Drogi HSP! Drogi teoretyku światów alternatywnych. Jakże mi brak twej ciepłej obecności, twych połajanek i uszczypliwości na temat mego warsztatu naukowego. I jakże mi wstyd, że wówczas w hotelu nie powiedziałem ci całej prawdy. Przywłaszczyłem sobie autorstwo Amirandy, podczas gdy byłem tylko przekaźnikiem… Oczywiście, nie miałem wtedy jasności, ale czułem intuicyjnie.
Tak, profesorze. Przekaźnikiem. A właściwie po pajęczarsku podłączonym podsłuchem do wielkiego strumienia wyobraźni…
Superkreator. Dla większości pozostanie jedynie samotnym starszym panem w wiecznie wytartych spodniach i rozciągniętym swetrze, panem o małej, jakby przez indiańskich szamanów uwędzonej główce i rachitycznym wąsiku w kształcie szczoteczki do zębów. Andrzej! Człowiek, którego okradłem. Najpierw mimowolnie, potem z całym wzrastającym i pełnym bezkarności cynizmem.
Pamiętasz naszą korespondencję, HSP? Nadesłane przeze mnie kolejne rozdziały, twoje czynione na marginesach notatki i uszczypliwości? Wreszcie twe propozycje, abym przyjechał do Ciebie do Vancouver, gdzie w bungalowie nad Horse Shoe Bay mógłbym w wiecznie zielonej scenerii kontynuować pracę. Otóż nie mógłbym. Pamiętasz telefon bezkablowy, który mi podarowałeś? Wspaniałe urządzenie, a przecież wymagające co rusz całonocnego ładowania, no i stałego przebywania w pobliżu radiostacji. Moją radiostacją był Andrzej. Nie wiem, czy świadomie. Przynajmniej do pewnego czasu.
Na początku uważałem go za dziwaka. Jak wszyscy. W końcu ktoś, kto codziennie bąknąwszy tylko pod nosem „dzień dobry", pomyka do swego pokoiku, a tam włączywszy na pełny regulator muzykę symfoniczną oddaje się nie wiadomo czemu, może uchodzić za dziwaka.
A przecież pierwsze zarysy Amirandy poczęły mi się rodzić właśnie wówczas, gdy gęste story separowały pokój Andrzeja od naszego świata, a muzyka Wagnera, Liszta czy Beethovena przebijała ścianę i dwie warstwy książek mojej biblioteki. Mieszkał sam, zawsze sam, od niepamiętnych czasów. Jeśli można wyobrazić sobie najbardziej samotnego faceta – to on nim był. Prawdopodobnie musiał obracać się wśród ludzi, gdzieś pracował, czymś się żywił… Choć ja nigdy nie widziałem go z wiktuałami, z zakupami.
Mój dom to stara kamienica na przedmieściu. Zaliczka na przyszłą dzielnicę czynszówek, która nigdy nie wyrosła. Kiedy byłem dzieckiem, dom wznosił się na całkowicie odkrytej przestrzeni, z jednej strony ciągnęły się kartofliska, z drugiej – dzikie ogródki działkowe. A on stał z bramą donikąd (nie było ogrodzonego podwórza), z lokalem sklepowym od niepamiętnych czasów, a ściślej mówiąc od sławetnej bitwy o handel, zajmowanym przez jakiś magazyn. Z lokatorami jeszcze sprzed wojny, którzy starzeli się razem z domem, umierali, rodzili się nowi. A potem zaatakowało nas miasto. Wygony pocięto na równe działki, z których część zajęły chaotycznie wznoszone wille, z drugiej strony – schludna uliczka prominenckich szeregowców, a vis-a-vis -obrzydliwy pseudopawilon handlowy. Kiedyś nawet dom otynkowano. Lecz na zawsze pozostał dla mnie nadbudówką na mym admiralskim okręcie, moją wyspą tajemniczą…
Skąd wziął się Andrzej? Nadciągnął z wielką gromadą uciekinierów z Powstania i zajął pokój przestrzelony na wskroś pociskiem. I był, żył, nie wadząc nikomu. Kiedy go poznałem – znaczy, kiedy dziecięcym okiem począłem odróżniać swoich od obcych – ledwie przekroczył trzydziestkę. Inna sprawa, że trzydzieści lat później wyglądał prawie tak samo… Pani Jackowska spod czwórki, zawsze doskonale poinformowana, twierdziła, że jest w Andrzeju jakaś tajemnica, skaza pogłębiająca się z latami. Mówiono o dramatycznych przeżyciach okupacyjnych, dziś skłaniam się ku twierdzeniu, że już we wczesnej młodości nauczył się uciekać w siebie. Przeciw stresom, szarzyźnie, niepowodzeniom tworzyć własny świat. Świat, który początkowo nie miał nazwy, był nieokreślonym azylem, wyspą najpierw bezludną, którą z czasem poczęły zasiedlać twory jego imaginacji, aż stały się Amirandą.
