Albert podjechał do nich cicho, za nim szedł kelner z tacą z szampanem.
– Chciałem wypić z tobą toast przed wyjazdem – powiedział chłopak.
Joe wziął kieliszek.
– Wyjazdem dokąd? – zapytał zdziwiony.
– Już zapomniałeś? – odrzekł Albert: – Brenda i ja lecimy do Europy. Do Lozanny.
Nie, nie zapomniał. Dla jego syna było to ważne spotkanie zbyt ważne. Odrzucił nerwowo tę myśl od siebie, oznaczała bowiem nowe, prawdopodobnie definitywnie rozczarowanie. W Lozannie znajdował się słynny chirurg, który po przeanalizowaniu karty choroby Alberta zgodził się, ze wszystkimi należnymi zastrzeżeniami, przyjąć chłopca do swojej kliniki, aby ocenić szansę na wyzdrowienie. Specjalista nie wykluczał operacji.
– Nie sądziłem, że mnie opuścisz w dniu mojego święta – zażartował. – Nie zrobiłoby ci dużej różnicy, gdybyś wyjechał jutro – nalegał.
– Teraz już nas nie potrzebujesz – odrzekł chłopak. – Jesteś teraz najpotężniejszym biznesmenem na wschodnim wybrzeżu.
– Wasza współpraca miała decydujące znaczenie – podziękował unosząc kieliszek i spoglądając na Brendę – Dużo szczęścia, chłopcze.
Wokół nich rozbrzmiewały rozmowy.
– Dziękuję, tato – powiedziała wzruszona Brenda.
– Wspieraj go na duchu – wyszeptał jej do ucha, całując w policzek.
Joe przyglądał im się, gdy odchodzili, i poczuł litość dla swojego nieszczęsnego syna, który ciągle jeszcze miał nadzieję.
Przyjęcie trwało dalej; były rozmowy, muzyka, oklaski, a na koniec radosny, kolorowy pokaz ogni sztucznych. Służba porządkowa miała za zadanie trzymać z daleka dziennikarzy i fotografów czyhających na jakieś niedyskrecje lub zdjęcie z uroczystości.
La Manna przyjmował gratulacje, uściski dłoni, uśmiechy. Świtało, kiedy ostatnia limuzyna opuściła park willi. Potem odjechali kelnerzy, gondolierzy, muzycy.
– Ty też odchodzisz? – zapytał Joe Charliego, który wrócił do High Point po wsadzeniu Alberta i Brendy do samolotu.
– Przyjęcie się skończyło – odpowiedział.
– Udane przyjęcie, prawda? – odrzekł Joe, który lubił komplementy.
– Wspaniałe – zadowolił go Charly. – Doskonałe – podwoił dawkę.
– O tym przyjęciu długo się będzie mówiło. Naprawdę wyśmienita zabawa – podkreślił ściskając dłoń Charliego.
– Joe, jesteś wielki – pożegnał go.
– W twoich ustach brzmi to jak komplement.
La Manna powlókł się zmęczonym krokiem do domu i wszedł na pierwsze piętro. Za dużo zjadł, za dużo wypił, za dużo mówił i za bardzo cieszył się uzyskanymi rezultatami. Głowa mu ciążyła, czuł niesmak w ustach, zawładnęło nim uczucie zmęczenia. To nie był stan euforii, w którym powinien znajdować się zwycięzca. Parę godzin snu wystarczy, aby odzyskać zwykłą energię. Dokładnie o dwunastej musi być całkowicie trzeźwy. Była to godzina, o której według klauzuli kontraktu przygotowanego z prawnikami Franka, cały majątek Latelli przechodził w jego ręce. Zdobyta władza, nieograniczona i nie dająca się oszacować, nie wzbudzała w nim takiego entuzjazmu, jak sobie wyobrażał. Być może musi się do tego stopniowo przyzwyczaić.
Wszedł do pokoju i zaczął się rozbierać. Był sam w tym dużym domu. Po wrzawie zabawy park i rezydencja tonęły w ciemnościach i ciszy. Zagwizdał melodię starego walca, który przypominał mu trudne dzieciństwo i niespokojną młodość.
