Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Stan Gibbs milczał.

– Zniknął – wtrącił Win.

– Dobra odpowiedź – pochwalił Myron.

Win uśmiechnął się i podziękował skinieniem głowy w stronę kamery.

– Uciekł pan. – Myron wpatrzył się w Gibbsa. – I znów pytanie dlaczego. Na myśl przychodzi kilka odpowiedzi. Być może, żeby chronić ojca. Albo z obawy przed Leksami.

– Co pasuje jak ulał do credo Wina o bronieniu siebie – odparł Gibbs.

– Właśnie. Bał się pan, że zrobią panu krzywdę.

– Tak.

– Nie rozumie pan? – ciągnął ostrożnie Myron. – W tej mierze my też musimy myśleć samolubnie. Wysuwają przeciwko panu poważne oskarżenie o plagiat. Jakie ma pan wyjście? Ma pan dwa. Albo uciec, albo wyznać prawdę.

– Ciągle nie pojmuję, do czego pan zmierza.

– Cierpliwości. Gdyby wyznał pan prawdę, znów wyszedłby pan na gnidę. Broni pan Pierwszej Poprawki i ojca, a tu trach! nagłe kłopoty i wyrzeka się pan obu. Paskudnie. To również by pana zniszczyło.

– Tragedia. I tak źle, i tak niedobrze – wtrącił Win.

– Właśnie. Dlatego najlepszym wyjściem, wyjściem samolubnym, było zniknięcie na jakiś czas.

– Ale przecież znikając, wszystko straciłem.

– Nie, Stan, nie stracił pan wszystkiego.

– Co pan gada?!

Myron uniósł wysoko dłonie i uśmiechnął się szeroko.

– Niech się pan rozejrzy.

Po raz pierwszy przez twarz Stana Gibbsa przemknął mroczny cień. Myron dostrzegł go. Win również.

– Ale kontynuujmy.

Gibbs nic nie powiedział.

– Ukrywa się pan i mierzy ze swoimi problemami. Po pierwsze, pański ojciec jest mordercą. Jest pan samolubny, ale nie nieludzki. Chce pan go powstrzymać, ale nie doniesie na niego. Może dlatego, że go pan kocha. A może ze względu na credo Wina.

– Nie tym razem – odparł Gibbs.

– Słucham?

– Credo Wina nie ma tu zastosowania. Milczałem z miłości do ojca i w obronie zasady nieujawniania źródeł informacji. Mogę to udowodnić.

– Słucham.

– Gdybym w swoim najlepszym interesie chciał wydać ojca władzom, zrobiłbym to anonimowo.

Stan usiadł wygodniej i splótł ręce.

– I to ma być dowód?

– Oczywiście. Nie zachowałem się samolubnie.

Myron pokręcił głową.

– Musi się pan lepiej postarać.

– Lepiej?

– Anonimowy donos na ojca nic by nie dał. Owszem, zależało panu, żeby ojciec trafił za kratki. Ale jeszcze bardziej na odzyskaniu dobrego imienia.

Gibbs milczał.

– Jak można było osiągnąć oba te cele? Doprowadzić do zamknięcia ojca i powrócić na świecznik, a może jeszcze wyżej? Przede wszystkim uzbroić się w cierpliwość. To zaś oznaczało pozostanie w ukryciu. Po drugie, nie mógł go pan wydać osobiście. Musiał go pan wystawić.

– Wystawić własnego ojca?

– Tak. Podsunąć federalnym trop. Jakiś drobiazg. Coś, co ich do niego doprowadzi. Coś, czym będzie pan mógł manipulować do woli. Wzorem ojca, przywłaszczył pan sobie cudzą tożsamość. Co więcej, zatrudnił się pan w jego dawnym miejscu pracy, gdzie mogli z nim pana skojarzyć dzięki przebraniu. Kto wie, czy przy okazji nie wciągnął pan w tę grę jego wrogów Leksów.

– O czym pan, do diabła, mówi?!

– Wie pan, co mi dało do myślenia? Pański ojciec zawsze działał bardzo ostrożnie. A tu raptem pozostawia w szafce w pracy obciążające dowody. Przed porwaniem wypożycza na kartę kredytową furgonetkę i zostawia w niej czerwony but. Brak w tym sensu. Chyba że ktoś go wrabia.

Niedowierzanie na twarzy Gibbsa wypadło prawie autentycznie.