Wielka była siła jego wyobrażeń. Tak potężna, że z czasem przekroczyła ściany i zaczęła wpływać na moje myśli. Bywałem wtedy, nie znając przyczyny, nieraz zaskakiwany swymi „natchnieniami". Oto siedząc w wannie łapałem myśl nową, tak doskonale ukształtowaną, dopracowaną i tak niezależną od dotychczasowego toku myśli… Albo podczas pisania zamówionego felietonu palce uderzające w maszynę nagle odmawiają posłuszeństwa i zaczynają wystukiwać jakiś całkiem zwariowany pomysł.
Tak, drogi HSP. Nie wiem, jak się to ma do twych teorii alternatywnych, światów równoległych, ale ja wiem, że Amiranda zrodziła się w umyśle jednego człowieka. Prawdopodobnie każdy z nas nosi w sobie jakąś małą Amirandę, ale któż przypuszczał, że wizja może być tak potężna.
Choć wyobcowany, pan Andrzej nie uchylał się od prac społecznych. Poproszony, pomagał pani Jackowskiej w przesunięciu szafy. Złożył się, gdy w grę wchodziła gazyfikacja budynku, w dzień święta pań rozdawał lokatorkom małe bukieciki kwiatów, a w Poniedziałek Wielkanocny pokrapiał domowników za pomocą maleńkiego psikacza na wodę kolońską. Przyjmował księdza, gdy ten zaglądał po kolędzie, choć do kościoła raczej nie uczęszczał, i nie odmawiał, gdy trzeba było pchnąć starą syrenkę mojej matki… Oczywiście wiek jest sprawą nieubłaganą, w którymś momencie przeszedł na emeryturę. I wtedy praktycznie przestał opuszczać pokój.
Tym bardziej zdumiało mnie jego zachowanie w tym roku. Pewnej nocy wpadł do mnie ożywiony nieprawdopodobnie.
– Macie jakiś szlafrok, prędko…
Podałem mu podomkę Alinki, która akurat wyjechała na jakiś zjazd naukowy. W sekundę potem wrócił prowadząc, a raczej wlokąc za sobą półprzytomną dziewczynę.
– Gdybym nie wrócił, zaopiekuj się nią! – krzyknął i znów zniknął w swoim pokoju.
Dziewczyna stała jak słup soli.
– Proszę, niech pani usiądzie!
Usiadła. Cała była okropnie brudna, jakby okopcona, ciemne włosy miała skołtunione i zlepione krwią lejącą się z rozciętego czoła. Mimo to zauważyłem, że jest piękna. Miała pełne, mięsiste usta, ogromne, teraz rozszerzone strachem oczy, drobny nosek, łabędzią szyję. Nie zawiązany szlafrok Alinki ukazywał posągowe ciało…
– Może chce się pani umyć, łazienka jest na lewo – rzekłem.
Skinęła głową, ale nie wiem, czy zrozumiała, natomiast swój wzrok skierowała ku szklance z mlekiem, które zwykłem zostawiać sobie po kolacji.
– Chce pani pić? Proszę. A może coś pani zje?
Rzuciła się na mleko z zachłannością osoby śmiertelnie spragnionej. Pijąc, a potem jedząc owoce, spoglądała na mnie nieufnie. Wyciągnąłem rękę. Skuliła się jak zwierzę w klatce.
– Nie bój się, jestem przyjacielem.
Niczym małe dziecko dała się zaprowadzić do łazienki, ale tam stanęła jak wryta wodząc oczyma po kafelkach, po kurkach.
– Chcesz się umyć? – Odkręciłem krany.
