Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Fein kolejny raz obrzucił ją gniewnym spojrzeniem.

– Słucham.

– W całej tej sprawie zrobiłeś jedną mądrą rzecz. Tylko jedną, ale może to wystarczy. Trzymałeś dziób z daleka od mediów. Podejrzewam, że głównie z tego powodu, by nie tłumaczyć się, jak to możliwe, że doktor wymknął się wam z rąk. To dobrze. Dzięki temu o cały ten raban w środkach przekazu można będzie obwinić anonimowego informatora. Oto co zrobisz, Lance. Zwołasz konferencję prasową. Powiesz im, że wszystkie przecieki to lipa, że doktor Beck jest poszukiwany jako ważny świadek, nic poza tym. Nie podejrzewasz go o popełnienie tej zbrodni… a nawet jesteś pewien, że jej nie popełnił… lecz wiadomo ci, że był jedną z ostatnich osób, które widziały ofiarę żywą, i dlatego chcesz z nim porozmawiać.

– To nie przejdzie.

– Och, przejdzie. Może nie jest to zbyt gładkie ani prawdziwe, ale przejdzie. Kluczem do tego będę ja, Lance. Jestem ci to winna, ponieważ mój klient uciekł. Dlatego ja, zaprzysięgły wróg prokuratury, poprę cię w tej sprawie. Powiem dziennikarzom, że ściśle współpracowałeś z nami, wykazując troskę o konstytucyjne prawa mojego klienta, a doktor Beck i ja w pełni popieramy twoje wysiłki i chętnie udzielimy ci wszelkiej możliwej pomocy w śledztwie.

Fein milczał.

– Jak już powiedziałam, Lance, mogę załatwić tę sprawę albo ciebie.

– A w zamian.

– Wycofasz wszystkie głupie zarzuty o napad na policjanta i opór przy aresztowaniu.

– Nie ma mowy.

Hester wskazała mu drzwi.

– No to do zobaczenia na zielonej trawce.

Fein lekko oklapł. Kiedy się odezwał, rzekł cicho:

– Jeśli dojdziemy do porozumienia… czy twój klient będzie współpracował? Odpowie na wszystkie moje pytania?

– Proszę, Lance, nie próbuj udawać, że możesz ze mną negocjować. Przedstawiłam ci warunki. Przyjmij je… albo spróbuj zaryzykować z prasą. Wybór należy do ciebie. Zegar tyka.

Znacząco poruszyła wskazującym palcem, imitując ruch wahadła.

Fein popatrzył na Dimonte’a. Ten w zadumie żuł wykałaczkę. Krinsky skończył rozmawiać i skinął głową do Feina. Zastępca prokuratora spojrzał na Hester i też kiwnął głową.

– A więc jak to rozegramy?

38

Obudziłem się, podniosłem głowę i o mało nie wrzasnąłem. Mięśnie nie tylko miałem zesztywniałe i obolałe – bolały mnie nawet takie części ciała, o których istnieniu nigdy nie myślałem. Spróbowałem wyskoczyć z łóżka. Ten szybki ruch był złym pomysłem. Bardzo złym. Powoli. Oto hasło tego ranka.

Najbardziej bolały mnie nogi, przypominając o tym, że pomimo niemal maratońskiego dystansu, jaki przebiegłem wczoraj, jestem w żałośnie kiepskiej formie. Spróbowałem obrócić się na bok. Odniosłem wrażenie, że pękają mi zaszyte rany w tych miejscach, które ugniatał Azjata. Przydałoby mi się kilka percodanów, ale wiedziałem, że przeniosłyby mnie na ulicę Niekumatych, a nie było to miejsce, w którym chciałem się teraz znaleźć.

Spojrzałem na zegarek. Szósta rano. Czas zadzwonić do Hester. Odebrała po pierwszym dzwonku.

– Udało się – powiedziała. – Jesteś czysty.

Poczułem tylko umiarkowaną ulgę.

– Co zamierzasz zrobić? – zapytała.

Piekielnie dobre pytanie.

– Sam nie wiem.

– Zaczekaj chwilkę. – W tle usłyszałem drugi głos. – Shauna chce z tobą porozmawiać.

Rozległy się szmery towarzyszące przechodzeniu słuchawki w inne ręce, a potem odezwała się Shauna:

– Musimy porozmawiać.

Shauna, nigdy nie bawiąca się w zbędne uprzejmości czy jałowe pogaduszki, wydawała się lekko spięta, a może nawet – co trudno sobie wyobrazić – wystraszona.

Moje serce zaczęło wyprawiać dziwne brewerie.

– Co się stało? – zapytałem.

– To nie na telefon.

– Mogę być u was za godzinę.

– Nie powiedziałam Lindzie o… hm… no wiesz.

– Może czas już to zrobić.

– Tak, pewnie. – A potem dodała zaskakująco czule: – Kocham cię, Beck.

– Ja ciebie też.

