Литмир - Электронная Библиотека
A
A

III

Udało mi się polubić tylko jedną nauczycielkę w szkole. Była bardzo młoda, wysoka i szczupła. Lubiła chodzić w ciemnych okularach i zawsze wyglądała tak samo spokojnie i nieszczęśliwie. W naszej klasie przeprowadziła jedną jedyną lekcję. Na początku odczytała wiersz – Jestem nieposłusznym dzieckiem undergroundowego poety Gu Chenga. Żaden nauczyciel wcześniej nie odważył się na coś takiego. Przeżyłam wtedy jedyne dziesięć minut transcendencji w całej mojej szkolnej karierze – uduchowione, czyste spojrzenie nauczycielki, my zasłuchani w jej głos, rozświetlona słońcem sala. Idealny czas, cudowny sen. Przez wiele lat powracało do mnie wspomnienie tego dnia, nie tracąc nic ze swojej poruszającej mocy. Tak jakbym nigdy wcześniej, aż do tamtej chwili, nie doświadczyła niczego naprawdę wzruszającego.

Rzuciłam szkołę w tym samym semestrze, w którym Lingzi popełniła samobójstwo; byłam pierwszym uczniem, który z własnej woli przerwał tam naukę. Uwolniłam się. Miałam nadzieję, że znajdę inny sposób, by dostać się na uniwersytet – mimo wszystko kiedyś chciałam tam trafić. Tylko że nie da się studiować bez ukończenia szkoły średniej.

Doszłam do wniosku, że w moim życiu jest za dużo kłamstwa. Miałam dość wciskania mi kitu i sama też nie zamierzałam tego robić.

Gdy rzuciłam szkołę, ktoś przedstawił mnie pewnemu czarnorynkowemu agentowi, i tak rozpoczęła się moja krótka kariera śpiewaczki w nocnych klubach. Uwielbiam śpiewać – śpiew przynosi mi swego rodzaju ulgę. Wychodziłam na scenę ubrana w idiotyczne stroje w tajwańskim stylu z lat osiemdziesiątych i odgrywałam wielce zrozpaczoną. W tamtych czasach podkreślałam brwi grubą, mocną kreską, upodabniając się do sentymentalnych tajwańskich piosenkarek Su Rui i Wa Wa.

Mieliśmy w zespole tancerza, chłopaka jeszcze młodszego ode mnie. Wyróżniał się jasnym spojrzeniem i był dość egzaltowany. Bardzo się ze sobą zżyliśmy i spędzaliśmy sporo czasu razem, paląc papierosy Feniks. Mówiono na niego „Żuczek”, choć był całkiem sporego wzrostu i w niczym nie przypominał małego owada. Żuczek był niezhai, czyli „grzesznym długiem” – nielegalnym dzieckiem dwojga ludzi, zesłanych na wieś w czasie „rewolucji kulturalnej” – i nie miał własnego, prawdziwego domu w Szanghaju.

Pewnego razu postanowiliśmy wybrać się do Xiningu i dać tam parę występów, co niezwykle uradowało Żuczka. Podskakiwał na chodniku, jakby ćwiczył swoją własną wersję tanecznego aerobiku, który często oglądaliśmy w telewizji. Żuczek wychował się w Xiningu. Uwielbiał wschody słońca na północnym zachodzie. Mówił, że świt w Xiningu jest bardziej świetlisty niż gdziekolwiek indziej.

W pociągu do Xiningu Żuczek raczył mnie opowieściami o swoim przyjacielu z północnego zachodu. Nazywano go Bailian, czyli Biała Twarz, co w chińskiej operze symbolizuje zdradzieckość.

W północnozachodnich Chinach wszystko było szare – oprócz nieba, które miało najbłękitniejszy odcień błękitu. Poznałam Bailiana, który okazał się niewiele starszy od nas. Miał rzeczywiście bladą twarz. Byłam zaskoczona, że chłopak znany z udziału w licznych bójkach może być aż taki przystojny. Miał bardzo ciemne, nieobecne oczy i krótko ostrzyżone, lekko falujące włosy. Zauważyłam też jego wyjątkowo drobne stopy. Zaprosił mnie i Żuczka na tańce.

