– Słyszał już pan o tym telefonie? – zapytała Charlotta, rozsuwając ciężkie, aksamitne zasłony w oknach sypialni.
– Słyszałem, podobno kupiono licencję na wynalazek pana Bella – odrzekł ziewając zagrzebany w poduchy mężczyzna, którego wiecznie nabiegła krwią twarz nieodmiennie kojarzy się z szaszłykiem.
– Wynalazek pana Bella to jedno, ten telefon to drugie. – Gosposia należała do osób doskonale poinformowanych z racji częstych wizyt w kościele i dzięki prenumeracie „Dzwonka Codziennego".
Do zwyczaju należało, że po obudzeniu i podaniu śniadania robiła swemu panu prasówkę. Sam pan, Szambelan piątej kategorii, nie czytywał nic od czasu przedwczesnego przejścia na emeryturę. Należał do ludzi wygodnych i pozbawionych przesadnych ambicji. Całe życie przesłużył na niższych piętrach drabiny urzędniczej, wykazując się bezwzględną lojalnością i subordynacją. Nigdy nie skaziło go własne zdanie – kiedy zwierzchnicy się mylili, on solidarnie mylił się razem z nimi. Toteż, gdy po czterdziestu pięciu latach nienagannej służby otrzymał tytularną szambelanię (najniższego wprawdzie stopnia, ale zawsze) i trzysta pięćdziesiąt silverów miesięcznej renty, służbowe mieszkanie z gosposią i bezpłatny bilet na koleje żelazne, mógł uważać się za człowieka szczęśliwego. Nade wszystko bowiem cieszył go spokój, porządek i ład. Nienawidził szczerze w równym stopniu: młodych ludzi z Akademii Sztuk Pięknych owładniętych przez zgubne demony impresjonizmu, ich uniwersyteckich kolegów szukających inspiracji w naukach Darwina lub Nietzchego i socjalistów. Gardził kawiarnianym rozpolitykowanym tłumkiem, a panująca monarchia, wciąż absolutna, wydawała mu się najlepszym z możliwych systemów. Każdy znał tu swoje miejsce, a gdy je opuścił, był skutecznie przywoływany. I to dowodziło harmonii.
Oczywiście, Szaszłyk Szambelan, jak przezywali go za jego plecami sąsiedzi z kamienicy, miał swoje drobne grzeszki. Ale były to grzeszki odpowiedzialne. W piątkowe popołudnie grywał na małe stawki w wista w Klubie Purytańskim, w sobotę pił (tak aby przez niedzielę móc wytrzeźwieć), w poniedziałek zaś chodził do burdelu, albowiem tego dnia stali bywalcy salonu Madamme Tourneau mieli zniżkę.
Śniadanie składające się z trzech jajek na szynce z towarzyszeniem czarnej kawy z mlekiem, kilku chrupiących bułeczek, salaterki z serami i patery pełnej owoców rozłożyło się na nocnym stoliku. Szambelan zawiązał sobie serwetkę pod brodą.
– A jaka pogoda, Charlotto?
– Będzie padać. Natomiast to, co mówią o tym telefonie, to naprawdę niezwykłe. Podobno ludzie będą mogli telefonować do Zamku.
– Ależ, droga Charlotto, po cóż mieliby to robić?
– Żeby przekazać swoje opinie, rady i uwagi.
– Niedorzeczność. Istnieje przecież mianowany przez Najjaśniejszego Pana Senat, działa wyspecjalizowany aparat urzędników zbierających opinie, po cóż jeszcze aparat telefoniczny? Jest to plotka, obrzydliwa plotka szerzona przez wiadome koła liberałów i antychrystów.
