Antek nie lubił chodzić do szkoły. Nawet tej wieczorowej, zasadniczej przyklasztornej, po której można było zostać skrybą, pomocnikiem bibliotekarza, albo nawet wicebuchalterem. Mimo swych czternastu lat chłopiec wiedział, że społeczeństwo amirandzkie dzieli się na szlachetnie urodzonych (tych w niniejszej historii pomińmy), cwaniaków i frajerów. Do tych ostatnich należał jego ojciec, który szkoły ukończył, kursy korespondencyjne w stolicy też, uczciwy był, a całe życie klepał biedę jako młodszy mincerz w mennicy fałszywych pieniędzy dla potrzeb kontrwywiadu. Niebogaty był też stryj Alojz, który został kopaczem metali kolorowych (z wyjątkiem złotego i srebrnego) i poza trzykrotnym przysypaniem, dwoma wybuchami metanu, pylicą, astmą i egzemą dosłużył się ośmiu rzędów okolicznościowych medali, za które po śmierci Alojza wdowa otrzymała jeno dyplom z Officjum Skupu Surowców Wtórnych.
Jak ostatni kiep urządził się też najstarszy z braci, Frycek, który uwiedziony patriotyczną poezją zgłosił się ochotniczo do armii, lecz zamiast wyruszyć w pole, zajmował się głównie wznoszeniem dzielnicy willowej dla garnizonowej socjety.
Co innego najmłodszy – głupi Bodek – ten wiadomo, że nie zginie. Mimo swych dwunastu lat zdrowo kombinował. A to czatował na łączce za opactwem i zbierał broń porzuconą po nielegalnych pojedynkach, którą odsprzedawał zbójeckim paserom. A to mył szybki w karetach przy stacji pocztowej, za co nieraz półkoronówkę dostał. Często najmował się na posłańca i przenosił bileciki – ponoć pełne medytacji teologicznych – między winnicami rozdzielonymi klasztorami, żeńskim i męskim. Do pilnowania krów wynajmował sobie zastępcę, Krzywego Józka, któremu jednak nie płacił w gotówce, a jeno podprowadzał pod szparę w alkierzyku, kiedy siostra Anielka do snu się rozbierała. Krzywy Józek uważał, że robi bardzo dobry interes i pastuchował ze wzmożoną ochotą.
A Anielka? Ledwie miała trzynaście lat, a już chodziła wieczorami do gospody i wracała z rumieńcami na twarzy i twardą walutą brzęczącą w woreczku na podołku. W wieku lat piętnastu została utrzymanką dziedzica Czterech Mostów, później zaś, kiedy strzeliła jej siedemnastka, wyszła za mąż za przyjezdnego turystę z Południa i do dziś regularnie przysyła rodzicom daktyle i konterfekty beżowych wnuków.
Antek rozważał nawet, czy nie zmówić się z Fryckiem, gdy ten będzie na przepustce, i nie podkablować Bodka u starych, zanim ten, jak we wszystkich bajkach bywa, nie wymiksuje z dziedzictwa starszych, mądrzejszych i pracowitszych braci. Ba, kiedy z Fryckiem dawało się mówić jeno o broni białej i życiorysach sławnych amirandzkich dowódców.
– Zobaczycie, przyjdą lepsze dni – powiadał w rzadkich chwilach trzeźwości ojciec. -Świat się jednak zmienia. Słyszałeś, synu, w Rurytanii monarchia stała się konstytucyjną, a w Axarii wybuchła nawet rewolucja. Naukowo-techniczna.
I Antek wierzył. Chodził do szkoły, choć nie lubił.
Tego dnia lekcje katechizmu i wychowania obywatelskiego przeciągnęły się aż do zmierzchu. Toteż Antek wracał z tornistrem pod pachą i duszą na ramieniu.
Ostatnie promienie słońca zgasły za Wzgórzami.
