Przestałam pić.
Oboje byliśmy w fatalnych nastrojach i spędzaliśmy całe dnie na spaniu, kłótniach, piciu wody i rzyganiu.
Saining rzucił heroinę bez widocznego wysiłku. Wkrótce jednak okazało się, że jest uzależniony od metadonu. W naszym mieście, w Shenzhenie, w wielu miejscach można było kupić tę substancję – w Szanghaju było to niemal niemożliwe. Dosłownie wszędzie wokół sprzedawano najróżniejsze „środki”, lecz były to zazwyczaj leki dla psychicznie chorych bądź cierpiących na nieuleczalną postać raka kości. Były wśród nich antydepresanty, a może tylko silne pigułki nasenne. Wszystkie te „leki”, które miały leczyć z uzależnienia od narkotyków, same niczym się od nich nie różniły. Saining zażywał więc narkotyk, żeby odzwyczaić się od innego narkotyku, a potem trzeci narkotyk, który miał mu pomóc uwolnić się od tego drugiego, i tak w kółko. Zaczął mieć poważne kłopoty zdrowotne.
Sanmao zarzucał mi brak kontroli nad tym, co Saining bierze i w jakich dawkach. Powiedziałam mu, że jestem zbulwersowana faktem, że w sklepie na naszej ulicy można kupić absolutnie wszystko, i że nie czuję się na siłach powstrzymać Saininga.
Starałam się namówić go, żeby poszedł znowu na odwyk, ale on powiedział, że w klinice panuje zasada, że jeśli trafi się tam po raz drugi, zamykają człowieka na naprawdę długo, i że nie chce wracać w to upiorne miejsce.
W końcu Saining wrócił do heroiny. Mówił, że hera utrzymuje go w równowadze, że jest jego przeznaczeniem. Lecz heroina przestała już być niezależnym bytem; stała się jednością z jego oddechem. Heroina pchnęła go w dorosłość.
– Jesteś za słaby – oznajmiłam.
– A czemu miałbym być silny?
– Nie boisz się samotności?
– Jedyne, czego się boję, to że zabraknie mi towaru.
Był wieczór wigilijny 1993 roku. Nie widziałam Saininga przez cały dzień. Pozbierałam wszystkie jego rzeczy i wywaliłam na zewnątrz. Kiedy wrócił, przemówiłam do niego zza zaryglowanych drzwi: „Idź do diabła. Jesteś skończony”. To były jedyne słowa, jakie wypowiedziałam do niego tamtej nocy.
Saining całą noc siedział pod drzwiami i śpiewał; jego śpiew składał się w połowie z bełkotu, ale każda fraza zawierała słowa „wesołych świąt”. Szybko usnęłam, odurzona alkoholem.
Rano, kiedy się obudziłam i otworzyłam drzwi, Saininga już tam nie było, ale jego graty pozostały na miejscu. Picie już dawno wymknęło mi się spod kontroli i całymi dniami zataczałam się, zamroczona i wściekła.
W miłości zawsze najdotkliwiej raniły mnie słowa. W czasach alkoholu i narkotyków to pieniądze zaszkodziły nam obojgu. Ale czy udałoby się znaleźć inną drogę do dorosłości bez dostępu do całej tej kasy?
Nie kochaliśmy się przez cały rok. Od czasu do czasu dotykałam się na próbę, ale to, co czułam, nie wywoływało ani odrobiny podniecenia. Czasem się całowaliśmy, ale żadne z nas nie miało ochoty na seks. Żadne z nas nie wiedziało już, czym jest miłość. Nasza miłość przypominała rodzinne przywiązanie; była czymś, na czym mogły się oprzeć nasze ziemskie ciała. Kiedy to do mnie dotarło, doszłam do wniosku, że wreszcie dorosłam.
Lecz cała ta dorosłość sprawiła tylko, że opadłam z sił i zastanawiałam się, dokąd umknęła nasza miłość. Nie rozumiałam, co się stało.
Umrzeć w apogeum młodości i pozostawić urodziwego trupa: cóż za porywająco piękne marzenie… Lecz nie potrafiliśmy go urzeczywistnić. Brakowało nam sił, namiętności, miłości. Nie mieliśmy już niczego do spalenia – oprócz czasu.
Pewnego dnia wzięłaś czerwoną chustę,
Zakryłaś mi oczy, zasłoniłaś niebo,
Spytałaś mnie, co widzę.
Odpowiedziałem, że widzę szczęście.
To było wspaniałe uczucie.
Dzięki niemu zapomniałem, że nie mam
dokąd pójść.
Spytałaś, dokąd chciałbym wyruszyć,
Odpowiedziałem, że pójdę za tobą.
Idziemy drogą, lecz nie widzę cię.
Trzymasz mnie mocno za ręce,
Pytasz mnie, co ja na to.
Mówię: decyzja należy do ciebie.
Czuję, że choć nie z żelaza,
Jesteś tak silna i sroga jak ono.
Czuję krew płynącą w twoich żyłach,
Masz takie gorące dłonie.
To wspaniałe uczucie.
Dzięki niemu zapominam, że nie mam
dokąd pójść.
Spytałaś, dokąd chciałbym wyruszyć.
Odpowiedziałem, że pójdę za tobą.
To nie wygląda na pustynię,
Chociaż nie widzę szczelin w spieczonym gruncie,
Czuję je, jestem spragniony, potrzebuję wody,
Lecz ty przykrywasz moje usta własnymi.
Nie mogę iść dalej, nie potrafię płakać,
Moje ciało wyschło do cna.
Zawsze będę podążał za tobą,
Gdyż znam twój ból lepiej niż ty sama.
