Posłuchajcie o Rotasie, synu Radeusa, wnuku herosów i prawnuku bogów. Posłuchajcie, struchlali, o jego świetności i upadku, biorąc dla siebie naukę i przestrogę, albowiem nic w życiu nie dzieje się bez powodu, a jak się już dzieje, to powód też się znajdzie (z listu św. Limeryka do Maranijczyków, Pisma wybrane i poprawione, t. VII, s. 221 u góry, Starogród 2012).
Dawno, dawno temu albo nawet jeszcze wcześniej, kiedy Stare Państwo Amirandzkie stało u szczytu świetności i ni człowiek, ni półbóg nawet nie śmiał naruszać jego świętych porządków (cali bogowie mieli w owych czasach całkiem inne zajęcia), nad żyznym i szczęśliwym królestwem w kształcie trapezu panował sobie (i innym) król Rotas. Mężczyzna piękny, choć niski, tęgawy i z lekka powłóczący nogą. Atoli w monarchiach dziedzicznych, gdzie pomazańców kreują palce bogów, elekcja nie jest konkursem pięk ności.
Stara dynastia wywodziła się z czasów ciemnych i dusznych, kiedy ziemię spaloną ognistym deszczem kamiennym, spustoszoną falą pouderzeniową, schłostaną huraganami i na wiele lat zasnutą warstwą chmur i kurzu, wywołującymi tak często opisywany w nauce efekt szklarniowy, dopiero zaludniać jęli nieliczni nieboracy, którzy uszli gniewowi bogów.
Podczas kataklizmu wyginęły dinozaury, mamuty i większość roślin zielonych, szlag trafił wszystkich herosów, przeżyli natomiast niektórzy szarzy ludzie. Przez następne stulecie wygrzebywali się z jaskiń, z nor i mateczników. Ogłupiali, przerażeni, jednakowoż żywi.
Byli tak rzadcy, że gdy jeden dojrzał na piachu ślad nie mytej stopy drugiego, przypadał do niego i całował zajadle. Za to przy spotkaniach bezpośrednich dochodziło często do nieporozumień i bójek, albowiem przeżyli jedynie osobnicy nieufni, opryskliwi, gniewni.
Rinakses miał ledwie 8 lat, kiedy wygramolił się z głębokiej sztolni, w którą opuściła go matka. Przebywał w niej z młodszym bratem i dwiema siostrami, ale ci nie wykazali dostatecznej siły przetrwania. Zresztą nie mieli wiele do zrobienia. Jako silniejszy, Rinakses najpierw sterroryzował rodzeństwo, a potem sukcesywnie je zjadł. Tak pokrzepiony wynurzył się na powierzchnię, na której z wolna poczęło wracać życie. Marne, rachityczne, pełne zadziwiających mutantów – jak chimery, gryfy i centaury, latające myszy i ptaki z głową małpy – ale życie.
Dzikość Rinaksesa była ogromna: potrafił w biegu dogonić gazelę (parę z nich też przetrwało) i odgryźć jej łeb razem z rogami. Dzikość ta dopomagała mu w walce o byt, utrudniała natomiast kontakty z ludźmi. Jeśli któryś z rzadkich osobników, tak mężczyzna, jak niewiasta, stanął na drodze młodzieńca, nigdy nie poszedł nią dalej. Zresztą, prawdę powiedziawszy, u kudłatych, odzianych w skóry barbarzyńców trudno byłoby dojrzeć różnice płci.
Samotność i brak jakiejkolwiek tradycji zemściły się na Rinaksesie, gdy wkroczył w pełen burzy i naporu wiek dojrzewania. Dysponując ogromną energią, nie wiedział, jak ją spożytkować. Złapaną kobietę spożywał, zamiast używać, natomiast pastwą jego chuci padało co popadnie – koza, pijany centaur, ucho jednorożca, czy gniazdko mysikrólika.
Aż pewnego dnia na szarej i nieurodzajnej łące barbarzyńca dostrzegł kwiat przecudnej urody, o grubych, wilgotnych płatkach meszkiem okrytych. Kwiat ów wabił, kusił, rozsyłał wonie, a nawet dźwięczał pewną delikatną melodyjką, przywodzącą Rinaksesowi wspomnienie najwcześniejszego, jeszcze beztroskiego dzieciństwa. Rinakses należał do ludzi ostrożnych, toteż krążył wokół rośliny jak wilk koło jeża, a kwiat obracał za nim swój purpurowy kielich na zasadzie zadziwiającego homotropizmu.
