać. Oczami duszy ujrzałem obraz Elizabeth, tak jak widziałem ją na ekranie monitora: z wyciągniętą ręką i stęsknionymi oczami. Pchnąłem jeszcze mocniej.
Drzwi ustąpiły.
Upadłem na podłogę. Znalazłem się na parterze, niedaleko frontowego wejścia.
I co teraz?
W pobliżu byli jeszcze inni policjanci – słyszałem odgłosy płynące z ich krótkofalówek – a jeden z nich wciąż wypytywał biografa Himmlera. Nie pozostało mi dużo czasu. Potrzebowałem pomocy.
Kto mógł mi pomóc?
Nie mogłem dzwonić do Shauny. Policja na pewno ją obserwuje. Lindę też. Hester namawiałaby mnie, żebym się poddał.
Ktoś otwierał frontowe drzwi.
Pobiegłem korytarzem. Podłoga pokryta linoleum była brudna. Wszystkie drzwi były obite blachą i pozamykane. Farba płatami obłaziła ze ścian. Z trzaskiem otworzyłem drzwi ewakuacyjne i popędziłem schodami w górę. Na drugim piętrze wróciłem na korytarz.
Stała na nim jakaś staruszka.
Ze zdziwieniem zobaczyłem, że jest biała. Domyśliłem się, że usłyszała hałas i wyszła sprawdzić, co się dzieje. Stanąłem jak wryty. Znajdowała się dostatecznie daleko od otwartych drzwi mieszkania, żebym mógł przemknąć obok niej i…
Czy zrobiłbym to? Jak daleko mógłbym się posunąć, żeby uciec?
Patrzyłem na nią, a ona na mnie. Potem wyjęła broń.
O Chryste…
– Czego pan chce? – zapytała.
Usłyszałem swój głos:
– Czy mogę skorzystać z pani telefonu?
Odpowiedziała bez namysłu:
– Dwadzieścia dolców.
Sięgnąłem po portfel i wyjąłem gotówkę. Staruszka kiwnęła głową i wpuściła mnie. Mieszkanie było malutkie i dobrze utrzymane. Na kanapie i fotelach leżały koronkowe kapy, a stół z ciemnego drewna był nakryty koronkowym obrusem.
– Tam – wskazała mi drogę,.
Aparat miał obracaną tarczę. Z trudem wpychałem palec w dziurki. Zabawne. Jeszcze nigdy nie telefonowałem pod ten numer – nigdy nie chciałem – ale znałem go na pamięć. Psychiatrzy pewnie mieliby tu prawdziwe pole do popisu. Wybrałem numer i czekałem.
Po dwóch dzwonkach usłyszałem głos.
– Hej.
– Tyrese? Tu doktor Beck. Potrzebuję twojej pomocy.
26
Shauna potrząsnęła głową.
– Beck kogoś zranił? To niemożliwe.
Żyłka na czole prokuratora Feina znów zaczęła pulsować. Przysunął się do Shauny tak, że jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy.
– Zaatakował funkcjonariusza policji w zaułku. Zdaje się, że złamał mu szczękę i kilka żeber. – Fein przysunął się jeszcze bliżej, pryskając śliną na policzki Shauny. – Słyszy pani, co mówię?
– Słyszę – odparła Shauna. – A teraz cofnij się, przyjemniaczku, albo kolanem wbiję ci jaja do gardła.
Fein odczekał sekundę, dając do zrozumienia, że ma to gdzieś, po czym odwrócił się. Hester także. Ruszyła w kierunku Broadwayu. Shauna dogoniła ją.
– Dokąd idziesz?
– Rezygnuję – powiedziała Hester.
– Co?
– Znajdź mu innego prawnika, Shauno.
– Chyba nie mówisz poważnie.
– Mówię.
– Nie możesz go teraz zostawić.
– No to popatrz.
– Działasz pochopnie.
– Dałam im słowo, że się odda w ich ręce.
– Pieprzyć twoje słowo. Najważniejszy jest teraz Beck, nie ty.
– Może dla ciebie.
– Stawiasz swoje dobro nad dobro klienta?
– Nie mogę pracować dla kogoś, kto tak postępuje.
– Komu wciskasz kit? Broniłaś wielokrotnych gwałcicieli.
Hester machnęła ręką.
– Idę.
– Jesteś cholerną, żądną sławy hipokrytką.
– Och, Shauno!
– Pójdę do nich.
– Co?
– Pójdę do prasy.
Hester przystanęła.
– I co im powiesz? Że nie chciałam bronić nieuczciwego mordercy? Wspaniale, idź. Wygrzebię tyle gówna na temat Becka, że Jeffrey Dahmer będzie przy nim wyglądał na wspaniałą partię.
– Nic na niego nie masz – powiedziała Shauna.
Hester wzruszyła ramionami.
– To jeszcze nigdy mnie nie powstrzymało.
Mierzyły się gniewnymi spojrzeniami. Żadna nie spuściła oczu.
– Uważasz, że moja reputacja się nie liczy – powiedziała nagle Hester łagodniejszym tonem. – Nie masz racji. Jeśli prokuratura nie może polegać na moim słowie, jestem bezużyteczna dla innych moich klientów. Także dla Becka. To proste. Nie pozwolę, by ucierpiała moja praktyka… i moi klienci… tylko dlatego, że twój chłopak zachował się jak niezrównoważony psychicznie.
Shauna pokręciła głową.
– Zejdź mi z oczu.
– Jeszcze jedno.
– Co?
– Niewinni ludzie nie uciekają, Shauno. A twój Beck? Sto do jednego, że to on zabił Rebeccę Schayes.
– Przyjmuję – odparła Shauna. – I ja też chcę ci jeszcze coś wyjaśnić, Hester. Powiedz jedno słowo przeciwko Beckowi, a będą potrzebowali chochli, żeby pozbierać twoje szczątki. Rozumiemy się?