– Niedbale przeczytał pan tekst umowy. Zleceniobiorca zobowiązuje się z chwilą podpisania umowy do przyjęcia każdej pracy, jaka wpłynie, bez możliwości rezygnacji. Na tym właśnie polega istota reformy.
Poczułem się niewyraźnie, oficjalista chyba to zauważył, ponieważ dorzucił dobrotliwie:
– Niech się pan nie denerwuje. Jest pan siódmy na liście, a teraz nie sezon. Zresztą wierzę, że spotka pana szczęście.
Może powinienem coś zrobić? Udusić urzędnika, podrzeć dokument i zjeść kopie? Nie uczyniłem tego. Po pierwsze, zaskoczenie, a po drugie, głos wewnętrzny podpowiadał mi, że inaczej pozostanie mi jeno śmierć z głodu na obcej ziemi. Bez perspektywy ujrzenia brzegów jeziora Malaren i uniwersytetu w Uppsali.
Fakt, że stosunek tubylców do mnie uległ radykalnej zmianie.
W zajeździe czekał wysprzątany stary pokój ze świeżą pościelą i czyściutkimi firaneczkami w oknie, z widokiem na rynek, zwany również Placem Sprawiedliwości, ponieważ mieścił się na nim pręgierz i – w miarę potrzeb – stos na czarownice lub szafot dla zbrodniarzy… Normalnie nie zwracałem na to uwagi.
O świcie jednak, gdy zostałem sam w komnacie, Magdalena wymknęła się, pozostawiając za sobą woń pachnideł, zrobiło mi się cokolwiek niewyraźnie.
I nie przespałem już dobrze żadnej nocy. Cóż z tego, że właściciel banku znów obdarzał mnie swą sympatią, a na pogawędki wpadali zaciekawieni notable… Każdy poranek rozpoczynałem od wysłuchania najnowszych plotek. Potem biegłem do banku i pytałem: co z listą?
Moi poprzednicy trafili na dobrą passę. Pierwszy zastąpił tutejszego kwestora w uciążliwej podróży na krańce wyspy, drugi musiał zdać egzamin za jakieś leniwe paniątko, trzeciemu wprawdzie przypadł pręgierz, ale lekki, bo niewieści, czwarty odszczekiwał w zastępstwie krzywoprzysięzcy, zresztą bardzo umiarkowanie. Piątemu zlecono, i owszem, pojedynek, ale ponieważ rywal wziął sobie jako zmiennika szóstego, obaj panowie poprzestali na solidarnym podziurawieniu powietrza i wrócili do domu zadowoleni, że obu się upiekło. Po tym godnym zazdrości podwójnym zmiennictwie nastąpiła dłuższa przerwa w zamówieniach. I trwała, aż nastała wiosna. Śniegi stopniały, strumienie nordlandyjskie wezbrały wodą.
Zewsząd budzić się poczęła otucha na lepsze.
Aż któregoś ranka obudziły mnie niezwykłe hałasy dobiegające z Placu Sprawiedliwości. Okrzyki, odgłosy pił i siekier… Jeszcze nie rozbudzony, poczułem, jak z szarych kątów wypełza trwoga, jak łapie mnie za gardło i tamuje oddech.
Magdalena wbiegła ze śniadaniem i najnowszymi ploteczkami.
– Szykuje się wielkie widowisko! – zawołała. – Złapano czarownicę, której na mękach udowodniono nadto szpiegostwo na rzecz ościennej Erbanii.
– Co to oznacza?
– Ano, że wpierw będzie łamana kołem, a później spalona! – zawołała karczmarka i poczęła rozstawiać tacki i misy. – Chyba że – dodała – chyba że starowina wysupła środki na wynajęcie zastępcy.
Straciłem apetyt.
Upiorny strach porwał mnie za włosy. Pot gruby potoczył się po całym ciele niczym paciorki rozerwanego różańca. Magdalena chyba tego nie zauważyła, wybiegła szczęśliwa, rozszczebiotana.
Uciekłem, oczywiście że uciekłem. W chudym paltociku, dziurawych trzewikach, z węzełkiem zawierającym niewielkie zapasy pożywienia.
Wymknąłem się tyłem z zajazdu, potem uliczkami do dziury w murze obronnym, ku ogrodom, polom, wreszcie lasom. Trzeba by Ksenofonta. aby opisać me trudy, utrapienia i niebezpieczeństwa, jakie przeżyłem przez owe dwa tygodnie. Szedłem najpierw nocami, kryjąc się po oczeretach, dygocąc z zimna, później, gdy oddaliłem się od regionów zamieszkanych, mogłem już rozniecać ogień. Za pożywienie służyły mi pędraki, korzonki, czasem złowiona rybka. Dobrze, że wiedza entomologa pozwalała mi rozróżniać insekty jadalne od niejadalnych.
Tak dotarłem do Krzywych Szczytów, przekroczyłem granicę i trzykroć ucałowałem obcą ziemię, dziękując za ocalenie. Nigdy już nie powrócę w parszywe progi Amirandy. Nigdy, choćbym miał być w Uppsali pospolitym skrybą albo czyścibutem rektorskim! Nigdy! Notuję te słowa siedząc na polanie z widokiem na małe erbanijskie miasteczko. Wiem, że wyglądam jak leśny człowiek, ale z mej gaży w Banku Zastępców uciułałem dość złotych talarów, aby mieć i na balwierza, i na kąpiel, i na czysty pokój w gospodzie… Idę. A następny zapis, da Bóg, uczynię już na morzu płynąc do Sztokholmu”…
Manuskrypt Haralda Haraldsona nie posiada dalszego ciągu. Jak można wyczytać z załączonej notatki służbowej, został skonfiskowany przez straż miejską Runtervaldu, małego miasteczka, które dwa tygodnie wcześniej na skutek korektur granicznych przeszło spod administracji erbańskiej pod prawowitą władzę Amirandy. We włóczędze rozpoznano uciekiniera-defraudanta z Nordlandzkiego Banku Zastępców. I bez większych kłopotów przekazano go we właściwe ręce. Nawiasem mówiąc, owa zmiana granicy wymuszona przez Erbanię miała na celu – w zamian za piękne, choć nieurodzajne hrabstwo Runtervaldu – otrzymanie skalistego, acz bogatego w minerały Turneru…
Los Haralda nie został ustalony. Udało się natomiast na liście usług zastępczych znaleźć zlecenie, jakie przypadłoby mu, gdyby nie spieszna i paniczna ucieczka. Było to zamówienie markiza Rolanda, któremu z przyczyn sercowych nie uśmiechała się praca na stanowisku attache kulturalnego i koniecznie potrzebował kogoś, kto zamiast niego pożeglowałby na placówkę konsularną w Uppsali.