– Myśli pan, że to ja zabiłem tych ludzi?

– Nie. Zabił ich pański ojciec.

– Więc co…

– To pan jest Dennisem Leksem.

Stan próbował zrobić Zdumioną minę, ale mu nie wyszło.

– To pan porwał Jeremy’ego Downinga. Zadzwonił do mnie i podszył się pod zabójcę Siej Ziarno.

– A to w jakim celu?

– Żeby doprowadzić do bohaterskiego finału: aresztowania ojca i odzyskania dobrego imienia.

– W jaki sposób, dzwoniąc do pana…

– Chciał mnie pan zaintrygować. Pewnie dowiedział się pan, czym się zajmowałem w przeszłości. Był pan pewien, że podejmę śledztwo. Potrzebny był panu jeleń i świadek. Ktoś spoza policji. W roli jelenia wystąpiłem ja.

– Dyżurnego jelenia – wtrącił Win.

Myron spojrzał na niego z wyrzutem. Win wzruszył ramionami.

– To niedorzeczne!

– Ależ skąd, ma sens. Dostarcza odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Dlaczego porywacz wybrał Jeremy’ego? Ponieważ gdy od pana wyszedłem, pojechał pan za mną i zobaczył, że zwijają mnie federalni. Dlatego wiedział pan, że z nimi rozmawiałem. Śledził pan mnie aż do domu Emily. Najmarniejszy pismak domyśliłby się, że chory chłopiec, o którym panu wspomniałem, to jej syn. Jego choroba nie była tajemnicą. Sam więc pan widzi, że porwanie Jeremy’ego nie było przypadkiem.

Gibbs splótł ręce na piersi.

– Niczego nie widzę – odparł.

– Wyjaśnia to również inne zagadki. Na przykład, dlaczego porywacz wystąpił w przebraniu i zawiązał Jeremy’emu oczy? Nie mógł pan dopuścić, żeby chłopiec pana rozpoznał. Dlaczego porywacz nie zabił go od razu, jak poprzednie ofiary? Z tego samego powodu, dla którego włożył pan przebranie. Nie zamierzał pan go zabić. Jeremy musiał wyjść z porwania bez szwanku. W przeciwnym razie nie zostałby pan bohaterem. Dlaczego porywacz nie zażądał tym razem, by nie zawiadamiać policji? Ponieważ chciał, żeby wkroczyli federalni. Potrzebował ich pan na świadków swojego heroizmu. Bez nich nic by z tego nie wyszło. Dała mi też do myślenia obecność mediów w Bernardsville, przy letnim domku. To również pańska robota. Anonimowy cynk, jak sądzę. Po to, żeby kamery utrwaliły pański bohaterski wyczyn: obalenie ojca na ziemię, dramatyczne uwolnienie Jeremy’ego Downinga. Wspaniałe widowisko. Dobrze zna pan potęgę uchwyconych na żywo obrazów, które ogląda cały świat.

– Skończył pan? – spytał po chwili Gibbs.

– Jeszcze nie. Niestety, przesadził pan ze śladami. Na przykład, z tym czerwonym butem w furgonetce. Za dobrze to do siebie pasowało, za grubą nicią było szyte. Właśnie wtedy zaświtało mi w głowie, że zrobił pan ze mnie frajera. Grał pan na mnie jak na stradivariusie. Ale gdybym się nie napatoczył, porwałby pan kogo innego. W bambuko robił pan głównie FBI. Koncertowo! Nie przypadkiem jedyne zdjęcie w domu, na którym pana ojciec stoi przy posągu Diany, ustawił pan frontem do okna. Wiedział pan, że federalni pana śledzą. Podsunął im pan więc pod nos prawdę o Dennisie Leksie w nadziei, że pojadą do domu opieki w Pine Woods i dodadzą dwa do dwóch. A gdyby nie załapali, to po aresztowaniu i tak dopiąłby pan jakoś swego. W krytycznej chwili, gdy był pan już gotów dać ciała i zdradzić ojca, pojawiłem się ja, dyżurny jeleń, który odkrył prawdę o domu opieki. Na pewno pan się uradował.

– Bzdury!

– Które wyjaśniają wszystkie wątpliwości.

– Co nie znaczy, że tak było.

– W pracy korzystał pan z adresu Davisa Taylora. Czyli adresu pańskiego ojca w Waterbury. Dzięki temu mogliśmy dotrzeć do Nathana Mostoniego. Kto mógłby tego dokonać, jak nie pan?

