SAMOCHÓD SPADA Z URWISKA
Jeden zabity, przyczyna nieznana
Zeszłej nocy około trzeciej rano ford taurus prowadzony przez Stephena Becka z Green River w stanie New Jersey spadł z mostu w Mahwah, tuż za granicą stanu Nowy Jork. Jezdnia była śliska po śnieżycy, lecz policja jeszcze nie ustaliła przyczyn wypadku. Jedyny świadek tego wydarzenia, Melvin Bartola, kierowca ciężarówki z Cheyenne w stanie Wyoming…
Przestałem czytać. Ludzie zastanawiali się, czy było to samobójstwo czy nieszczęśliwy wypadek. Teraz wiedziałem, że ani jedno, ani drugie.
– Co się dzieje? – spytał Brutus.
– Nie wiem, człowieku. – Potem, po krótkim namyśle, Tyrese dodał: – Nie mam ochoty wracać.
Brutus nie odpowiedział. Tyrese ukradkiem zerknął na swego starego kumpla. Zaprzyjaźnili się w trzeciej klasie podstawówki. Brutus już wtedy nie należał do rozmownych. Pewnie był zbyt zajęty dochodzeniem do siebie po cięgach, jakie dostawał dwa razy dziennie – w domu i w szkole – dopóki nie doszedł do wniosku, że uda mu się przetrwać tylko pod warunkiem, że stanie się najgorszym sukinsynem w parafii. Mając jedenaście lat, zaczął chodzić do szkoły z bronią. Po raz pierwszy zabił, kiedy miał czternaście lat.
– Nie masz tego dość, Brutus?
Wzruszył ramionami.
– Nic innego nie umiemy.
Prawda wyłaniała się bezlitośnie, bez zmrużenia oka spoglądając im w twarze. Zadzwonił telefon komórkowy Tyrese’a. Odebrał, mówiąc:
– Taa.
– Cześć, Tyrese.
Nie rozpoznał głosu.
– Kto mówi?
– Spotkaliśmy się wczoraj. W białej furgonetce.
Krew zlodowaciała mu w żyłach. Bruce Lee, pomyślał Tyrese. Niech to szlag…
– Czego chcesz?
– Mam tu kogoś, kto chce się przywitać. Zapadła krótka cisza, a potem TJ powiedział:
– Tatusiu?
Tyrese zerwał z nosa okulary. Zesztywniał.
– TJ? Nic ci nie jest?
Odezwał się jednak Eric Wu:
– Szukam doktora Becka, Tyrese. TJ i ja mieliśmy nadzieją, że pomożesz mi go znaleźć.
– Nie wiem, gdzie jest.
– Och, to szkoda.
– Przysięgam Bogu, że nie wiem.
– Rozumiem – rzekł Wu. A potem dodał: – Zaczekaj chwilę, Tyrese, dobrze? Chciałbym, żebyś czegoś posłuchał.
43
Wiatr wiał, drzewa kołysały się, a purpurowo-pomarańczowy zachód zaczął przechodzić w odcień polerowanej cyny. Przerażało mnie, jak bardzo ta noc była podobna do tej sprzed ośmiu lat, kiedy po raz ostatni przebywałem w tej okolicy.
Zastanawiałem się, czy ludzie Griffina Scope’a wpadną na to, by pilnować jeziora Charmaine. Tak naprawdę nie miało to znaczenia. Elizabeth była dla nich zbyt sprytna. Wspomniałem już, że zanim dziadek nabył tę nieruchomość, znajdował się tu letni ośrodek wakacyjny. „Delfin”, o którym wspomniała Elizabeth, to nazwa jednego z domków, tego, w którym spali najstarsi chłopcy. Znajdował się najgłębiej w lesie i rzadko odważaliśmy się tam zapuszczać.
Wypożyczony samochód przejechał przez dawną bramę dostawczą obozu, teraz już prawie nieistniejącą. Z głównej drogi nie było jej widać, gdyż wysoka trawa skrywała ją jak wejście do Jaskini Nietoperzy. Zawiesiliśmy na niej łańcuch, na wszelki wypadek, z tabliczką „Wstęp wzbroniony”. Łańcuch i tabliczka wciąż tam były; nosząc na sobie ślady upływu lat. Zatrzymałem samochód, zdjąłem łańcuch i owiązałem go dookoła drzewa.
Z powrotem usiadłem za kierownicą i pojechałem w kierunku dawnej obozowej stołówki. Niewiele z niej pozostało – zardzewiałe resztki poprzewracanych pieców i kuchenek. Na ziemi leżało kilka garnków i patelni, ale większość pogrzebał czas. Wysiadłem i wciągnąłem w nozdrza zapach roślinności. Usiłowałem nie myśleć o ojcu, lecz kiedy znalazłem się na polance, z której mogłem zobaczyć jezioro i księżyc skrzący się w jego gładkiej toni, znowu usłyszałem głos ducha z przeszłości i tym razem zadałem sobie pytanie, czy nie domaga się zemsty.