W onych latach resztki kurzu już ze szczętem opadły, noce mogły być na powrót księżycowe, widne. I którejś z takich nocy młodzieniec poczuł, że nie zdzierży. Podbiegł do kwiatu i ucałował go. Płatki rozchyliły się i z wnętrza wyłonił się słupek, który gmerać począł między grubymi wargami wyrostka i splatać się z jego językiem. A był nadzwyczaj słodki, pachniał miodem i mlekiem, z ledwie dostrzegalną goryczką piołunu. I coś się w Rinaksesie przełamało, poczuł nadzwyczajną czułość, tkliwość do rośliny. Sam z nagła stał się mały, prostacki, niedobry… Rosa miała smak upajający, listki drżały niczym u osiki. Młody mężczyzna zrozumiał, że musi posiąść kwiat, natychmiast albo nigdy. Toteż cały nabrzmiały miłością wbił się w kielich. Zachłannie, brutalnie, triumfalnie i dążył, dążył, chrapliwie wyrzucając gorące zapewnienia o bezmiarze swej sympatii, aż do apogeum spełnienia…
Kłapnięcie! Ból przenikający do kresu jestestwa.
Nogi ugięły się pod Rinaksesem. Nie wiadomo skąd w kielichu zadziałała prawdziwa gilotyna. Wyjąc z bólu i brocząc krwią, młodzian odczołgał się w stronę zarośli, nie próbował nawet zemsty na mięsożernej roślinie.
Zmarł rychło z upływu krwi.
W jakiś czas później płatki kwiatu opadły, a słupek zaczął przekształcać się w dziwaczną bulwę. Gdy po dalszych paru księżycach w strony te zaplątał się samotny myśliwy nazwiskiem Remrod, owoc przykuł jego uwagę, ściął więc go krzemiennym nożem i już zamierzał rozpłatać tykwę w poszukiwaniu smacznego miąższu, gdy jakoweś kwilenie dobiegające z wnętrza skłoniło go do ostrożności. Zabrał się więc delikatnie do rzeczy. Po nacięciu skorupy ujrzał bieluteńkie pieluszki, a jeszcze głębiej – przecudną maleńką dziewczyneczkę.
Nazwał ją Calówką.
Dziewczynka, córka kanibala i mięsożernego chwastu, wyrosła do całkiem normalnych gabarytów. W odróżnieniu od rodziców była okazem słodyczy i łagodności. Raz jeden użyła siły. Zdarzyło się to wtedy, gdy Remrod widząc, jak przybrana córka pięknie dojrzewa, usiłował nadużyć praw opiekuna. Calówka obezwładniła wychowawcę i poszła w świat.
Tymczasem zaludnienie wzrosło, powstały nawet pierwsze osady. Nadal liczba mężczyzn przewyższała liczbę kobiet, toteż dziewczyna mogła przebierać w kandydatach na męża. Nigdy nie zdecydowała się na stały związek, miała za to wielu kochanków, a z każdym przynajmniej jedno dziecko. Tak zrodzili się kolejno: Ramez, Ruras, Rebus, Rotor, Riwanol, Ruy, Rzędzian, Ruta oraz Rebeka i Rimiz. Córka kwiatka przeżyła w sumie 555 lat i zmarła otoczona powszechnym szacunkiem i tysiącami praprawnuków…
No i poszło. Najmłodszy Rimiz spłodził Reola, Reol – Raba, Rab – Rugada, który pierwszy zaszedł do krainy Amir i umiłował ją, choć wówczas ziemia jej rodziła jeno kaktusy i osty. Poślubił on miejscową niewiastę imieniem Ina, córkę Inego, który był przybyszem ze świata Nr l, a konkretnie z Babilonu. Onże przyniósł w barbarzyński Amir tysięczne wynalazki, od koła garncarskiego poczynając, na Kole Miłośników Filozofii kończąc. Nauczał rachunków, budownictwa, piśmiennictwa, sztuki pięknej i sztuki wojennej, dzięki czemu chutor zbudowany na wzgórzu śród bagien rychło stał się obronną osadą, która narzuciła swe władztwo nad całą doliną Kamienicy.