Ruina zamku granicznego wydawała się jeszcze wyższa, jeszcze mroczniej sza. Straszne rzeczy opowiadali o twierdzy w Przełazie. Ponoć IV ordynat Przełazowski zorganizował kiedyś przyjęcie, na którym w wyniku strajku rzeźników zabrakło mięsiwa. Dobry gospodarz polecił tedy upiec sześć swych kochanek, za co w noc bezksiężycową porwał go szatan, przyjechawszy małą, nie oznakowaną kibitką w otoczeniu sześciu zbrojnych. Niektórzy mówili, że nie poszło o zjedzone niewiasty, które, jak wiadomo, i tak duszy nie mają, a o tajne kontakty zagraniczne wielmoży. W każdym razie nikt już więcej o nim nie słyszał. Duchy zaś świeżo upieczonych potraw błąkają się po omszałych blankach, skwierczą na boczku głównej bramy, wyją z zaśniedziałych rzygaczy ryniennych i psują smak jadła we wszystkich austeriach w okręgu siedmiu mil.
Oczywiście zamek w Przełazie można było ominąć, skręcając za mostkiem w prawo i podążając wzdłuż muru cmentarnego, pod którym ciągnęły się w dwóch rzędach mogiły nonkonformistów – jak to wampirów, heretyków, zabójców złapanych na gorącym uczynku oraz samobójców. Pochowani dość niechlujnie, lubili nocką a to przechodnia za nogawicę złapać, a to w łydkę ukąsić, a to pod ziemię wciągnąć.
Antek zadygotał. Znów pomyślał o Bodku i splunął. Jego brat dwunastolatek naturalnie nic z duchów sobie nie robił – stróżowi cmentarnemu dostarczał bimber, a i z upiorami kręcił jakieś lewe interesy. Od strony rozstajów dobiegło wycie wilka. Włosy zjeżyły się na rudym łbie nastolatka. Ostatni list gończy za Wilkołakiem zdjęto wprawdzie sprzed posterunku, gdy potwór urzeczony kazaniami księdza Teofila zgłosił się sam do kruchty po kaganiec i świadectwo szczepienia przeciw wściekliźnie, zawsze jednak mógł pojawić się jakiś nowy. Na wszelki wypadek Antek memłać począł modlitwę do św. Zyty, chroniącej niczym puklerz przed ingerencją zła, kiedy blask od strony wschodnich bagien granicznych uderzył jego oczy.
– O raju! – zawołał chłopak i przyklęknął.
A blask się zbliżał. Nie była to ani łuna pożarów, ani spadająca gwiazda.
Najpierw przeanalizował możliwość cudu. Przecież Jagnie, córce listonosza, systematycznie ukazywała się św. Zyta na osiołku, w koronie z niezapominajek i z torbą pocztową u boku. Ale listonoszówna była dziewczyną brzydką jak noc i zarazem – a może właśnie dlatego – szalenie bogobojną, Antek zasię miał sporo grzeszków, wyliczając tylko z dzisiejszego popołudnia: trzy kłamstwa wobec ojca Teofila, bójkę z kolegami i brak marginesu w nowym zeszycie do algebry, co stanowiło grzech straszny i śmiertelny.
A więc nie cud. Cóż więc innego wchodziło w grę?
Nagle na drodze przed sobą, od strony wsi, posłyszał tupot stóp i wołania kilku ludzi. Zaraz rozpoznał głos ojca, Bodka i sąsiada. Wszyscy byli niezwykle podnieceni.
– Synu – zawołał młodszy mincerz, zrywając mu czapkę z głowy – doczekaliśmy się! Mówiłem, że od lat Widmo Postępu krąży po świecie. Dziś dotarło ono i do Amirandy.
* * *
Gnał już siódmą godzinę ścieżkami wśród winnic, miedzami wskroś chudych poletek, mijał gaje oliwek, przedzierał się przez gąszcze jeżyn, dążąc do Białego Przysiółka, dokąd latem przenosiła się ekipa rządząca. Ojciec przykazał mu, by nie szczędził sił, wynajął dlań karłowatego konia oraz wręczył list do Pierwszego Zastępcy Wicełowczego z poleceniem oddania do rąk własnych.
– Nie daj się nikomu wyprzedzić, a spotka cię nagroda, splendor i kariera niechybna. Goń, zawieź wiadomość i niech cię św. Limeryk błogosławi!
Antek nie tracił czasu, odczekał tylko, by matka zrobiła węzełek z wałówką. Sam jedynie skrępował Bodka i dodatkowo uwiązał go do kuchennego stołu, czuł bowiem, że cwany braciszek zechce go niechybnie wyprzedzić, i ruszył w drogę.