– Ależ napisali o tym w „Dzwonku Codziennym", o tutaj: Wy chodząc naprzeciw słusznemu zapotrzebowaniu szerokich mas admirandzkich, tytułem eksperymentu już wkrótce zostanie wprowadzony nowy system konsultacji ze społeczeństwem za pomocą Telefonu Zaufania…
– Moje pince-nez! – Szambelan zdawał się być poruszony. Gosposia sięgnęła po nie, ale w tym momencie ozwało się stukanie do drzwi, czynione zgoła profesjonalnie. Nie było to pełne ugrzecznienia stukanie doręczyciela pocztowego, dwuznaczne chrobotanie domokrążcy, czy przyjacielskie puk-puk któregoś z nielicznych znajomych Szaszłyka… Zresztą, nim ktokolwiek miał okazję postąpić ku drzwiom, te otwarły się same i stanęli w nich dwaj identyczni faceci w płaszczach ociekających wodą i charakterystycznie postawionych kołnierzach.
– Pan Wiktor, tytularny Szambelan Starogrodzki? – zapytał minimalnie wyższy z przybyłych i nie czekając na odpowiedź, którą najwyraźniej znał, dodał: – Pan będzie uprzejmy pójść z nami…
* * *
Ciężki kac telepał całym ciałem młodzieńca. Nie pomagał ani kompres sporządzony przez wiernego Jana, ani kufel dobrego de-nijskiego piwa przyniesiony przez Margaretę z piwiarni vis a vis ledwo minęła godzina trzynasta. Żużu leżał z przymkniętymi oczyma na puchowych poduszkach i czekał, kiedy objawy zatrucia miną lub przynajmniej zmaleją. Trzy bankiety zakończone nad ranem w garderobach Teatrzyku Rewiowego „Kakadu" to nazbyt wiele nawet dla zahartowanego w rozrywkowych bojach organizmu młodego mężczyzny. Swój stan zwykł on określać w podobnych okolicznościach „struganiem łódeczek z kory mózgowej". Starał się więc odprężyć i nie myśleć. A nade wszystko nie wspominać. Wieczór był udany. Ekscesy umiarkowane. W końcu zestrzelenie żyrandola w małej sali w „Kakadu", zdarcie płaszczy z paru przechodniów i spoliczkowanie dwóch konstabli, gdy ci naiwnie próbowali wylegitymować złotą czeredkę, nie należało do szczególnych osiągnięć. Żużu, rozbierany na schodach przez wiernego Jana, resztką świadomości udzielił mu kilku poleceń. Ten jeszcze przed świtem pobiegł do kancelarii ojca młodzieńca. Starszy pan najpierw zaśmiewał się z powodu jego wybryków, a potem polecił paru swym podwładnym zatuszować przykre wrażenie, zapłacić gdzie trzeba, a obu spoliczkowanych konstabli przenieść do służby w oddziałach pogranicznych.
– Może pomógłby panu masaż – zaofiarowała się Margareta.
– Cicho! – jęknął tonem nieboszczyka Żużu.
I Margareta umilkła spoglądając na Jana. Ten wzruszył ramionami i wycofał się z pokoju. Na schodach wypili resztkę piwa i poplotkowali na temat ekscesów młodego panicza… Byli bowiem służbą nowoczesną. Jan, gdy miał wychodne, chodził na zebrania kółka wolnomyślicieli, a Margareta składała na wpisowe do wieczorowej szkoły Kobiet Samodzielnych. Po takiej szkole można było założyć własny hotel, a gdy się miało znajomości – nawet dom schadzek, dostać posadę w urzędzie lub złapać męża.
– Kiedyś się, gówniarz, doigra rzekł szeptem kamerdyner – niech no tylko starszy pan wypadnie z łaski.
– Kiedy to będzie? – westchnęła Margareta. – Jest u szczytu.
– To znaczy niedługo. Na szczycie obok Regenta jest diablo mało miejsca i nikt go na dłużej nie zagrzał.
Rozmowy te przerwało przybycie krytym powozem dwóch facetów, którzy nie zważając na protesty wiernego Jana polecili obudzić panicza i sprowadzić go na dół.
* * *
– Jakie ja mam piękne ciało, nieprawdaż? – powiedziała Pamela do jednego ze swoich licznych luster.