Przypatrywała się mym zabiegom z niemym przerażeniem. Wsunąłem rękę pod płynący strumień, a potem cofnąłem ją.
– Wo-da – powiedziała cicho dziewczyna. Głos miała lekko gardłowy, jakby cudzoziemski, ale piękny.
– Kąp się, ja wyjdę – powiedziałem postępując ku drzwiom.
Szlafrok zsunął się jej z ramion. Zobaczyłem ją całą. A zwłaszcza plecy, plecy alabastrowej Wenus posiekane do krwi razami zadanymi jakimś okrutnym narzędziem.
Wycofałem się, nic nie rozumiejąc. Byłby nasz ciapowaty pan Andrzej nie zdemaskowanym sadystą? I skąd wytrzasnął takie bóstwo? Przeszedłem się po mieszkaniu i wsłuchałem w plusk wody. Naraz dopadłem biurka. I maszyny marki Erika…
… Tłum drgnął jak naelektryzowany i jął napierać na kordony zbrojnych.
– Czarownica, czarownica, jaka młoda, jaka piękna – poczęły nieść szepty podawane z ust do ust.
Wieziona na wózku Miriam utkwiła swe czarne jak agat oczy w słonecznym niebie. Wiedziała, że nie ma ratunku, że w amoku pomówień, donosów i tortur przyszła kolej na nią. Dlatego że była urodziwa i nie uległa chuciom inkwizytora. Wzdłuż ratusza dogasał szereg pierwszych stosów, kończono układać nowe… Ktoś musiał zapłacić za kryzys, za nieurodzaj i niepopularność ekipy.
– Śmierć czarownicom! – krzyczeli poprzebierani w żebracze kostiumy aktywiści.
– Czarnej magii stanowcze nie! - głosił rozpostarty nad morzem głów transparent.
– Czarownice do czarta! – skandowały jednakowo odziane sieroty z Bractwa Przyjaźni ze Świętą Inkwizycją.
I ludzie wołali tak na wszelki wypadek. Wołali, zdjęci strachem. Niepewni, po kogo przyjadą nocą ludzie w czarnych kolasach, czyje nazwisko zacytują w relacjach z kolejnych procesów heroldowie…
– Podaj mi rękę, córko - rzekł naraz stanowczo mnich w kap turze, który wcisnął się między Miriam a oprawców…
– Miriam! – krzyknąłem naraz bezwiednie.
Z łazienki dobiegł okrzyk trwogi. Wbiegłem do środka, woda przelewała się przez wannę. Ociekająca mydlinami dziewczyna stała w kącie dygocąc.
– Miriam – powiedziałem łagodnie – nie bój się. Tu nic ci nie grozi.
Nie zwracając uwagi na wodę i pianę, przygarnąłem ją do siebie… Przygarnąłem nieletnią, skazaną na śmierć czarownicę, wyprowadzoną na plac Ratuszowy 11 kwietnia 1633 roku według kalendarza Środkowoamirandzkiego.
Trwaliśmy tak tylko chwilę. Potem dość stanowczo wysunęła się z mych objęć. Podniosła szlafrok. Powróciliśmy do pokoju. Z mieszkania pana Andrzeja (drzwi na korytarz ciągle były uchylone) nie dolatywał żaden dźwięk. I naraz, jak gdyby ktoś na moment otworzył hermetyczne okno, rozległa się nadzwyczajna wrzawa: dźwięki dzwonów, szum gniewnego tłumu, szczęk oręża. Po czym znów wszystko umilkło. Wrócił mój sąsiad.
Twarz miał bladą, ale uśmiechniętą, a oczy błyszczały jak u nastolatka.
– Chodź.
– Dziękuję ci – rzekł i wyciągnął rękę do Miriam.
Poszła za nim jak najpotulniejszy piesek.
Ach, panie profesorze. Jeszcze raz przepraszam za me niedowierzanie, za niezbyt grzeczną rozmowę w hotelu. Za późniejszą suchą korespondencję. Nagle dotarło do mnie, że Amiranda istnieje. I to jak! Oczywiście trzeba było czasu, bym pojął, iż asystowałem nie w kreacji będącej bez wyjątku dziełem mózgu Andrzeja, ale że wyobraźnia staje się faktem.