Ledwie żywy, powlokłem się wziąć prysznic. Przytrzymując się mebli, jakoś doszedłem na sztywnych nogach do łazienki. Stałem pod prysznicem, aż skończyła się ciepła woda. Kąpiel trochę złagodziła ból, ale niewiele.

Tyrese znalazł mi purpurowe welurowe wdzianko z kolekcji Ala Sharptona w stylu lat osiemdziesiątych. O mało nie poprosiłem go jeszcze o złoty medalion.

– Dokąd chcesz jechać? – zapytał.

– Na razie do mojej siostry.

– A potem?

– Chyba do pracy.

Tyrese pokręcił głową.

– Bo co? – spytałem.

– Siedzą ci na karku nieprzyjemni faceci, doktorze.

– Taak, też na to wpadłem.

– Bruce Lee tak łatwo nie odpuści.

Zastanowiłem się nad tym. Miał rację. Nawet gdybym chciał, nie mogłem po prostu wrócić do domu i czekać, aż Elizabeth znów spróbuje nawiązać kontakt. Przede wszystkim jednak miałem dość biernego oczekiwania. Najwyraźniej cierpliwość przestała być dewizą Becka. Co więcej, ci faceci z furgonetki z pewnością nie zapomną o wszystkim i nie zostawią mnie w spokoju.

– Będę cię osłaniał, doktorze. Brutus też. Dopóki sprawa się nie skończy.

Już miałem powiedzieć coś w rodzaju „nie mogę cię o to prosić” lub „masz swoje życie”, ale kiedy się nad tym zastanowić, mogli pomagać mi albo handlować prochami. Tyrese chciał – a może nawet musiał – mi pomóc i jeśli spojrzeć prawdzie w oczy, był mi potrzebny. Mogłem go ostrzec, przypomnieć mu, że to niebezpieczne, ale na tych sprawach znał się znacznie lepiej niż ja. Tak więc w końcu tylko zaakceptowałem to skinieniem głowy.

Carlson dostał odpowiedź z National Tracing Center prędzej, niż się spodziewał.

– Udało nam się szybko to sprawdzić – powiedziała Donna.

– Jakim cudem?

– Słyszałeś o IBIS-ie?

– Taak, trochę.

Wiedział, że IBIS to skrót od Integrated Ballistic Identification System – nowy program komputerowy wykorzystywany przez Bureau of Alcohol, Tobacco and Firearms do magazynowania zdjęć pocisków i łusek. Część nowego projektu o kryptonimie „Ceasefire”.

– Teraz już nie potrzebujemy oryginalnego pocisku – ciągnęła. – Przysyłają nam tylko zeskanowane obrazy. Możemy przeprowadzać analizę cyfrową i porównywać na ekranie.

– No i?

– Miałeś rację, Nick – powiedziała. – Są identyczne.

Carlson zakończył rozmowę i zadzwonił pod inny numer.

Usłyszał męski głos.

– Gdzie jest doktor Beck? – zapytał.

39

Brutus podjechał samochodem i zabrał nas z chodnika. Powiedziałem „dzień dobry”. Nie odpowiedział. Jeszcze nie słyszałem, żeby odezwał się choć słowem. Usiadłem na tylnym siedzeniu. Tyrese zajął miejsce obok mnie i uśmiechnął się. Zeszłej nocy zabił człowieka. To prawda, że zrobił to, broniąc mojego życia, lecz widząc jego obojętną minę, zastanawiałem się, czy w ogóle pamięta, że pociągnął za spust. Ja lepiej niż ktokolwiek powinienem rozumieć takie podejście, a mimo to przychodziło mi to z trudem. Nie jestem ekspertem od moralności. Dostrzegam różne odcienie zła. Dokonuję wyborów. Elizabeth kierowała się w życiu surowszymi regułami. Byłaby przerażona tym, że ktoś stracił życie. Nie miałoby dla niej znaczenia, że ten człowiek porwał mnie, torturował i prawdopodobnie zamierzał mnie zabić. A może by miało. Teraz już nie byłem pewien. Zrozumiałem przykrą prawdę, że nie wiedziałem o niej wszystkiego. A ona nie wiedziała wszystkiego o mnie. Jako lekarz nie powinienem dokonywać takich trudnych wyborów. To jak z regułą selekcji rannych. Najciężej rannymi trzeba zająć się najpierw. Nieważne, kim są i co zrobili. Zajmujesz się najciężej poszkodowanymi. To ładna teoria i rozumiem konieczność takiego podejścia. Gdyby jednak, powiedzmy, przywieziono mojego siostrzeńca Marka z raną kłutą oraz notorycznego pedofila, który go zranił, a potem otrzymał ciężki postrzał w głowę, no, cóż… sami wiecie. W takich sytuacjach musisz dokonać wyboru i w głębi serca dobrze wiesz, że nie będzie on trudny.

52
{"b":"101403","o":1}