Róże mają kolce, podobnie jak miłość. Opadające jeden po drugim płatki róży przywodzą na myśl łzy młodej wdowy. Smutna, deszczowa pogoda jest wzruszająca, lecz ma też w sobie coś nieszczerego; zawsze czułam, że jest mi szczególnie bliska. Bezlitosny szum deszczu buduje mur między mną a światem, śpiew mojego kochanka unosi się w powietrzu. Już nie mogę go całować, nie mogę błagać, nie mogę mu dziękować. Widzę swoją twarz pogrzebaną pod wielkim głazem i tak bardzo pragnę zepchnąć ten głaz.
Moje stare skórzane buty rozciągnęły się na deszczu o cały rozmiar i kłapały mi na nogach. Kopałam swój odtwarzacz CD tymi sfatygowanymi buciorami. Ten facet tam w środku był stanowczo zbyt burżuazyjny. Odtwarzacz się zacinał, a buty krztusiły się raz po raz.
Jakiś człowiek przyjechał z południa i chciał, żebym wybrała którąś z piosenek Saininga do wydania na płycie.
– Pragniemy złożyć mu hołd i chcielibyśmy, żebyś to ty ją zaśpiewała – powiedział.
Słowo „hołd” rozśmieszyło mnie.
– Saining był jak poprzekręcany wiersz – odparłam. – Nie rozumiałam go. Nie potrafię naśladować tej twarzy, którą pokazywał światu, ani udawać, że noszę takie same blizny i dręczą mnie te same koszmary.
Nie powiedziałam mu, że już od dawna nie mogę śpiewać. Kiedy wypuścili mnie z kliniki odwykowej, odkryłam Kurta Cobaina. Nie było go już na tym świecie, co napełniało mnie smutkiem i poczuciem straty, choć nie oznaczało to wcale, że go rozumiałam. Sanmao pił na umór, zarabiając na życie śpiewaniem hongkońskich i tajwańskich popowych piosenek w nocnych klubach i stał się dla swojej żony jedynie źródłem udręki. Była piękna i tak bardzo go podziwiała – wierna i bezbronna niczym mój piesek Dangdang. Coraz więcej zespołów i klubów przechodziło na punk, odbywało się coraz więcej punkowych koncertów. Świat się zmieniał, a ja zrozumiałam, że nie mam teraz żadnych idoli. Już kiedyś miałam swojego Cui Jiana. Uciekłam z domu, słuchając jego głosu, i nawet teraz uważam, że wyszło mi to na dobre. Już dawno przestałam się zastanawiać nad różnicą między błękitem nieba a cierpieniem.
Ulice były pełne obcych twarzy – wszystkie mówiły mi, że mężczyzna, którego kochałam, zniknął. Ogień i popiół nie spotkają się nigdy, tak jak dzień wczorajszy nie zetknie się z dzisiejszym.
Minęły trzy lata, odkąd Saining mnie zostawił. Był łzami, którymi nie mogłam płakać, słowami, których nie byłam w stanie wymówić, lękiem, który czułam na widok tej demonicznej twarzy w lustrze; był pięknem mojej śmierci, był dawno zaznaną miłością, która już nigdy nie wróci.
Jego zniknięcie wypaczyło wszystko, czym byłam i co wiedziałam; czasem czułam się, jakby pogrzebano mnie żywcem. Pogodziłam się z tym, że tak właśnie musi wyglądać moje życie. Nie rozważałam przejęcia kontroli nad sytuacją (na przykład poprzez podjęcie, a następnie wcielenie w życie decyzji o samobójstwie) i nie mogłam przerwać tego łańcucha nieszczęść. Z pewnością brakowało mi determinacji. W czasach tej swojej bezsensownej młodości grałam jednocześnie rolę ofiary i zabójcy; było mi wstyd, czułam się nic niewarta i właśnie dlatego nie potrafiłam zakończyć tej dziwacznej podróży. Możliwe, że ostatecznie zmusiłam się, by żyć dalej, uratował mnie jednak nie lęk przed śmiercią, lecz wstręt do samej siebie.
Według mnie, miłość jest wynalazkiem mężczyzn. Zawsze uważałam się za kobietę, która nie powstydziłaby się poświęcić życia dla mężczyzny – w moich oczach byłby to dowód odwagi i wielkości. Zamieszkiwanie tego męskiego świata zmieniło mnie na długo w słabą kobietę. Byłam słaba, rozpaczliwie pragnęłam miłości i mając głęboką świadomość swojego tragizmu, wyćwiczyłam się w egocentryzmie i rozczulaniu nad sobą. To był mój zamknięty, pełen silnych emocji wewnętrzny świat, który uważałam za bardzo piękny.
Teraz uważałam się za totalnie odstręczającą dziewuchę, trwałam również w przekonaniu, że ta słaba kobieta, którą kiedyś byłam, uległa zniszczeniu.
Jakiś człowiek przyjechał z południa – muszę przyznać, że odczułam to jako nieproszone najście, jakbym nagle usłyszała wszystkie piosenki z przeszłości, które przywołały dawne uczucia, przypominając mi, że mój ukochany odszedł w siną dal. Nawet najgłupsze piosenki doprowadzały mnie do rozpaczy.