– Mój ojciec!

– W jakim celu? Po co miałby zmieniać tożsamość? Gdyby potrzebował nowej, pozbyłby się starej. A przynajmniej zmieniłby adres. Tylko pan mógł to zaaranżować, Stan. Bez problemu podłączyć dodatkową linię telefoniczną. Pański ojciec był bardzo chory. W najlepszym razie, otępiały. Porwał pan Jeremy’ego, a potem kazał przyjechać ojcu do domu w Bernardsville. Ojciec spełnił polecenie. Z miłości do pana, demencji? Nie wiem. Wiedział pan, że tak się uzbroi? Wątpię. Gdyby Greg zginął, wyglądałby pan nieco gorzej. Nie mam jednak pewności, jak było. Może dzięki temu, że zaczął strzelać, wypadł pan bardziej bohatersko. Myśl egoistycznie. Oto dewiza.

Stan Gibbs pokręcił głową.

– „Pożegnaj się z tym chłopcem” – zacytował Myron.

– Słucham?

– Z chłopcem! Tak powiedział mi przez telefon zabójca Siej Ziarno. Kiedy do mnie zadzwonił, popełniłem błąd. Powiedziałem mu, że pewien chłopiec potrzebuje pomocy. Od tej chwili w rozmowach z Susan Lex, z panem używałem już tylko słowa „dziecko”. Mówiłem, że przeszczepu wymaga trzynastoletnie dziecko.

– No i?

– Wtedy wieczorem w samochodzie spytał mnie pan, do czego zmierzam, jaki mam w tym interes. Pamięta pan?

– Tak.

– Odparłem, że już powiedziałem.

– Owszem.

– Spytał pan: „O chłopcu, który potrzebuje szpiku?”. „O chłopcu”! Skąd pan wiedział, że chodzi o chłopca?

Win obrócił się w stronę Gibbsa. Gibbs spojrzał mu w twarz.

– I to ma być dowód winy? – spytał. – Jak w kryminale z Perrym Masonem? A jeśli się pan pomylił? Albo przesłyszał? Jeżeli wywnioskowałem, że chodzi o chłopca? To żaden dowód.

– Rzeczywiście, to nie dowód. Ale dało mi to do myślenia.

– Myśli to nie dowody.

– Jejku! „Myśli to nie dowody” – wtrącił Win. – Muszę to sobie zapisać.

– Dowód jednak istnieje – dodał Myron. – Dowód niezbity.

– Niemożliwe. – Gibbsowi zadrżał głos. – Jaki?

– Za chwilę do tego dojdę. Najpierw chciałbym nieco złagodzić moje oburzenie.

– Nie rozumiem.

– W sumie oczywiście postąpił pan podle. Ale na swój sposób niemal etycznie. Często rozmawiamy z Winem o celach uświęcających środki. Powie pan, że tak było w tym przypadku. Że próbował pan wydać ojca policji, zanim znowu kogoś porwie. Że zrobił pan wszystko, aby nie skrzywdził nikogo więcej. Że Jeremy’emu nic nie groziło. Że nie mógł pan przewidzieć postrzelenia Grega. Owszem, wystraszył pan chłopca, i co z tego. Przecież to pestka w porównaniu z morderstwami i złem, których mógł się dopuścić pański ojciec. Tak więc zrobił pan coś dobrego. Cele być może uświęcają środki. Gdyby nie jedno.

Stan Gibbs nie chwycił przynęty.

– Przeszczep szpiku kostnego. Bez niego Jeremy umrze. Wie pan o tym. Wie pan również, że to pański szpik, nie ojca, może go ocalić. Dlatego wsunął mu pan ampułkę z cyjankiem. Gdyby po zawiezieniu pańskiego ojca do szpitala okazało się, że nie może być dawcą szpiku, wszczęto by śledztwo. I wyszłoby na jaw, że Edwin Gibbs nie był Davisem Taylorem alias Dennisem Leksem. Dlatego musiał go pan uśmiercić i nalegał na szybką kremację zwłok. Co nie znaczy, że jest pan bezwzględny i pozbawiony serca. Nie zamordował pan ojca. Ampułkę łyknął dobrowolnie. Był chory. Chciał umrzeć. To jeszcze jeden przypadek, kiedy cel uświęca środki.

62
{"b":"97824","o":1}