Omijał wzrokiem lustra, ponieważ nie chciał patrzeć na spustoszenia, jakich życie dokonało w jego wyglądzie. Nigdy nie był tak potężny i nigdy też nie czuł się tak bezbronny.
Całkiem nagi szedł do łazienki, podniósł pokrywę sedesu i z trudem, ale i nieopisaną ulgę, opróżnił pęcherz.
Potem zbliżył się do okna, aby po raz ostatni spojrzeć na park pogrążony w niepokojącej ciszy, która była odzwierciedleniem jego stanu ducha.
Oderwał się od okna, aby wrócić do sypialni. I wtedy po raz drugi potknął się o elektryczny przewód. Upadł, uderzając ramieniem o wystającą część bidetu. Poczuł, że łamie kość, nie odczuł jednak żadnego bólu, jakby znajdował się pod narkozą. Może zresztą nie złamał żadnej kości. Spróbował się podnieść, ale mu się nie udało i uśmiechnął się myśląc, że potknięcie przynosi nieszczęście. Błysnęło się na niebie i w oddali przetoczył się grzmot. Lekka, świeża bryza przyniosła zapach morza. Przyszło mu na myśl, że w tej chwili jego syn Albert leci nad oceanem po swą ostatnią nadzieję. Potem spostrzegł niebieską iskrę wydobywającą się z czarnego pudełka, które łączyło odpowiedzialny za jego upadek przewód z gniazdkiem. Było to w ułamku sekundy, gdyż zaraz potem niebo i ziemia rozpadły się w strasznym wybuchu. Wspaniała rezydencja w High Point wyleciała w powietrze, zamieniając się w tysiące małych rozżarzonych kawałków. Wybuch był słyszalny na wiele kilometrów. Joe La Manna i jego dom zniknęli.
Charly Imperante obserwował ze szczytu wzgórza oszałamiającą eksplozję i następujący później krótki, gwałtowny pożar. Zdjął okulary, przetarł je starannie chusteczką, ponownie założył, spojrzał na olbrzymi płonący stos, zapalił silnik i odjechał w stronę Nowego Jorku. Wyprzedziło go hałaśliwie ferrari. Siedzący za kierownicą Sean McLeary pomachał mu ręką i gwałtownie przyśpieszając zniknął za pierwszym zakrętem.
Minęli winnice i wyszli na ścieżkę biegnącą przez kamienistą spaloną równinę w kierunku góry Inici. Blady świt obejmował niedostępny szczyt barwiąc go na różowo. Stopy grzęzły w odłamkach skalnych. Powietrze zachowało jeszcze świeżość minionej nocy. Upłynie jeszcze kilka godzin, zanim słoneczny żar rozpali na nowo górę, dolinę i ścieżkę.
Od czasu do czasu Nearco rzucał ojcu badawcze spojrzenie, ale jego twarz nie zdradzała żadnych myśli ani emocji. W tych dniach wiele razy telefonowano ze Stanów Zjednoczonych. Frank długo rozmawiał ze swoimi amerykańskimi rozmówcami, zamknięty w gabinecie don Antonina Persico, lecz treść rozmów pozostała nieznana.
Poprzedniego wieczoru powiedział do syna:
– Jutro idziemy na polowanie. Obudź mnie o czwartej.
Sal i Frank Junior chcieli się do nich przyłączyć, ale stary nie zgodził się. I teraz ojciec i syn w sztruksowych marynarkach, z dubeltówkami przewieszonymi przez ramię, posuwali się w ciszy w kierunku góry. Wschód słońca był bliski.
Z łopotem skrzydeł trzy dzikie gołębie poderwały się do lotu.
– Za parę dni my również odlecimy – ogłosił stary Latella patrząc na gołębie. – Wraca się do domu.
– To o tym chciałeś porozmawiać? – odetchnął z ulgą Nearco, który od porwania syna siedział jak na szpilkach.
– Właśnie o tym – odpowiedział kładąc dłoń na czole.
– To dobra wiadomość – ucieszył się.
– Jest tylko mały szczegół – ostudził jego radość. – Ty zostajesz na Sycylii. Z Doris.
Serce mężczyzny na ułamek sekundy przestało bić, aby później podjąć szalony rytm. Wiedział, że ojciec ukarze go, ale nie spodziewał się tak surowej kary.
