Zamarłem.
– Brandon pobił Elizabeth – dodał pospiesznie. – Zamierzał ją zabić. Dlatego zastrzeliłem go, kiedy włamał się do domu. Potem wrobiłem Gonzaleza, tak jak ci mówiłem. Elizabeth wiedziała, co zrobiłem. Nie chciała, by niewinny człowiek stał się kozłem ofiarnym. Dlatego zapewniła mu alibi. Ludzie Scope’a usłyszeli o tym i zaczęli się zastanawiać. Potem pojawiły się podejrzenia, że zabiła go Elizabeth… – Zamilkł i nie odrywając oczu od drogi, szukał czegoś w pamięci. – Pozwoliłem im na to, niech mi Bóg wybaczy.
Podałem mu telefon komórkowy.
– Dzwoń – rzuciłem.
Zrobił to. Rozmawiał z niejakim Larrym Gandle’em. Kilkakrotnie spotkałem tego człowieka. Jego ojciec chodził do szkoły razem z moim ojcem.
– Mam Becka – oświadczył Hoyt. – Spotkamy się z wami przy stajniach, ale musicie wypuścić dzieciaka.
Larry Gandle powiedział coś, czego nie zrozumiałem.
– Jak tylko się dowiemy, że dzieciak jest bezpieczny, podjedziemy tam – mówił Hoyt. – I powiedz Griffinowi, że mam to, czego chce. Możemy zakończyć tę sprawę, nie krzywdząc nikogo z mojej i jego rodziny.
Gandle znów coś powiedział i usłyszałem, że się wyłączył. Hoyt oddał mi telefon.
– Czy teraz jestem członkiem twojej rodziny, Hoyt?
Wycelował broń w moją głowę.
– Powoli wyjmij glocka, Beck. Dwoma palcami.
Zrobiłem, co kazał. Nacisnął przycisk otwierający boczne okienko.
– Wyrzuć go przez okno.
Zawahałem się. Przycisnął mi lufę do oka. Wyrzuciłem broń. Nawet nie usłyszałem, jak uderzyła o ziemię.
Jechaliśmy w milczeniu, czekając, aż ponownie zadzwoni telefon. Kiedy rozległ się dzwonek, odebrałem.
– Nic mu nie jest – powiedział cicho Tyrese.
Rozłączyłem się, uspokojony.
– Dokąd mnie wieziesz, Hoyt?
– Wiesz dokąd.
– Griffin Scope zabije nas obu.
– Nie – odparł, wciąż trzymając wycelowaną we mnie broń. – Nie obu.
45
Zjechaliśmy z autostrady i kontynuowaliśmy jazdę boczną drogą. Coraz rzadziej napotykaliśmy latarnie, aż w końcu jedynym źródłem światła stały się reflektory samochodu. Hoyt sięgnął do kieszeni za fotelem i wyjął dużą brązową kopertę.
– Mam to tutaj, Beck. Wszystko.
– Co wszystko?
– To, co twój ojciec miał na Brandona. I co odkryła Elizabeth.
Przez moment się dziwiłem. Miał to przy sobie przez cały czas? Potem zacząłem mieć wątpliwości. Samochód. Dlaczego Hoyt siedział w samochodzie?
– Gdzie są kopie?
Uśmiechnął się, jakby uszczęśliwiony tym, że o to pytam.
– Nie ma żadnych. Wszystko jest tutaj.
– Nie rozumiem.
– Zrozumiesz, Davidzie. Przykro mi, ale jesteś moim kozłem ofiarnym. To jedyne wyjście.
– Scope tego nie kupi.
– Och tak, kupi. Jak sam powiedziałeś, długo dla niego pracowałem. Wiem, co chce usłyszeć. Dziś wieczór cała ta sprawa się zakończy.
– Moją śmiercią? – spytałem.
Nie odpowiedział.
– I jak wyjaśnisz to Elizabeth?
– Może mnie znienawidzi – odparł – ale przynajmniej będzie żyła.
Przed nami zobaczyłem bramę, wjazdową posesji. Koniec drogi, pomyślałem. Umundurowany strażnik machnięciem ręki kazał nam jechać dalej. Hoyt wciąż trzymał mnie na muszce. Jechaliśmy podjazdem, gdy nagle, niespodziewanie, Hoyt zahamował. Odwrócił się do mnie.
– Masz podsłuch, Beck?
– Co takiego? Nie.
– Gówno prawda, niech zobaczę.
Wyciągnął rękę do mojej piersi. Odchyliłem się. Uniósł broń i zaczął mnie sprawdzać. Po chwili odsunął się, zadowolony.
– Twoje szczęście – rzekł z drwiącym uśmiechem.
Pojechał dalej podjazdem. Mimo ciemności można było dostrzec piękno tego terenu. Drzewa stały dobrze widoczne w blasku księżyca, lekko kołysząc się, chociaż na pozór nie było wiatru. W oddali dojrzałem światła. Hoyt jechał drogą wprost na nie. Wyblakła szara tablica głosiła, że przybyliśmy do Freedom Trails Stables. Zaparkowaliśmy na pierwszym stanowisku po lewej. Spojrzałem za okno. Niewiele wiem o rezydencjach i hodowli koni, lecz ta posiadłość wyglądała imponująco. Wielki jak hangar budynek mógł bez trudu pomieścić tuzin kortów tenisowych, a zabudowania stajni były ustawione w kształcie litery „V” i ciągnęły się jak okiem sięgnąć. W oddali znajdowała się czynna fontanna. Zauważyłem tor z przeszkodami.
