Jak na późne średniowiecze kraj był wyjątkowo malowniczy i ciepły. Z czerwienią wulkanicznej gleby miło kontrastowały jasne mury świątyń, zielone kępy cyprysów i niebo. Tu i ówdzie widać było większe skupiska ludzkie, porozrzucane chaty wiejskie i mrowiska miasteczek z jednakowo ciemnym zaludnieniem oraz drogi, wszystkie prowadzące do zamku Regenta, twierdzy, która na szarej skale przypominała nieruchomego górskiego orła.
Twierdza z zewnątrz surowa, najeżona blankami i wieżyczkami, w których lubowali się poprzedni dynaści, wewnątrz przypominała rajski ogród, a centralny donżon był lekką, ażurową konstrukcją, żywcem przeniesioną z ogrodu rozkoszy. Regent Rene, lubiący zwać się Władcą o Ludzkim Obliczu, z dawna zaniechał ponurych praktyk, w jakich specjalizowali się jego poprzednicy; osobiście nie wyłupił ani jednego oka, sale tortur przerobił na stołówki dla gwardii, a sam, najczęściej incognito, podróżował był do Italii czy do Burgundii, aby tam chłonąć pierwsze wiewy nadchodzącego renesansu.
Nie oznacza to wszelako, aby w kraju panoszyło się bezprawie. Na wszystkim spoczywał czujny wzrok Wielkiego Inkwizytora, który wespół z jurysdykcją świecką, czyli samorządem miejskim pochodzącym z mianowania, troszczył się, aby ludowi żyło się dostatnio, a przynajmniej bogobojnie.
Tego dnia, jak w każdą sobotę, Jego Eminencja zaszył się z Regentem w pałacowej altanie i przystąpił do przedkładania szczegółowych raportów tygodniowych.
Wielki Inkwizytor nie przypominał w niczym swych kolegów po fachu: Torquemady czy Savonaroli, strój dominikanina skrywał niedużego, pucołowatego człowieczka o czerstwym obliczu i tylko niebieskie, zimne oczy zdradzały jego nieugięty charakter. Tych oczu bał się sam Regent, siwy starszy pan o wyglądzie zamożnego kupca i wypielęgnowanych dłoniach kurtyzany.
Odłożyli kolejną teczkę zatytułowaną Spalennictwo czarownic; wykresy statystyczne wskazywały wzrost o czternaście koma trzy procent w porównaniu z analogicznym okresem roku ubiegłego. Sięgnęli po rejestr kacerzy.
– Mamy zarejestrowanych dwunastu – powiedział Inkwizytor – dwunastu pobierających regularny żołd za swe odstępstwo i co pewien czas szerzących umiarkowane bluźnierstwa przeciwko Naszej Wierze i Warn, Najjaśniejszy Panie.
– A czy istnieją może jacyś nie zarejestrowani? – czujnie zapytał Regent.
Zakonnik roześmiał się, ale był to śmiech zimny, z gatunku tych, które wywołują ciarki po plecach. Władca nie kontynuował tematu – rzeczywiście pytanie było nie na miejscu. Jego Eminencja znał przecież każdą myśl w tym państwie, zanim się jeszcze wykluła, ba, bywał nieraz jej akuszerem, aby potem odsłonić ją, zdemaskować i ustawić parę stosów albo wyprawić delikwenta w długą podróż zagraniczną, z której nie było powrotu.
Odłożyli indeksy, a Regent zadał jeszcze kilka stereotypowych pytań:
– A kmiecie nadal są szczęśliwi?
– Szczęśliwi.
– A wyrobnicy?
– Promienni jako oblicze Waszej Miłości. Wzdłuż i wszerz kraju słychać jeno odgłosy pracy i modłów: „Niech będą błogosławione dni panowania Jego Wysokości…"
Monarcha uśmiechnął się zadowolony. Właściwie… czy nie nadszedł już czas, aby skończyć z parowiekową fikcją i ogłosić się królem? Tytuł Regenta brzmiał wprawdzie godnie i dostojnie, ale na zjazdach koronowanych głów wyglądał jakoś tak niepoważnie, blado. Tam Cesarz Świętej Ligii Erbańskiej, Król Axarii, Wielki Książę Rurytanii, a on – Regent jeno… Oczywiście status wiecznego zastępcy był wygodny, w razie czego wszystko można było zwalić na nie istniejącego króla i uświęconą tradycję. Przy czym początkowo istnieli jeszcze równolegle królowie, ale nawet nie zauważono, kiedy wymarli.