To był 1987 rok i nie istniały jeszcze żadne dyskoteki. Były dansingi, gdzie ludzie w rozmaitym wieku tańczyli walca i fokstrota. Dansingi na północnym zachodzie przypominały niechlujne spelunki; współzawodnictwo o partnerki do tańca często kończyło się tam burdą. Dla nas, szanghajczyków, była to kompletna nowość.

Tamtego wieczoru Bailian był z dziewczyną. Miała klasyczną urodę i wyglądała na jeszcze młodszą ode mnie. W naszej obecności Bailian zaproponował Żuczkowi wymianę partnerek. Nie podobało mi się to – jeśli chciał ze mną zatańczyć, mógłby do cholery zapytać o to mnie! Doszłam do wniosku, że ludzie na północnym zachodzie muszą mieć inne obyczaje niż my, mieszkańcy Szanghaju. Jednak Żuczek z radością przystał na jego propozycję, więc postanowiłam, że oszczędzę mu zakłopotania – nie chciałam, żeby przeze mnie stracił twarz.

Tańczyliśmy z Bailianem do pieśni Auld Lang Syne. Wszyscy wokół poruszali się tak poprawnie i starannie, jakby to stanowiło przepustkę do nowego życia.

Nazajutrz po naszym drugim występie Bailian przyszedł sam i poprosił mnie, żebyśmy poszli potańczyć tylko we dwoje.

– A po co zapraszasz mnie na tańce? – spytałam. Chyba nie zabrzmiało to zbyt miło, zwłaszcza że byłam w podłym nastroju, bo szefowie zespołu bez ustanku kłócili się o to, jak podzielić nasze zyski. Możliwe, że Bailian po prostu źle mnie zrozumiał. W każdym razie był wyraźnie zły. Spojrzał na mnie i spytał:

– A czemu mam cię nie zapraszać?

– Nie mówię, że masz mnie nie zapraszać, pytam tylko po co – odparłam.

– To idziesz czy nie?

– Oszalałeś? – powiedziałam. – Myślisz, że możesz ze mną rozmawiać takim tonem?

– To idziesz czy nie? – powtórzył.

Mówił monotonnie i beznamiętnie, nie podnosząc ani nie ściszając głosu.

– Nie idę! – oznajmiłam.

Kiedy wszedł do mojego pokoju w hoteliku, leżałam na łóżku i czytałam zbiór poezji pod tytułem Miejscy ludzie. Mówiąc: „Nie idę!”, rzuciłam książką.

Następna rzecz, jaką pamiętam, to cios nożem. Nie mam pojęcia, skąd go wyjął, nie widziałam zbliżającego się ostrza ani ręki Bailiana, gdy go chował. Pamiętam, jak stał przede mną, blady; wyglądał, jakby dopadł go jakiś skurcz. Co najciekawsze, nawet na mnie nie patrzył. Gapił się przez okno.

Kiedy mnie ciął, zrobiło mi się zimno. Cierpiąc ból, doznałam wrażenia, że oddzielam się od własnego ciała; przez moment czułam się wspaniale. Fale odrętwienia uderzały we mnie, jedna po drugiej, rozchodziły mi się po plecach. Miałam pustkę w głowie; z oczu trysnęły mi niepowstrzymane strumienie łez. Zaczęłam dygotać. Podobnie czułam się czasami, czytając niektóre wiersze, śpiewając pewne piosenki czy słuchając pewnych historii, lecz to wrażenie było jeszcze intensywniejsze i ogarnęło mnie gwałtowniej.

– To idziesz czy nie? – spytał Bailian.

Wciąż na mnie nie patrzył.

– Dokąd? – spytałam.

– Potańczyć.

– Oczywiście, jasne – powiedziałam. – Ale najpierw pójdę do łazienki i zmyję krew z ramienia.

Wróciłam i stanęłam naprzeciwko niego. Kiedy podniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć, nóż, który trzymałam w ręku, wbił się prosto w jego brzuch. Nie wyciągnęłam go. Był to nóż z Xinjiangu, który dostałam od ojca. Nie wiem, dlaczego mi go podarował; wydawało mi się to tak samo dziwne, jak jego zgoda na moje pożegnanie ze szkołą. W końcu był intelektualistą.