Zwierciadło nie odpowiedziało, ale jego milczenie dziewczyna przywykła traktować jak aprobatę. Miała dziewiętnaście lat i żadnych skrupułów. Dzięki temu, kiedy inne koleżanki ze śmierdzącego zaułka konały na gruźlicę w Hospicjum Św. Limeryka lub pracowały dzień i noc w burdelach dla kolorowych, które niczym miodne plastry kapały zepsuciem na dzielnicę Portową, ona pozostała kwitnąca, zadbana, bogata i niezależna. Przestrzegała przecież zasady: nigdy nie mieć więcej niż pięciu kochanków. Ale za to dobrych. I miała: książę de M., baron Samuelsohn, właściciel sieci banków, minister O. – wydawca „Dzwonka Codziennego" oraz pastor Filibert – Pierwszy Kaznodzieja Sekty Ósmego Dnia. Stanowili oni wystarczający zestaw, aby żyć wygodnie i nie przepracowywać się. Awans Pameli powinien być chyba okrasą czytanek dla młodzieży podczas zajęć z „Anatomii Sukcesu". Mając 14 lat i ojca alkoholika, poszła na służbę do państwa R. Tam wykorzystywana fizycznie przez ojca, syna i dziadka, już w wieku piętnastu lat doprowadziła, że oszalała z zazdrości na jej punkcie rodzinka wymordowała się nawzajem. Każdy zostawił przyzwoite legaty dla młodziutkiej pomocy kuchennej. Romans z przystojnym adwokatem pozwolił Pameli na wejście w posiadanie mieszkania, wyzwolenie się z łap ojca alkoholika i rozpoczęcie około szesnastego roku niezależnego życia, które trwało do dziś. Młoda kurtyzana żyła nie tylko dostatnio, ale zgromadziła w tym czasie niezłe zabezpieczenie. Miała i rezydencje, i papiery wartościowe, a nawet dobrą reputację, która sprawiała, że nikt nie ważył się na jakąkolwiek obelgę pod jej adresem. Komisarz policji zbyt gorąco marzył, aby dostać się na rezerwową listę klientów Pameli.
Kroki na schodach – któż nie posłyszałby bezceremonialnego szurania podkutych buciorów – odezwały się tak nagle, że kurtyzana zdążyła nałożyć tylko swój amarantowy szlafroczek, w którym zazwyczaj przyjmowała pastora. A gdy dwaj przybyli wymienili jej imię i nazwisko, sięgnęła jedynie po futerko, parasolkę oraz buciki i, tak jak stała, podążyła do powozu.
* * *
– I dlatego, moje panie, naszym hasłem pozostanie zawsze „Rodzina, Monarchia, Tradycja". Nie poddamy się zgubnym wpływom liberałów i sufrażystek, nie chcemy równouprawnienia i rozdarcia między obowiązkiem a wolną wolą, pozostańmy kobietami. O tak! – skończyła efektownie odczyt Sonia.
Zaklaskał bibliotekarz i jego pomocnik. Reszta sali, nie licząc śpiącego staruszka i dwóch nastolatków-imbecyli, ziała pustką. Plakat ogłaszający zebranie „Przeciwników Wyzwolenia Kobiet" trzymał się na jednej pinezce.
Starsza pani w męskim żakiecie dopiła wodę z karafki, zebrała rozrzucone papiery i wyszła z sali.
– Wspaniale, hrabino, wspaniała prelekcja. – Bibliotekarz giął się w ukłonach.
– Frekwencja średnia – zauważyła Sonia.
– Przypadkowy zbieg okoliczności. W kaplicy obok przemawia pastor Ósmego Dnia, a poza tym przyjechał cyrk. Z cyrkiem nikt nie wygra. Ale następnym razem, słowo honoru, będzie lepiej. Wszyscy podzielają pani słuszne ideały. Nawet moja żona…
– A właśnie, dlaczego jej nie było?
Bibliotekarz coś bąknął niewyraźnie. Nie bardzo wypadało mu przyznać, że jego małżonka uczęszcza na wieczorowy kurs, gdzie uczy się zupełnie innego podejścia do życia, niż proponowała dzisiejsza prelegentka.
– Wezwijcie dorożkę – zakomenderowała arystokratka swym wysokim, nawykłym do rozkazywania głosem.