Wyprowadziłam się po raz kolejny. Tym razem miałam kompletną pustkę w głowie.
Sanmao wrócił, a ja bez przerwy opowiadałam mu o swoich obecnych kłopotach.
– Rzeczywistość jest murem, który oddziela nas od uzdrowienia. Musimy się przebić przez ten mur, a muzyka może nas ocalić – usłyszałam.
Słowa Sanmao były dokładnym odzwierciedleniem atmosfery, jaka panowała na chińskiej podziemnej scenie rockowej pod koniec lat osiemdziesiątych. Zawsze wskazywał na związki między muzyką a zbawieniem, muzyką a przeznaczeniem. Przez to sprawiał wrażenie poważnego, odpowiedzialnego.
Dla Saininga muzyka była po prostu pasją. Nie miała nic wspólnego z ocaleniem. Komponowanie nie miało go z niczego wyzwolić, nie przynosiło mu żadnego ukojenia. Saining uważał, że zbawienie duszy można osiągnąć tylko poprzez religię, ale do tego trzeba być wybrańcem. To musi być przeznaczenie. Muzyka nie jest religią. Muzyka jest formą wyrażania siebie, jest ucieleśnieniem ducha, sposobem życia, najnaturalniejszą rzeczą na świecie.
Sanmao tłumaczył mi, że Saining był nieszczęśliwy w Pekinie z wielu powodów.
– Ciągle czuł się lekceważony – mówił. – Ale tam to nie jest nic dziwnego. Nikt w Pekinie nie traktuje innych zbyt serio. Problem polega na tym, że Saining jest jednym z tych ludzi, którzy powrócili z zagranicy z wyjątkowo silną samoświadomością. Ma naturalną skłonność do bycia trochę samotnikiem, a w Pekinie stał się totalnie aspołeczny. Po raz pierwszy zorientował się, jak bardzo różni się od innych – nie jest ani Chińczykiem, ani człowiekiem z Zachodu. Nikt nie potrafił się z nim porozumieć, zrozumieć jego gniewu. Niewielu ludzi w Pekinie stać na kupno instrumentów, a jeszcze mniej wie o nich tyle co Saining. Większości nie stać nawet na kupno kompaktów. Więc Saining też nie potrafił się z nikim porozumieć. W dodatku przez to dzieciństwo w obozie pracy Pekin go po prostu onieśmiela. To miasto jest dla niego bardzo rozpolitykowanym miejscem, gdzie wszyscy podchodzą do muzyki jak do czegoś w rodzaju rewolucji. A co do heroiny to prawdopodobnie zaczęło się od związku z pewną pekińską tancerką.
Nie jestem pewien, czy z nią spał, czy nie – zakończył Sanmao. – Ale wiem, że ćpała heroinę.
Po powrocie Sanmao zamieszkał z Sainingiem i wszyscy mówili, że obaj są nierozłączni jak swoje cienie. Codziennie rozmawialiśmy przez telefon, sprawdzając, co słychać u tego drugiego, ale on ciągle ćpał, a ja dalej piłam. Pewnego dnia zadzwoniłam do niego i po prostu się rozpłakałam. On też zaczął płakać, i oboje szlochaliśmy do słuchawki. Zamieniliśmy tylko kilka słów. „Jestem taki smutny” – powiedział. „Też jestem smutna” – odparłam.
Pewnego popołudnia wyszłam i kupiłam trochę przysmaków dla naszego pieska, Dangdanga. Zaniosłam je do dawnego mieszkania, które zamieniło się w totalną norę. Saining i Sanmao spali, a Dangdang nie przestawał mnie lizać. Chciał, żebym go zabrała na spacer. Wzięłam go na ręce i napisałam na naszej małej tablicy kilka wersów z poematu Allena Ginsberga, poświęconego matce.
Sanmao zadzwonił i zaprosił mnie na imprezę. Użył chińskiego słowa „przyjęcie” – wanhui – jak wszyscy w tamtych czasach. Angielskie słowo party nie było jeszcze wtedy popularne.