Bailian nie poruszył się. Patrzyliśmy na siebie, stojąc twarzą w twarz. Zaskoczyła mnie jego mina, lecz zanim w pełni to sobie uświadomiłam, okazało się, że ledwie stoję. Zrobiło się spokojnie i cicho, a ja oblałam się potem i poczułam, że odpływam, odpływam gdzieś daleko.

Zjawiła się policja. Dwa noże, dwoje zakrwawionych ludzi. Przyszedł Żuczek, stanął obok Bailiana i obaj gapili się na mnie. Nie wiem, kto wezwał policję. Zamknęli mnie. Gliny na północnym zachodzie to wredne bestie. Doszłam do wniosku, że skoro Bailian jest stąd, czeka mnie marny los.

Co dzień rano musiałam wychodzić na dziedziniec razem z innymi więźniami i klęczeć jakiś czas przed ogromnym hasłem: „Wyrozumiałość dla tych, którzy zeznają, surowość dla tych, którzy milczą”. W więzieniu pełno było takich pouczających sloganów, wyrytych w murze czymś bardzo ostrym. Z nikim nie rozmawiałam. Bałam się otworzyć usta. Kości zostały rzucone: mój los już nie znajdował się w moich rękach. Nabrałam zwyczaju rozprostowywania nóg odzianych w czarne pończochy i przyglądania się im. Modne w tamtych czasach czarne jedwabne pończochy były zupełnie niestosowne w moim wieku, lecz te ciągłe obserwacje przekonały mnie, że mam naprawdę świetne nogi.

Żuczek przyszedł mnie odwiedzić. Zapytał, jakie to uczucie, kiedy wbija się komuś nóż.

Zastanowiłam się chwilę, lecz nie odpowiedziałam. Szczerze mówiąc, uczucie było takie, jakbym wbijała go w pikowaną bawełnianą kołdrę.

– Żałujesz? – zapytał.

Odpowiedziałam, że nie miałam pojęcia, co robię. Nie wiem, dlaczego dźgnęłam Bailiana – po prostu musiałam to zrobić. Nie przyszło mi do głowy, że prawie zabiłam człowieka. Zasługuję na karę. Ale to miejsce jest wstrętne! Wszędzie siki i gówna, bo ludzie sikają i srają, gdzie popadnie. Czuję się, jakby oblazły mnie bakterie, a jedzenie dają obrzydliwe. Życie na wolności jest takie wspaniałe, nawet jeśli żyje się w skrajnej nędzy.

– Nie płacz – powiedział Żuczek. – Nic złego ci nie zrobią. Nie masz nawet osiemnastu lat, nie mogą cię trzymać w zamknięciu. Widziałem się z Bailianem – wyszedł już ze szpitala i chce ci pomóc. Niedługo stąd wyjdziesz.

W pociągu do Szanghaju po raz pierwszy w życiu doświadczyłam uczucia wolności – takiego, jakie zapewne jest udziałem ptaków. Chyba właśnie wtedy nareszcie zaczęłam rozumieć i doceniać prawdziwe znaczenie wolności. Miałam poczucie, że moje życie wkrótce stanie się naprawdę ciekawe i ekscytujące. Długo patrzyłam przez okno pociągu; bezkresne równiny przypominały moje serce, bezlistne gałęzie nagich drzew wyrażały mój nastrój. Świat był taki rozległy! W nocy, gdy pociąg przewiercał się przez ciemność, zachwycałam się jego odgłosami. Zapisałam w notesie tych kilka wersów:

Odlatując,
Pokazuję światu
Rozpostarte skrzydła.

Nagle uświadomiłam sobie, że przepełnia mnie uczucie do Bailiana. Myśląc o tym, jak bardzo mi się podoba, widziałam jego jasną twarz, lśniącą tuż obok mnie; mój umysł ogarnął niezwykły stan. Być może Bailian pociągał mnie dlatego, że miał w sobie coś, czego mi brakowało. Jego obecność dawała jakiś napęd; czułam się, jakbym się unosiła, wyzwolona z samej siebie; na samą myśl o nim drżałam na całym ciele. Napisałam do niego mnóstwo listów, ale nigdy żadnego nie wysłałam. Kiedy zaczęłam chodzić z Sainingiem, przestałam o nim myśleć.

6
{"b":"93906","o":1}