I czekających na nas ludzi.
Wciąż celując we mnie, Hoyt powiedział:
– Wysiadaj.
Zrobiłem to. Kiedy zamknąłem drzwi samochodu, trzaśniecie odbiło się echem w głuchej ciszy. Hoyt przeszedł na moją stronę i wbił mi w plecy lufę pistoletu. Mieszanina zapachów natychmiast przywołała wspomnienie wyścigów. Ale zaraz o tym zapomniałem, dostrzegając czterech stojących tam mężczyzn. Dwóch z nich rozpoznałem.
Pozostali dwaj – których nigdy przedtem nie widziałem – byli uzbrojeni w półautomatyczne karabinki. Wycelowali je w nas. Nawet nie drgnąłem. Pewnie zacząłem się już przyzwyczajać do tego, że ciągle ktoś we mnie celuje. Jeden z nich stał po prawej, tuż przy drzwiach stajni. Drugi opierał się o zaparkowany po lewej samochód.
Ci dwaj, których rozpoznałem, stali razem w kręgu światła. Jednym z nich był Larry Gandle. Drugim Griffin Scope. Hoyt popchnął mnie ku nim. Gdy ruszyłem w stronę czekających, zobaczyłem, że drzwi domu się otwierają.
Wyszedł z nich Eric Wu.
Serce zaczęło łomotać mi w piersi. Zaszumiało mi w uszach. Poczułem mrowienie w nogach. Może broń już nie robiła na mnie wrażenia, ale moje ciało wciąż pamiętało stalowe palce Wu. Mimo woli zwolniłem kroku. Wu ledwie na mnie spojrzał. Podszedł prosto do Griffina Scope’a i wręczył mu coś.
Hoyt kazał mi się zatrzymać kilkanaście kroków od czekających.
– Dobre wieści! – zawołał.
Wszyscy spojrzeli na Griffina Scope’a. Oczywiście znałem tego człowieka. W końcu byłem synem jego starego przyjaciela i bratem cenionej pracownicy. Jak niemal wszyscy, podziwiałem tego krzepkiego mężczyznę z błyskiem w oku. Należał do ludzi, przez których chciało się być zauważonym – wielkoduszny, szczodry kompan, mający niezwykłą umiejętność pozostawania jednocześnie przyjacielem i pracodawcą. Takie połączenie rzadko bywa udane. Zostając przyjacielem, szef traci respekt… albo przyjaźń się kończy, gdy nagle musi być szefem. Tak dynamiczny człowiek jak Griffin Scope nie miał z tym problemu. Zawsze wiedział, jak postępować z ludźmi.
Teraz wyglądał na zdziwionego.
– Dobre wieści, Hoyt?
Hoyt usiłował się uśmiechnąć.
– Sądzę, że nawet bardzo dobre.
– Cudownie – rzekł Scope. Zerknął na Wu. Ten skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca. – No to powiedz mi, jakie to dobre wieści, Hoyt. Nie mogę się już doczekać.
Hoyt odkaszlnął.
– Przede wszystkim musisz zrozumieć, że nigdy nie chciałem ci zaszkodzić. Prawdę mówiąc, zadałem sobie wiele trudu, żeby żadne obciążające fakty nie wyszły na jaw. Musiałem jednak ratować córkę. Rozumiesz to, prawda?
Scope lekko spochmurniał.
– Czy ja rozumiem chęć chronienia dziecka? – zapytał głuchym głosem. – Tak, Hoyt, myślę, że tak.
W oddali zarżał koń. Poza tym panowała cisza. Hoyt oblizał wargi i pokazał tamtym brązową kopertę.
– Co to jest, Hoyt?
– Wszystko – odrzekł mój teść. – Fotografie, zeznania, taśmy. Wszystko, co moja córka i Stephen Beck mieli na twojego syna.
– Są jakieś kopie?
– Tylko jedna – odparł Hoyt.
– Gdzie?
– W bezpiecznym miejscu. U pewnego adwokata. Jeśli nie zadzwonię do niego za godzinę i nie podam mu hasła, opublikuje je. To nie jest groźba, panie Scope. Nigdy nie ujawnię tego, co wiem. Mam równie wiele do stracenia.
– Tak – rzekł Scope. – Z pewnością.
– Teraz jednak możesz nas zostawić w spokoju. Masz wszystko. Przyślę resztę. Nie ma potrzeby krzywdzić mnie ani mojej rodziny.
Griffin Scope spojrzał na Larry’ego Gandle’a, a potem na Erica Wu. Stojący z boku dwaj ludzie z karabinami skupili się.
– A co z moim synem, Hoyt? Ktoś go zastrzelił jak psa. Spodziewasz się, że tak to zostawię?