Nie dowierzałem własnym uszom.
– Więc chcecie go stamtąd wydostać?
– Wydostać, lub jeśli się nie uda, zlikwidować.
Zadrżałem. Denningham zrozumiał moje przerażenie. Ujął mnie mocno za ramię.
– Chłopaku, gra idzie o niewyobrażalną stawkę. Jeśli ten Hindus rzuci w malignie moje nazwisko lub doktora Zieglera, jeśli w ogóle sypnie choć słowo, wszystko stracone.
– Może już coś zeznał?
– Nie, ponieważ gdyby zeznał, ja bym nie żył.
Weszła jakaś dziewczyna. Ponieważ było ciemno zobaczyłem tylko długie, jasne włosy.
– Załatwione, Burt – powiedziała miękko. – Zarezerwowałam cztery bilety do Durbanu. Rano odlot.
– Do Durbanu? – zdziwiłem się – przecież mówiłeś, że szpital jest pod Johannesburgiem.
– Dlatego właśnie kupiliśmy bilety do Natalu. Z Durbanu za dwa dni wyruszymy w trójkę z Barbarą w przepiękny rejs na wyspy Mauritius i Reunion. Raj dla ornitologów i ekologów, doktorze Georgijew.
Dotąd przypuszczałem, że Burt działa sam, rychło miałem przekonać się o swej pomyłce.
W drodze, na lotnisko w Johannesburgu, odbywało się tankowanie. Wyszliśmy z samolotu. Wypiliśmy kawę w barku, po czym za Burtem skierowałem się do toalety. Zauważyłem, że Barbara zniknęła w damskiej. Wewnątrz Denningham popatrzył na zegarek i gestem wskazał czwartą kabinę. Była zajęta, ale po pociągnięciu drzwiczki się otworzyły. W środku ktoś był. I tym kimś byłem ja. To znaczy nie ja, tylko Bułgar Wyłko Georgijew, w kraciastej marynarce i luźnych spodniach. Bez słowa podał mi perukę, dżinsy, wkładki zniekształcające twarz, wprawnie dolepił mały wąsik. Na koniec wetknął dokumenty, z których wynikało, że jestem Ivo Mirkoyicem, jugosłowiańskim emigrantem, inżynierem urządzeń sanitarnych, przybyłym przed pięciu minutami z Lusaki.
Oddałem swoją walizkę sobowtórowi i czując się jak farbowana małpa, wyszedłem do kawiarni, a potem, po pobieżnej kontroli, do Terminalu. Tuż za mną podczas odprawy celnej ulokowała się długonoga bruneteczka z uroczym pieprzykiem na policzku i typowy Afrykaner, o kanciastych ruchach i kudłatej czuprynie.
– Cóż za spotkanie, panie inżynierze – zawołał Afrykaner, wyciągając do mnie rękę ledwie wyszliśmy na zewnątrz. – Kiedy ostatni raz piliśmy to piwo w Lusace nie przypuszczałem, że tak prędko się spotkamy. Pan pewnie leciał w drugiej klasie, ja wsiadłem w ostatnim momencie do pierwszej. Niech pan pozna, moja sekretarka, Maggi.
Dopiero po chwili minęło oszołomienie. Najwyraźniej oboje, tak jak ja, zamienili się w toalecie ze swymi sobowtórami.
– Jeśli jeszcze nie ma pan stałego locum, to zapraszam na moją farmę. To niedaleko, prawie pod miastem… Bob, gdzie jest ten wstrętny czarnuch?
Na podjeździe pojawił się zdezelowany ford, produkt tutejszej montowni.
Kiedy ruszyliśmy, Burt wreszcie zmienił akcent.
– Pojmujesz teraz zasadę zabawy. Mamy setki świadków, że po międzylądowaniu pomknęliśmy spokojnie do Durbanu…
– A jeśli śledził nas ktoś w toalecie?
– Lenni miał wszystko na oku. Agent, który nas obserwował w samolocie i detektyw lotniskowy, uważali głównie na wyjście do miasta.
– Co teraz?
– Teraz powinieneś poznać Roberta – wskazał na kierowcę. – Zna rejon Rijksveld jak własną kieszeń.
– Przecież do baz nie dopuszczają czarnych.
– Właśnie dlatego.
– To też człowiek twojej organizacji?
– Bynajmniej, pracuje dla radykalnej frakcji Kongresu Afrykańskiego, ale wyświadczamy sobie czasem drobne usługi.
Karmiony przez lata przygodami kapitana Klossa, miałem zgoła fantastyczne mniemanie o robocie dywersyjnej. W istocie, co najmniej połowę spraw załatwiały pieniądze. One przygotowywały teren lepiej niż ostrzał artyleryjski, one skutecznie zacierały ślady. Jeszcze raz mogłem się przekonać, że samotnik Denningham nie działa w absolutnej próżni…
Szpital w Rijksveld jest kompleksem kilkunastu połączonych pawilonów i zatrudnia ponad tysiąc osób personelu. Pojawienie się jeszcze jednego doktora i pielęgniarki nikogo nie zaskoczyło. Tym bardziej że nosiliśmy plakietki identyfikacyjne: Susy Smith i doktor Raupert. oraz legitymowaliśmy się białą cerą, co w tych stronach stanowi lepszą przepustkę niż gdzie indziej dowód osobisty.