– Na jak długo? – zapytał.
– Na zawsze.
– Więc to dożywocie.
– We własnej obronie. Każdy twój ruch przynosi szkody. Ostatni wyskok o mały włos nie kosztowałby mnie całego majątku. I życia twojego syna. Przykro mi, Nearco. Ale jestem zmuszony do wyłączenia cię ze spraw rodziny.
Był zimny, stanowczy, bezlitosny. Nearco zbyt dobrze wiedział, że decyzje ojca są nieodwołalne. Stary umiał być głuchy nawet na zew krwi. Szacunek i miłość stanowiły dla niego nierozerwalną całość.
– Ale twój majątek – zareagował Nearco – dzięki sztuczkom twoich prawników i opatrznościowej śmierci Joe La Manny pozostał nietknięty.
– Dobrze powiedziałeś, chłopcze: opatrznościowej. Ale nie możesz mieć wciąż opatrzności po twojej stronie.
Nearco poczuł, że go nienawidzi ze wszystkich swoich sił. Nienawidził tego zwycięskiego ojca nawet wtedy, gdy wydawało się, że cały świat zawalił mu się. Nienawidził go, ponieważ nie potrafił mu dorównać, ponieważ przy nim, czuł się nikim, ponieważ ojciec preferował obcych, takich jak José Vicente czy Sean. Nawet Nancy darzył większym szacunkiem niż jego. Niejeden raz zaskoczył go, gdy analizował z nią problemy, cierpliwie odpowiadał na pytania. Serdeczna więź, która z nim, jego synem, nigdy nie została zadzierzgnięta.
– Wydaje ci się możliwe – wycharczał – że zostanę tu i będę wegetować, nie mając nic do roboty?
– Don Antonino posunął się już w latach – próbował osłodzić pigułkę. – Nie ma dzieci. Zaproponowałem mu przejęcie jego interesów. To będzie twój biznes.
Stary szedł naprzód ścieżką pnącą się teraz zboczem góry. Jego energia i zwinność były zdumiewające. Nearco z trudem dotrzymywał mu kroku.
– Mogłeś przynajmniej porozumieć się ze mną przed złożeniem mu takiej propozycji! – krzyknął z tyłu. A ponieważ ojciec, niewzruszony, kontynuował wspinaczkę, krzyknął gniewnie. – Zatrzymaj się, na Boga, kiedy do ciebie mówię. Nie jesteś Wszechmogącym. A ja nie jestem twoim podnóżkiem.
Stary nie przerywał wspinaczki, jakby nie słyszał. Nearco poczuł do ojca dławiącą nienawiść. Przyłożył strzelbę do ramienia, wycelował w starego i rozkazał mu.
– Zatrzymaj się! Zabiję cię, tato!
Ten rozpaczliwy krzyk odbił się echem od zboczy góry i drgającymi falami popłynął po równinie Castellammare.
Frank zatrzymał się, odwrócił powoli i zastygł naprzeciwko syna celującego do niego z dubeltówki.
– No, na co czekasz? – prowokował go kpiąc. – Pokaż mi, że jesteś mężczyzną, chociaż raz w życiu. A może chcesz, żebym to ja nacisnął na spust? Powiedz.
Nearco opuścił broń i oczy zaszły mu łzami.
– Jestem człowiekiem, tato. Dlatego nie strzelę. Nie jestem mężczyzną, którego pragnąłbyś. Zawsze narzucałeś mi rolę, która była mi obca. Próbowałem zdobyć twoje względy, udając kogoś innego. Czegokolwiek bym nie zrobił, zawsze jest źle. Nie chcę już udawać. Od tej pory nie będę udawał. Wracaj sobie do Ameryki i walcz dalej o władzę. To twoja gra. Gra, w której ludzie tracą życie. Mnie to już nie bawi. Ale powiem ci coś – kontynuował z niebywałą godnością. – Mój syn nie pojedzie z tobą. Weź sobie rodzeństwo Pertinace. Oni są do ciebie podobni. Junior jest inny. Chcę, żeby był szczęśliwy. Dlatego musi być ze swoim ojcem i swoją matką.