Byliśmy z Sainingiem jak para ciekawskich kotów – a ciekawość, jak wiadomo, zabija koty. Od czasu do czasu, będąc w jego objęciach, w żartach udawałam dziewczynę gotową tu i teraz wziąć z nim ślub albo taką, która w każdej chwili może uciec z innym. Lubiliśmy takie wyrażenia, jak „uciec z kimś”, kojarzyły nam się z drogą do wolności. Niestety, na najpiękniejsze miejsca też spadają bomby, a szczęście lubi nam się wymykać.
Tak zwana utrata kontroli przypomina serię pożarów – wielka pożoga zabrała mi moją miłość. Mój ukochany odszedł, porwany przez ogień. Zanim otworzyliśmy na świat nasze pięć zmysłów i nasze serca, było już za późno.
Dotykam jego gitary dłońmi młodej kobiety. Choć dążę ze wszystkich sił do nieosiągalnego wyzwolenia, zapach przestrzeni między palcami Saininga na zawsze pozostanie wyraźny w mojej pamięci i nigdy nie zdołam odtworzyć tamtej ciemności. Choćbym udała się w daleką podróż, zawsze będzie mnie przyzywał o szarej godzinie, w krótkich rozbłyskach lśnienia. Gdy zapalę światło, przybędzie na moje wezwanie i zdradzi mi sens mojej egzystencji. Depcze mi po piętach i wciąż powtarza: „Nie powinnaś tu być. Powinnaś być ze mną, masz tylko mnie”.
Nadszedł czas, żebym zniknęła.
Wypowiedziawszy te słowa, ukryłam twarz w cieniu, choć wiedziałam, że jej wyraz nie jest ani trochę przekonujący.
Dawno temu, jako dziecko, byłam czystą, niezapisaną kartą. Potrafiłam doskonale rozpraszać swoje niepokoje, zatracając się w głębokiej zadumie. Moje życie zmieniło się na skutek jednego strasznego wydarzenia, po którym tym szybciej stoczyłam się w bagno bycia „dzieckiem z problemami”. Miałam totalne poczucie słabości i bezsilności. Kiedy dorosłam, zostałam śpiewaczką, lecz ominęły mnie sława i powodzenie. Mój głos, w którym wyczuwało się znużenie, zbliżał ludzi samotnych i zagubionych, niczym dawno niewidzianych przyjaciół. Dzięki niemu te słabe dzieciaki, cierpiące na napady złości, pocieszały się wzajemnie. Kobieta o głosie jak papier ścierny – tak nazywał mnie mój chłopak. Ten speszony mężczyzna, łagodny jak woda, wniósł w moje życie ciepło, za którym zawsze tęskniłam, i pogrążył moje poczucie bezpieczeństwa w cieniu. Byłam jego uśmiechniętą dziewczyną, jego olśniewającym kwiatem brzoskwini.
Mężczyzna, którego kochałam, zniknął! Krzyczałam o tym bezustannie. Był niebezpieczny i nieodpowiedzialny i ponad wszelką wątpliwość zranił mnie.
Moja twarz była lodowata, nierzeczywista, bliska rozpadu. Podziwiane przez wszystkich minispódniczki – wytarte i tak zniszczone jak moja skóra. Stałam się króliczkiem „Playboya” w czapce Świętego Mikołaja, wiadrem o krwistoczerwonej barwie surowego mięsa. Byłam cieniem na ścianie, a on był moim cieniem. Nie potrafiłam zmazać tego cienia. Jestem osobą skomplikowaną, lecz moje łzy były proste i zwyczajne. Mam nieskalane spojrzenie, lecz nigdy nie doświadczyłam poczucia czystości.
Samotność, apatia, smutek, bezradność, depresja i obrzydzenie do samej siebie – to wszystko składało się na mój wstyd, wstyd, wstyd. Wstydziłam się nieustannie.
W zimie dwudziestego piątego roku mojego życia niespodziewanie doznałam uczucia nagiej czystości, którego wcale nie poszukiwałam. Nie miałam już nic więcej do roboty – tylko pozostawić po sobie urodziwego trupa. Moje zwłoki… Czułam wstręt na samą myśl o nich. Czułam, że swoim trupem powinnam zająć się sama.
W poniedziałkowy ranek moje oskrzela gwałtownie się skurczyły.
Wzeszło słońce Pozostawiając w tyle ciemność.
Słońce było takie ciepłe, a życie takie piękne. „Zapach mego kochanka unosi się w powietrzu”.
Pewnego poniedziałkowego ranka niespodziewany powrót ojca udaremnił moje plany dotyczące „nieszczęśliwego wypadku z gazem”. Wyważył drzwi, a następną rzeczą, którą zobaczyłam, była kałuża jego krwi.
Karetka po raz kolejny zaparkowała przed naszym domem. Lekarze kazali ojcu jedną ręką trzymać w górze woreczek z tlenem, a drugą pomóc im nieść nosze. Ich głosy, gdy strofowali ojca za opieszałość, raniły moje uszy, a na widok jego postarzałej, wymizerowanej twarzy straciłam przytomność.