Cui Jian, Czerwona chusta
Saininga nie było już tydzień; zaczęłam się martwić. Razem z Sanmao szukaliśmy go wszędzie. Skontaktowaliśmy się nawet z jego rodzicami, którzy mieszkali za granicą.
W końcu odkryłam, że z kieszeni jego płaszcza znikł paszport, a w czerwonym futerale gitary marki Fender znalazłam liścik, który musiał napisać wcześniej: „Kochanie, jeśli znalazłaś ten list, to znaczy, że już odszedłem, że opuściłem to miasto. Jest wrzesień 1993 roku, a Ty właśnie śpisz w moich ramionach, znowu pijana. Kocham Cię! Bez względu na to, kim jesteś i kim się staniesz. Lecz czym właściwie jest miłość? Istnieje coś, co mnie przeraża. Mówię prawdę. Dlatego muszę odejść. Czekam na odpowiedni moment, by to zrobić. Byliśmy razem już zbyt długo. Oboje trochę się w tym wszystkim pogubiliśmy, więc to jedyne wyjście. Będzie mi ciężko żyć z dala od Ciebie, będę za Tobą tęsknił, ale muszę odejść. Inaczej nasze życie nigdy się nie zmieni na lepsze”.
Wpadła mi w ręce jego karta płatnicza i świstek z zapisanym hasłem, choć przecież wiedział, że je znam. Okazało się, że na karcie jest jeszcze mnóstwo pieniędzy. Był tak samo arogancki, jak jego matka!
Co to ma znaczyć: „Byliśmy razem już zbyt długo”?
Przecież to wszystko, co mieliśmy. Nie mieliśmy nic więcej!
Zaczęłam wrzeszczeć. Po chwili z przerażeniem uświadomiłam sobie, że mam atak astmy.
Przypomniałam sobie te wszystkie wspaniałe chwile z Sainingiem. Wspomnienia wracały, nie mogłam tego znieść.
Sanmao nie mógł nic dla mnie zrobić, choć udało mu się namówić mnie na regularne występy w sąsiedniej prowincji. Chciał, żebym została zawodową piosenkarką. Moje upijanie się powodowało nasilenie objawów astmy. Chciałam śpiewać, ale nie mogłam z powodu świszczącego oddechu. Mój ostatni koncert był koszmarem dla mnie i agencji, która organizowała moje występy. Zgodnie z warunkami kontraktu skończyło się na tym, że wisiałam im pieniądze.
Zostałam wygwizdana przez bandę idiotów i przysięgłam sobie, że już nigdy nie zaśpiewam. Okazało się, że teza, że w życiu trzeba swoje wycierpieć, w najmniej odpowiednim momencie stała się samospełniającą się przepowiednią.
Nie miałam ochoty dłużej narzucać się światu.
W Święto Wiosny w 1994 roku doznałam przeczucia, że mój Saining już nigdy nie wróci. To utwierdziło mnie w moim postanowieniu.
Niemal bez wahania wybrałam heroinę, substancję, z którą Saining miał długi romans. „Jesteś skończona, równie dobrze mogłabyś być martwa” – powiedziałam sobie.
Moja astma wciąż się zaostrzała; często lądowałam na ostrym dyżurze w szpitalu. Atak mógł nadejść w każdej chwili, niemal bez ostrzeżenia, więc musiałam mieć zawsze pod ręką woreczek z tlenem. Codzienny pierwszy wdech heroiny powodował u mnie atak drgawek, który trwał co najmniej piętnaście minut, lecz nie miałam odwagi się położyć. Co dzień natychmiast po przebudzeniu szukałam towaru. Co dzień też paraliżował mnie rano widok własnego potu, kapiącego na kołdrę.
Cały świat na moich oczach rozpływał się w powietrzu. Tym lepiej. Najlepsze w heroinie było to, że dzięki niej bez końca dryfowałam w pustce przyprawiającej o zawrót głowy. Byłam na wskroś pusta. Czas gnał naprzód, życie i śmierć unosiły się gdzieś wysoko nad moją głową niczym dwa pałace, a ja wahałam się, uwięziona w przestrzeni między nimi.
Saining mawiał, że heroina jest mu potrzebna do osiągnięcia „halucynacyjnego spokoju”. Nie mam pojęcia, jakich jeszcze niezwykłych doznań mu dostarczała, ale w moim życiu z heroiną nie odnajdywałam ani śladu piękna. Heroina była jak drobny złodziejaszek, który stopniowo kradł mi wszystko, co się dało, aż znalazłam się w stanie absolutnego braku; braku, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Pustka dawała mi poczucie równowagi. Jedynym sensem mojego życia stał się jego bezsens. Nigdy nie byłam naprawdę wolna, ponieważ aż do teraz nigdy naprawdę nie rozumiałam samej siebie, swojego życia, swojego ciała, swoich miłości. Heroina i jej nieczuły świat były jedyną wolnością, na jaką było mnie stać.
Sanmao nie potrafił mi pomóc; w końcu zadzwonił do moich rodziców, którzy umieścili mnie w klinice odwykowej w Szanghaju.
Ledwie wypuścili mnie z kliniki, poleciałam prosto na południe, z powrotem do heroiny. Heroina była dla mnie czymś tak naturalnym jak oddychanie. Zresztą cóż miałam tam innego do roboty oprócz ćpania? Widok rodziców w pierwszej chwili przeraził mnie. Byli zbyt normalni. Nie potrafiłam wytrzymać z normalnymi ludźmi. Nigdy nie pojęliby tej pustki, której doświadczałam po heroinie, ani grozy jej odstawienia. Dni bez heroiny były bezmiarem nicości. Wyglądało na to, że bez heroiny nie mogę żyć. Moje życie zdawało się pozbawione treści, lecz w gruncie rzeczy nie miałam też ochoty kończyć ze sobą.