Właśnie tam znowu spotkałam Saininga – tego, którego tak dobrze znałam. Miał na sobie śnieżnobiałą koszulę i parę czystych niebieskich dżinsów.
Stał na scenie i czuł się wyraźnie nieswój, wręcz zawstydzony. Jednak w swojej muzyce zawsze był pewny siebie, jednoznacznie wyrażał własne marzenia i ideały, nie obawiał się kpin.
Nigdy nie odbierałam go jako zagniewanego, najwyżej nerwowego. Był zbyt delikatny, by być gniewny. Wiedział, że jest wrażliwy, i dzięki tej wrażliwości zgłębiał własną bezbronność. Jego muzyka przypominała modlitwę.
Jeśli deszczowe dni są rodzajem nostalgii,
Czy mogę wziąć ciebie,
Wyryć cię w swoim sercu?
Jeśli dysonans jest stłumionym żalem,
Czy weźmiesz mnie,
Rzucisz w objęcia nocy?
A gdy nie będę mógł powstrzymać kichania,
Czy powiesz mi:
„Jesteś dzieckiem ziemi,
Nie martw się, to tylko mgła…”
Saining był jak dziecko, które doznało tylu upokorzeń, że machnęło ręką na świat dorosłych. Z natury utalentowany, subtelny i neurotyczny, miał własną, prywatną logikę; używał chińskich i zachodnich instrumentów muzycznych na swój specyficzny sposób. Jego muzyka miała w sobie dawkę bezpretensjonalnego szyderstwa; dźwięk jego gitary rozbrzmiewał drżącym pogłosem, jego śpiew odznaczał się rodzajem chłodnej słodyczy, ale najpiękniejsze ze wszystkiego były melodie, które komponował, dekadenckie i wyróżniające się jakimś niesamowitym pięknem. To one odróżniały go od wszystkich pozostałych chińskich rockmanów.
Saining nie miał zbyt dobrego wyczucia językowego, ale upierał się przy pisaniu piosenek po chińsku. Tworzyliśmy teksty wspólnie – zazwyczaj zaczynało się od brzdąkania melodii, potem Saining mówił, co chciałby wyrazić słowami. Większość jego tekstów miała związek z jakąś nieskładną opowieścią. Zapisywał je po angielsku, a moim zadaniem było przełożenie ich na zrozumiałą chińszczyznę. Zawsze się cieszyłam, widząc, jak Saining śpiewa te piosenki na scenie. Czułam, że obdarzył mnie specjalnym przywilejem – prawem zanurzania się wraz z nim w jasnej poświacie jego muzyki. Pogrążałam się w długotrwałym transie. Tylko w tych momentach, gdy on był na scenie, a ja znajdowałam się wśród publiczności, rozumiałam jego tajemnicę. Tylko wtedy dostępowałam autentycznego poczucia szczęścia.
Dawno nie uczestniczyłam w podobnej imprezie. Kiedyś wędrowałam za Sainingiem z jednego hałaśliwego koncertu na drugi. Byliśmy swoimi największymi, najbardziej oddanymi fanami, a on bywał też moim gitarzystą. Pracowaliśmy w skromnych warunkach, używaliśmy najprostszego sprzętu i graliśmy dla najrozmaitszej publiczności. Saining lubił mi się przyglądać, gdy występowałam na scenie z długimi, rozpuszczonymi włosami, w krótkich spódniczkach, a ja lubiłam patrzeć na swoje nogi, kołyszące się w takt mojego wątłego głosu. Wywijałam włosami, które zakrywały mi piersi albo opadały na policzki, co, jak sądziłam, podkreślało trójwymiarowość moich rysów twarzy. Wydawało mi się, że to wszystko pomaga mi stworzyć wokół siebie aurę tajemniczości. W tamtych czasach występy były dla mnie przede wszystkim okazją do dobrej zabawy, przyjemnością potęgowaną przez fakt, że miałam publiczność. Saining zwykł kupować mi w prezencie małe jedwabne chustki – miałam dużą głowę i nie mogłam ich nosić, ale on i tak mi je kupował. Mówił, że dodatki są bardzo ważne. Przed każdym występem wybierałam którąś z tych maleńkich apaszek i zawiązywałam na stojaku do mikrofonu. Nie umiałam komponować piosenek, więc śpiewałam piosenki Doorsów, które sama tłumaczyłam i które dawały moim mglistym modlitwom jakąś moc, uspokajającą i inspirującą zarazem. Saining był jedną z niewielu osób, które rozumiały i popierały moją dziwaczną namiętność do The Doors.