Konik padł na pięć stadionów przed pierwszymi zabudowaniami Białego Przysiółka. Już wśród szpalerów topolowych błyskała sygnaturka na pałacowej kaplicy i niosło się gęganie regenckich gęsi. Antek z żalem porzucił w rowie martwego towarzysza i puścił się pędem dalej przez grzędy chmielu, grochu, zagony tytoniu. Szybciej i szybciej – aż wpadł prosto w ramiona straży ogrodowej.
Wierny poleceniom rodzicielskim nie puścił pary przed ciurami, tylko żądał posłuchania na dworze. Przy okazji wydało się, że ojcowski list ostawił w sakwie przy truchle konia, a gdy doprowadzono go na miejsce, spostrzegł, że tymczasem trupa ukradli.
Na dobry początek Antek dostał więc tylko dziesięć bizunów za tratowanie dóbr stołowych i raz w gębę za pyskowanie straży. Potem zamknięto go w służbówce na strychu jednej z oficyn i obiecano, że gdy pan Pierwszy Zastępca Wicełowczego wróci z polowania, chłopak dostąpi ewentualnie zaszczytu rozmowy.
Godziny płynęły. Przez małe, zakurzone okienko więzienia mógł obserwować ruch na dziedzińcu służbowym, zmiany wart, amory gwardzistów i kuchennych dziewek, korowód dostawców i dzierżawców oraz punktualne przyjazdy dyliżansów pocztowych. Jakoż nadjechał kolejny, pachołkowie rzucili się wyprzęgać konie, gdy Antek dostrzegł, jak jeden z ciasno ułożonych na dachu tobołków poruszył się, wyprostował, potem spuścił na ziemię.
Musiał to być karzeł, bo wzrost miał nikczemny. Rozejrzał się czujnie po dziedzińcu, potem wypatrzył lukę między jednym posterunkiem a drugim i puścił się pędem między wozownią a stajnią w stronę pałacu. Sposób, jakim wzbijał bosymi piętami kurz, coś Antkowi przypominał…
A potem pomyślał, że przywiązanie kogokolwiek do nogi stołu, który zawsze można podnieść, jest pomysłem naprawdę słabym.
– No i pięknych czasów doczekaliśmy! Uważaj, jak czeszesz, capie! – Pięść Regenta Ruprechta III wylądowała na bladym licu fryzjera.
– Uprzejmie dziękuję za pouczenie – rzekł z przyklękiem balwierz. Popołudniowa toaleta władcy miała się ku końcowi. W altanie śród oleandrów i rododendronów obok służby znajdował się nadto: Wielki Marszałek, Podskarbi, Minister Policji oraz Trefnisia, faworyta królewska, nazywana również „pierwszym języczkiem Białego Przysiółka". Trefnisia poza innymi przymiotami miała i ten, że była wyjątkowym przypadkiem błazna-kobiety. Zmaskulinizowanie tego zawodu jest o tyle dziwne, że cóż przyjemniejszego jak pośmiać się i poigrać pospołu. A jednak Chico, Stańczyk, Yorick mogą zaświadczać, że stanowisko to okupowali głównie mężczyźni. Inna sprawa, że nawet obdarzony
nadzwyczajnym poczuciem humoru władca nie ścierpiałby kpinek z ust
kobiety. Toteż Trefnisia swą karierę zawdzięczała taktyce, kpiła bowiem
z wszystkich z wyjątkiem Regenta.
– Jestem wściekły! Jestem wściekły! – zawołał jeszcze raz Regent i zatupał gniewnie bucikami w podłogę altany. – „Postęp pod bramami", co za skandal! Gdzie był mój wywiad i kontrwywiad, za co płacę astrologom i chiromantom? Nikt nas nie uprzedzał, nikt nie ostrzegł…
Minister Policji miał na końcu języka, że tych, co przestrzegali, w samej baszcie północnej znajduje się ze trzy setki, a jego służby wyłapują właśnie ostatnich sygnatariuszy manuskryptu 29, ale że nie należał do ludzi gadatliwych, poprzestał na krótkim westchnieniu.