Jakiś czas władca gładził łeb swego ulubionego charta, półuśpiony monotonnym monologiem dominikanina, monologiem, który w owo leniwe popołudnie przypominał bzykanie muchy złapanej pułapką szyby, kiedy nagle mucha ta zmieniła się w osę…
– Oczywiście, Najjaśniejszy Pan słyszał o tym incydencie w dzielnicy Kramów…?
– Słyszałem – odrzekł Rene nie unosząc powiek. Inkwizytor zaniepokoił się. Zawsze obawiał się, że władca może mieć jakiś niezależny system informacyjny, którego dotąd nie rozgryzły jego służby. A teraz? Czyżby potwierdzenie? „A może tylko blefuje? – pocieszał się w duchu. – Nałożyliśmy przecież ścisłe embargo na tę plotkę".
– No więc, co z tym incydentem? – Suweren uniósł się z fotela. Wściekła radość zagrała w żyłach zakonnika. Nic nie wie! Rozwinął kilka pergaminów pokrytych pośpiesznymi notatkami.
– Informacja nadesłana przez starszego porządkowego z dzielnicy Kramów – odczytał tytuł.
– Wygląda jak ciekawostka, ino… mam pewne obawy.
* * *
Wezwany przez młodszego strażniczego rejonu DK 23 przybyłem na miejsce incydentu, któren był taki, że około godziny po nieszporach niejaki Kacper, kupiec powracający z targu do domu, popadł w rękoczyn z małżonką swoją Magdaleną, jako że zapytany przez wyżej wymienioną o utarg dzienny zeznał, iże zbóje podli podle bramy obłupili go ze szczętem. Naonczas Magdalena pociągła wyżej wymienionego Kacpra do światła, poźrzała mu na twarz i rzekła, cytuję:
– Ach ty kłamco, pędziwietrze. Widzę, widzę jak na dłoni: PRZEGRAŁEM SZTUK SREBRA DZIESIĘĆ W KOŚCI, PRZEPIŁEM TRZY, A NA DZIEWUCHĘ WYDAŁEM DWIE…
Tu łzą się zalała, zasię Kacper stanął jak wryt, albowiem prawdę mówiła. I dziwował się, nie mogąc pojąć, jak go przejrzała, a ona we łzach prawiła, iże z twarzy mu czyta, a gdy przybliżył się do niej i takoż pojrzał na jej jagody jako i czoło, ujrzał napisane: NIE JESTEM OD CIĘ GORSZA, OD POŁUDNIA AŻE PO ANIOŁ PAŃSKI GRZESZYŁAM Z CZELADNIKIEM KRYSTKIEM W ALKOWIE…
Tedy chłop nie zdzierżył i grzmotnął babę o skrzynię, na co ona… etc… Obdukcję simplitencjarną przeprowadził cyrulik przysięgły i on też obmywszy twarze małżonków ujrzał na nich wyrzuty dziwne, ni to opryszczce, ni ospie podobne, które składały się na wyrazy drobnem gotykiem pisane, jawiące myśli najskrytsze, słowa nie wymówione, które powtórzyć żołnierzowi custodii wstyd i sromota.
Owe słowa po krótkim czasie znikały, ustępując miejsca nowym, równie bezbożnym, plugawym, dotąd chyba na samym dnie duszy skrytym. Gorzej, że gdy cyrulik obdukcję zakończył i raportum jął mi składać, i na jego twarz, nie wiedzieć czemu, też szkaradzieństwo wypełzło. Duży, gruby napis: PSIA SŁUŻBA.
* * *
Nikt nie wie, jak i skąd wyległa się ta zaraza. Może przywlekli ją cudzoziemscy marynarze, może wykluła się na przednówku w lepiankach pospólstwa, może wyrosła z zakurzonych manuskryptów studiowanych przez wiecznie niesfornych żaków. Atoli w ciągu dwóch pierwszych dni objawiła się w dwudziestu różnych punktach królestwa, ni to wiatrem roznoszona, ni wodą, ni ludzką złośliwością.