W czasie koncertu nadeszła chwila, gdy Saining nagle zrobił się bardzo spokojny. Siedząc na scenie, wziął do ręki gitarę akustyczną kasztanowego koloru i zaśpiewał ostatnią piosenkę, która wzbudziła w moim ciele lodowate fale; było mi tak zimno, że nie mogłam nawet płakać. Chłód wkradał się we mnie, wzbudzał złe przeczucia.
– Mam klucz – ożeń się, Allen, i nie ćpaj już. [8]
Gitara akustyczna Saininga miała czyste, pozbawione ozdobników brzmienie, które biło po twarzy jak woń heroiny i wypełniało cały świat chłodem. Saining napisał muzykę i ułożył piosenkę z fragmentu wiersza, który zapisałam na naszej tablicy.
Blask słońca w oknie to klucz. Mam klucz. Ożeń się, Allen, i nie ćpaj już. W oknie jest klucz, w blasku słońca klucz. Ożeń się, Allen, i nie ćpaj już. Mam klucz. Ożeń się, Allen, i nie ćpaj już, nie ćpaj już, ożeń się, ożeń się, ożeń się, i nie ćpaj już, nie ćpaj już.
Od tamtego wieczoru spędzaliśmy wiele czasu razem. Saining skończył z zarabianiem na życie śpiewem; często siadywaliśmy z Sanmao i gadaliśmy całą noc aż do rana, jak za dawnych czasów, wkrótce po naszym pierwszym spotkaniu. Wydawało się, że od tamtych dni minęła cała wieczność, a my znowu siedzieliśmy razem i dyskutowaliśmy o naszych problemach, o narkotykach i muzyce, o strachu, o wolnej woli. Ale nigdy nie doszliśmy do żadnych wniosków. Zawsze przerywaliśmy nasze dyskusje w połowie, bo dużo fajniej było po prostu słuchać muzyki. We trójkę słuchaliśmy wszystkich rodzajów muzyki, jakie istniały.
Matka Saininga przyjechała do Chin, żeby nas odwiedzić. Kiedy patrzyli na siebie, wyraz ich oczu wzbudził we mnie skrajną zazdrość. Wyczułam, że matka Saininga nie przepada za mną, ale ona podarowała mi pierścionek i powiedziała: „Saining bardzo cię kocha. Bądźcie dla siebie dobrzy”.
Przeprowadziłam się z powrotem do niego. Pierwszej nocy szybko położyliśmy się do łóżka i tylko patrzyliśmy na siebie; łzy powoli płynęły mi po policzkach, a Saining spoglądał na mnie z czułością. Cóż za piękne oczy, cóż za piękne usta, cóż za wspaniały sen. Fascynował mnie; był taki intrygujący; jego twarz miała w sobie jakąś ukrytą prawdę. Ufałam tej twarzy, wierzyłam w nią – po prostu dlatego, że w nią wierzyłam.
Postanowiliśmy uwolnić się od narkotyków i alkoholu. Saining oświadczył, że rzuca heroinę dla mnie i dla swojej matki, a ja – że zamierzam przestać pić, bo alkohol jest drogi i szkodzi mi na cerę, bo przez niego nasze życie jest tak samo spieprzone jak moja cera.
Sanmao przyniósł Sainingowi trochę metadonu, o którym wiedzieliśmy, że został zaaprobowany przez międzynarodowe organizacje antynarkotykowe jako dobry lek.