Nie bez powodu Rugad uważany jest za pierwszego króla Pierwszej Dynastii, która perswazją i za pomocą przymusu bezpośredniego poczęła rozszerzać swe władztwo na sąsiednie doliny, potem ku morzu, kolejno ku górom, aby za czasów prawnuka wspomnianego Rugada oraz Iny zapanować nad większością ówcześnie znanego świata. Ów prawnuk, Radeus Wielki, zwykł mawiać, że jest panem zarówno słońca, jak księżyca, jego imperium obejmowało bowiem obie półkule, jego galery docierały do najdalszych zakamarków, a legiony stały pod biegunami i u szczytów Śnieżnych Wierchów. Miał harem większy od Salomonowego i bibliotekę równą Aleksandryjskiej (z którą zresztą przez szparę międzywymiarową korespondował).
Posiadał również doskonałych doradców, wiernych poddanych i niezmierzone bogactwo. A przede wszystkim miał szczęście.
I syna Rotasa.
Niestety.
Nie posiadając żadnego z ojcowych przymiotów, Rotas nie posiadał nawet jego wad. Ze wszystkich grzechów zachował wyłącznie jeden – lenistwo.
Nie miał nałożnic ani pacholików perwersyjnych, nie lubił igrzysk ani naukowych dysput, mierziły go bale, a nade wszystko rządzenie. Z drugiej strony jednak, na usilne prośby swego bratanka Romanusa, iżby ustąpił lub przynajmniej trochę posunął się na tronie, odpowiadał negatywnie. Mimo wrodzonego kretynizmu znał nazbyt dobrze losy innych „posuniętych".
Musiał się tedy Romanus posłużyć fortelem. W prowincji Miraculi. gdzie cuda były naonczas tak powszednie, że na wierzbach rosły nie tylko gruszki, ale i mandarynki (cud dokonany przez przemyconego z Chin konfucjanina i mandaryna Mi-czu-ri-nusa), a mutanty i potwory były tak częste, że krążyło nawet powiedzonko „potulne ciele dwie głowy ma", odłowiono jeden egzemplarz złotej rybki „życzeniodawczej" i posłano ją do stolicy. Wprawdzie w postaci filetu, ale z gwarancją na papirusie, że forma ta jest rękojmią nie tylko świeżości, ale i spełnienia trzech, a nawet czterech obowiązkowych życzeń przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Jakoż przy którymś posiłku, kiedy na stół wjechały frutti di marę, Romanus zwrócił się do półleżącego monarchy z pytaniem, jakie byłyby jego największe życzenia.
Rotas milczał chwilę. Trawił.
– Chciałbym – rzekł wreszcie – mieć niepodważalną, trwałą pozycję, święty spokój, stałą erekcję i gwarancje, że nikt nie zagarnie tronu bez mojej zgody.
Cóż za eksplozja nastąpiła! Filet buchnął żarem równym małej bombie. Romanus zwinął się z łożem na kształt rolady, tak że nawet po rozprostowaniu pozostała mu ksywa „Korkociąg". Pałac rozpadł się w pył, tam zaś, gdzie uprzednio siedział król, pojawiła się gigantyczna buława wapienna o wysokości ponad tysiąca łokci, którą prosty lud nazwał z czasem Zakutą Pałą, a która do dziś, oprócz innych zjawisk krasowych, jest ozdobą podstołecznego Parku Narodowego.
Niestety, filet spełnił również czwarte życzenie. Z powodu nieodnalezienia ciała monarchy Senat odmówił uznania go za zmarłego. Pozostał więc zaginionym. A Romanus „Korkociąg" musiał, podobnie jak wszyscy jego następcy, kontentować się statusem zastępcy – regenta.
Miało to swoje dobre strony: regent zawsze mógł udawać niekompetentnego, niedoinformowanego i jakby co – niewinnego.
A w średniowieczu utarł się nawet zwyczaj, że w wypadku pomoru, dżumy lub wojny młódź udawała się chłostać wapienną skałę, lżyć ją lub nawet obpaskudzać.