Poszedłem ścieżką, choć i z niej niewiele pozostało. Dziwne, że Elizabeth wybrała to miejsce na spotkanie. Już wspomniałem, że nigdy nie lubiła się bawić w ruinach letniego obozu. Natomiast Linda i ja byliśmy zachwyceni, kiedy znajdowaliśmy śpiwory lub niedawno opróżnione puszki po konserwach. Zastanawialiśmy się, co za włóczęga je zostawił i czy czasem nie ukrywa się gdzieś w pobliżu. Elizabeth, znacznie mądrzejsza od nas, nie gustowała w tej zabawie. Osobliwe miejsca i niepewność przerażały ją.
Po dziesięciu minutach dotarłem do celu. Chatka znajdowała się w zaskakująco dobrym stanie. Dach i ściany wciąż były całe, choć z drewnianych schodków wiodących na ganek pozostały tylko drzazgi. Tabliczka z napisem „Delfin” wisiała pionowo na jednym gwoździu. Pnącza, mech i najrozmaitsze inne rośliny nie bały się tej budowli: zagarnęły ją, otoczyły, wdarły się przez dziury i okna, pochłaniając chatkę tak, że teraz wydawała się częścią krajobrazu.
– Wróciłeś – powiedział ktoś.
Drgnąłem. Męski głos.
Zareagowałem instynktownie. Uskoczyłem, upadłem na ziemię, przeturlałem się, wyrwałem zza paska glocka i wycelowałem. Mężczyzna podniósł ręce do góry. Spoglądałem na niego, celując mu w pierś. Nie kogoś takiego oczekiwałem. Jego gęsta broda wyglądała jak gniazdo rudzika po napadzie wron. Włosy miał długie i pozlepiane w strąki. Był ubrany w postrzępiony strój maskujący. Przez chwilę miałem wrażenie, że znalazłem się z powrotem w mieście i stoi przede mną jeszcze jeden bezdomny. Ten mężczyzna jednak wyglądał inaczej. Prosto i pewnie stał na nogach, patrząc mi w oczy.
– Kim jesteś, do diabła? – zapytałem.
– Minęło wiele czasu, Davidzie.
– Nie znam cię.
– Właściwie nie. Ale ja cię znam. – Ruchem głowy wskazał chatę za moimi plecami. – Ty i twoja siostra. Obserwowałem was, kiedy bawiliście się tutaj.
– Nie rozumiem.
Uśmiechnął się. Jego zęby były zaskakująco białe w czarnym gąszczu brody.
– To ja jestem Boogeymanem.
W oddali usłyszałem popiskiwanie gęsiej rodziny, która opadała lotem ślizgowym ku tafli jeziora.
– Czego chcesz? – zapytałem.
– Niczego, do cholery – odparł z uśmiechem. – Mogę opuścić ręce?
Kiwnąłem głową. Opuścił ręce. Ja skierowałem niżej lufę glocka, ale trzymałem broń gotową do strzału. Zastanowiłem się nad tym, co mi powiedział.
– Jak długo się tu ukrywasz? – zapytałem.
– Z krótkimi przerwami… – zdawał się liczyć coś na palcach. -…trzydzieści lat.
Uśmiechnął się na widok mojej zdziwionej miny.
– Taak, obserwowałem cię, kiedy jeszcze byłeś taki mały. – Opuścił dłoń na wysokość kolan. – Widziałem, jak rosłeś i… – Urwał. – Dawno cię tu nie było, Davidzie.
– Kim jesteś?
– Nazywam się Jeremiah Renway – odparł.
Nic mi to nie mówiło.
– Ukrywam się tu przed prawem.
– To dlaczego pokazałeś mi się teraz?
Wzruszył ramionami.
– Pewnie się cieszę, że cię widzę.
– Skąd wiesz, że nie zawiadomię organów ścigania?
– Sądzę, że jesteś mi to winien.
– Jak to?
– Uratowałem ci życie.
Ziemia poruszyła mi się pod nogami.
– Co?
– A jak sądzisz, kto wyciągnął cię z wody?
Oniemiałem.
– Jak myślisz, kto zawlókł cię do domku? Kto wezwał karetkę?
Otworzyłem usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
– I – uśmiechnął się jeszcze szerzej – jak sądzisz, kto wykopał te ciała, żeby ktoś je znalazł?
Potrwało chwilę, zanim odzyskałem głos.
– Dlaczego? – zdołałem wykrztusić.
– Sam nie jestem pewien – odparł. – Widzisz, dawno temu zrobiłem coś złego. Chyba wydawało mi się, że to okazja do odkupienia albo coś w tym rodzaju.
– Chcesz powiedzieć, że widziałeś…?
– Wszystko – dokończył za mnie Renway. – Widziałem, jak złapali twoją panią. Widziałem, jak rąbnęli cię kijem baseballowym. Potem obiecali jej, że wyciągną cię z wody, jeśli powie im, gdzie coś jest. Widziałem, jak twoja pani oddała im jakiś klucz. Wtedy roześmiali się i wepchnęli ją do samochodu, podczas gdy ty zostałeś pod wodą.