Co dzień słudzy inkwizytorscy wieści o nowych, stale rozszerzających się ogniskach epidemii przynosili do zamku.
Jednakoż cały aparat tak świecki, jak duchowny pozostawał bezradny. Zdało się, że sam szatan zstąpił na tę ziemię szczęsną dotąd i zasobną. Dwa razy dziennie Wielki Inkwizytor spotykał się z coraz bardziej zafrasowanym Regentem.
– Dlaczego nic się nie robi?! – krzyczał piskliwie suweren.
– Robimy wszystko, co w ludzkiej mocy. Kazałem bić w dzwony,
palić kadzidła, odprawiać egzorcyzmy i wzmóc czujność.
– Słusznie, acz późno… A poza tym donoszą mi, że wśród onych wyrzutów pojawiają się i zdania ogólniejszej materii, kłamliwe oszczerstwa przeciwko monarchii i inkwizycji…
Eminencja tylko spuścił głowę, a Regent tłukł jabłkiem złocistym po oparciu sofy.
– Toż to należało natychmiast zarządzić kwarantannę i szczepienia ochronne!
– Zarządziłem, panie, ale jakże można powstrzymać wody podziemne, które nie wiadomo gdzie i jak wytryskują na powierzchnię. Czyż stado nawet najlepszych wielbłądów może pohamować wędrującą pustynię?
– Budujcie tamy, separujcie zakażonych, sprowadźcie zaklinaczy lub czarownice, a przede wszystkim znajdźcie wytłumaczenie… Co ja was zresztą będę uczył.
I wybiegł trzaskając drzwiami i pozostawił Inkwizytora w sytuacji, w jakiej nigdy nie stał nikt z jego wybitnych poprzedników. Już przecież święty Limeryk uczył: Azali gałązka oliwna rzucona na wezbrane fale uciszy sztorm? Raczej rzadko. Poza tym w kraju nie było akurat nikogo na miarę świętego Limeryka. Przedsięwzięte środki ostrożności nie okiełznały zarazy.
W trzy dni padła na księstwo stugębna, wstrętna, niespożyta. Szarym świtem widywano mleczarzy, ludzi znanych z bezsenności i łagodnego charakteru, których czoła płonęły napisami: CHRZANIĘ MLEKO I ŚMIETANĘ. Takoż mimo zapuszczonego zarostu, na policzki strażników Dolnej Bramy wypełzły jadowite inwektywy: NALEŻY NAM SIĘ WYŻSZY ŻOŁD I LEPSZE TRAKTOWANIE! Nawet niewinne dzieci spieszące do szkółki katedralnej okryły się wyrażeniami: MAMY W NOSIE PLUSQUAM PERFEC-TUM. Najgorsze było to, że każdy głupi wiedział, iż wszystkie te napisy nie są dziełem przypadku, ale odzwierciedlają najskrytsze myśli zainfekowanych.
Tej nocy Jego Eminencja spał niedobrze. Śniły mu się koszmary, a szczególnie jeden obraz powracał uparcie – siedmiu chudych plebejuszy paliło na stosie siedmiu tłustych inkwizytorów…
Poranek i brat Barnaba, który zwykł przyodziewać Inkwizytora w dzienne szaty, zastali go zziębniętego, z półprzytomnym spojrzeniem. Opanował się jednak natychmiast, pozdrowił braciszka służebnego, pochwalił piękny poranek i zainteresował się (bardziej z ciekawości niż z obowiązku służbowego) gałganem, którym obwiązana była prawie cała twarz zakonnika.
– A cóż ci się stało, bracie, zęby pewnie?
– Wybaczcie, Ojcze, ogólniem mocno niezdrów… bolesny obrzęk.
– Pokażcie więc, obejrzę, a może i jaką driakiew znajdę.
Ale Barnaba nie miał ochoty niczego pokazywać, cofnął się o krok i podsunął Inkwizytorowi sandały.
– Natychmiast zdejmijcie tę szmatę! – wycedził dominikanin.