Czy się bałem? U boku Barbary, uśmiechniętej i rozluźnionej, jakby wybierała się z wizytą do manikiurzystki, nie wypadało się bać.
Robert dokładnie opisał nam rozkład szpitala. Zjawiliśmy się tam w porze obiadowej, toteż panował pewien bałagan ułatwiający nasze poruszanie. Cel rekonesansu stanowił pawilon C, przeznaczony dla wojskowych i więźniów. Idąc szklanym, klimatyzowanym łącznikiem, widzieliśmy dwa wozy pełne żołnierzy zaparkowane na dziedzińcu; przy drzwiach stali wartownicy. Stosunkowo najłatwiejsze było przejście od strony sal operacyjnych. Imponował mi spokój Barbary. Kim była ta piękna, najwyżej dwudziestoparoletnia dziewczyna z uważnymi oczami zawodowej pielęgniarki i zmysłowymi ustami kapłanki Wenus? Skąd wytrzasnął ją Burt w Harare? Przyjechała razem z Lennim. Była kochanką któregoś z nich? Popatrzyłem na zgrabną linię nóg, ślicznie zarysowany pod kolorowym kitelkiem tyłeczek, i natychmiast zganiłem się w imieniu Marthy. Biedactwo – znajdowałem się przecież tak niedaleko od niej.
Z sali operacyjnej wyjeżdżał jakiś delikwent o ogolonej czaszce, popychający wózek pielęgniarz nie zaprotestował gdy ruszyliśmy obok niego. Mijając wartownika, Barbara udała zajętą kroplówką, a ja ująłem puls chorego. Był słaby, ale równy. Teraz wózek toczył się korytarzem przypominającym obóz wojskowy. Pod każdą salą siedział wartownik z automatem. Mimo klimatyzacji pora sjesty wpływała na ogólne rozleniwienie. Strażnicy siedzieli swobodnie, liczyli muchy lub skubali pielęgniarki. Zastanawiałem się, w której sali może znajdować się David. Po obu końcach korytarza znajdowały się stalowe kraty, teraz uniesione, lecz jak stwierdził Robert, opuszczane na noc.
Pielęgniarz zatrzymał się z chorym przed salą numer sześć. Wartownik podniósł się i warknął coś do chłopaka, żeby jechał dalej, bo na pewno ma zawieźć chorego do dziesiątki, a od szóstki wara.
– Ma być w szóstce – kategorycznie stwierdziła Barbara. – Prawda, doktorze?
Kiwnąłem głową – mój słowiański akcent zdradziłby mnie w sekundę.
Strażnik był młody, a kapryśny uśmieszek Barbary wyraźnie zrobił na nim wrażenie. Wjechaliśmy do środka. Z pięciu łóżek tylko trzy były zajęte. Jakiś facet z nogą na wyciągu, mumia przypominająca kokon jedwabnika, a tuż pod oknem ktoś obstawiony aparaturą reanimacyjną… obandażowana głowa, widoczne jedynie czarne oczy. Te oczy poznałbym zawsze.
Najwyraźniej był przytomny. I chyba mnie rozpoznał. Źrenice rozszerzyły się. Na myśl, że Denningham może zechcieć go wykończyć, przeleciał mnie dreszcz.
– Co tu robicie? – na progu stał niski, szczupły, mocno opalony oficer z dystynkcjami kapitana.
– Doktor Longfellow polecił nam… – zaczęła Barbara.
– Do dziesiątki! – warknął kapitan. Łypnął na mnie czujnie. – Nowy, co?
– Nasz anestezjolog, doktor Raupert – przedstawiła mnie Barbara.
– Zabierajcie się – tu trzeba spokoju…
Wyjechaliśmy na korytarz i doholowaliśmy pooperacyjny zewłok do dziesiątki. Wracając korytarzem widziałem, jak kapitan szepce coś do strażnika. Zdrętwiałem. Ale szliśmy dalej spokojnie.
– Pani zaczeka – dobiegło nagle z tyłu. Znieruchomieliśmy a strażnik nas dogonił. – Kapitan Maarens chciałby z panią porozmawiać.
– Niech pan wraca, doktorze, i nie czeka na mnie. – Powiedziała Barbara jakby chodziło o zwykłą randkę.
Inna sprawa, że rzeczywiście chodziło o randkę. Koło sali operacyjnej przedostałem się na cywilne oddziały i wyszedłem ze szpitala. Na parkingu czekał na mnie Burt.
– No i?
Lekko roztrzęsiony opowiedziałem o Barbarze, o Davidzie, kratach i najeżeniu obiektu funkcjonariuszami. Barbara zjawiła się po trzech kwadransach. Była uśmiechnięta, lekko zarumieniona.
– Ma na mnie ochotę – powiedziała – wpadłam w oko kapitanowi Maarensowi. Że też zawsze mam szczęście do bezpieczniaków.