… i Czterdziestu Rozbójników
Amiranda Orientalna! Legendarny Iros! Wystarczy pokonać dwa tysiące kilometrów od umiarkowanego Regentsburga, przekroczyć Śnieżne Wierchy, a potem Wielką Depresję i już otwiera się tajemniczy kraj dżinów, fatamorgan i trzygarbnych wielbłądów niesłychanie wydajnych w eksploatacji i zalecanych jako komfortowe wehikuły na podróże poślubne. Zaiste, Śnieżne Wierchy to nie tylko największy dział wodny kontynentu, lecz zarazem linia demarkacyjna między ortodoksją Montanii a wojującym islamem Pięciorzecza.
W jaki sposób około roku 789 RESA kraina ta weszła na cztery wieki w posiadanie Amirandy, bliżej nie wiadomo. Nie wiadomo nawet tego, czy stało się to podczas najazdu skośnookich Tartarów, czy w czasie Rewolucji Kulturalnej w okresie przejściowym między XI a XV dynastią.
Wykopaliska dowodzą tylko, że musiała być wojna. Wygląda na to, że armie pod sztandarami proroka zajęły nawet Regentsburg, a watahy sprzymierzonych z nimi neosarmatów dotarły i do Nordlandii (zostały po nich charakterystyczne kopce, w których jednak – ku żałości archeologów – zamiast złotych precjozów znajdywano jedynie przegniłe ziemniaki). W północnej części Wzgórza Zamkowego w stolicy natrafiono nawet na szczątki minaretu… Słowem, wszystko wskazywało na bezpardonowe zwycięstwo islamu. Dlaczego jednak już w cztery lata później (są na to dokumenty) arcykatolicki Ruprecht panuje nad całym obszarem, łącznie z Irosem, i łaskawie tylko pozwala w Pięcio-rzeczu na wyznawanie Allacha?
Obiecując zająć się Ruprechtem w odpowiednim momencie, przejdźmy do właściwego bohatera orientalnego epizodu, rozgrywającego się w dobre dwa stulecia później.
Bohaterem tym jest ubogi handlarz drewnem (zajęcie w pustynnym kraju niezbyt lukratywne), niejaki Jusuff (jego otczestwo poszło w zapomnienie) o przydomku „Ale Chłop". Trudno o bardziej złośliwe określenie. Chuderlawy i zezowaty „Ale Chłop" był niższy od klęczącego osiołka, miał pałąkowate nogi i bardzo dobre serce, co przy takiej posturze bardziej zawadza, niż pomaga w życiu.
W one dni nędza Jusuffa stała się tak wielka, że nie tylko nie miał co do garnka włożyć, ale i sam garnek musiał sprzedać za garść daktyli, które z całą rodziną ssał (po jednym dziennie), czekając na odmianę koniunktury. Powodem nieszczęścia i ustawicznych lamentów jego żony Dżamilli byli rozbójnicy. Ich zuchwałość przekroczyła wszelkie granice. Kontrolowali drogi, napadali karawany i zajazdy, tak że kraj począł chylić się ku ruinie, a drwale, którzy dotąd dostarczali Jusuffowi drewna, odcięli się od wszystkiego i prysnęli za granicę.
Któż zresztą miał się sprzeciwiać rozbójnikom – wyniszczone długoletnią suszą chłopstwo, tchórzliwe mieszczaństwo? Wojska tutejszego beja od lat walczyły gdzieś na rubieżach, natomiast straż podległa kadiemu wykazywała zadziwiającą opieszałość. Zresztą komu miły był stryk, pal, zakopanie w mrowisku lub pozostawienie związanego w pustynnym upale, że wymienimy tylko najczęstsze ze zbójeckich egzekucji.
Aż nadszedł dzień, kiedy zdesperowanemu Jusuffowi pozostało jedno – tak przynajmniej zasugerowała jego małżonka – wytropić kryjówkę bandy (za głowy rozbójników wyznaczono wielką nagrodę) i donieść, gdzie trzeba. Sąsiad-kupiec pożyczył mu typowy ludowy strój zbójecki: jaskrawy burnus, opończę i nóż w zęby. Doklejona broda dopełniała charakteryzacji.
Przez cztery dni krążył wokół szlaku E-45, penetrował zarośnięte ścieżki gajów na stokach wzgórza imienia Piątku 12 Marca 223 roku Hidżry. I nic. Aż wreszcie pewnego dnia o zmierzchu wypatrzył kawalkadę zbrojnych, powracającą z łupami. Na oko zbójców było czterdziestu. Niepostrzeżenie dołączył do kolumny. Rozbójnicy, którzy pracowicie spędzili cały dzień, byli tak zmęczeni, że nie zauważyli nadliczbowego kompana. W milczeniu dotarli do dzikiego parowu, który przegradzały stalowe wrota.
Prowadzący starszy zbójca stuknął w nie trzykrotnie.
– Hasło! – zabrzmiało z drugiej strony.
– Sezam – padła odpowiedź. – Odzew?
– Soja! Wchodźcie, ale szybko, bo, na Allacha, straszny przeciąg.
Tu Jusuff zręcznie odłączył się od kolumny. Wiedział już aż nadto.
Rezydencja kadiego znajdowała się za miastem, tuż przed rumowiskiem Dzikich Skał. „Ale Chłopa" przyjęto tam chętnie i po krótkim przesłuchaniu wstępnym zakończonym przyjacielskimi szturchańcami postawiono przed oblicze sędziego.
Kadi nie był młody, siwizna przestebnowała mu włosy, brzuch rozwinął się monumentalnie, ale spojrzenie znad jastrzębiego nosa pozostało czujne i przenikliwe. Poprosił Jusuffa o dwukrotną relację. I spytawszy, czy nie zdradził się ze swym odkryciem przed kimś postronnym (rozbójnicy wszędzie mogą mieć swoich informatorów), podziękował za obywatelską postawę, mieszek zaliczkowy wręczył i po policzku poklepał. „Ale Chłop" już miał odejść, lecz na progu odwrócił się jak człowiek, który o czymś zapomniał, i zapytał nieśmiało:
– A rozbójnicy?
– Zostaną potraktowani w sposób, na jaki zasłużyli – zapewnił kadi.
Jusuff był wniebowzięty, szedł podrzucając mieszek, przeskakując z kamienia na kamień, kiedy naraz wyrósł obok niego włóczęga, mały jak on, ryży, z pałąkowatymi nogami, i porwawszy w locie mieszek rzucił się do ucieczki.
– Ludzie, złodziej, na pomoc! – krzyczał „Ale Chłop".
I począł biec za rzezimieszkiem. Nie miał jednak zaprawy w bieganiu, po stu metrach pogoni pustymi ulicami bez okien uczuł bolesne kłucie w boku i upadł na ziemię. Ocknął się po paru minutach, a ponieważ po złodzieju nie było ani śladu, zmartwiony wolno poczłapał w stronę domu. Wtem z przecznicy dobiegł go gwar. Krzyki i pomstowanie. Na placyku obok studni utworzyło się małe zbiegowisko. Jakaś kobieta histerycznie szlochając opowiadała scenę, która przed chwilą tu się rozegrała. U jej nóg w kałuży krwi leżało ciało włóczęgi.
– To było straszne, pojawiło się ich trzech. Jak złych dżinnów. I od razu do niego: „Czy to twoja sakiewka?" „Tak" – odparł. „A więc nazywasz się Jusuff»Ale Chłop«?", „Natur…" Więcej nie powiedział, zakłuli go bandziory kindżałami, zabili…! A najdziwniejsze, że w ogóle nie zabrali tej sakiewki…
* * *
Był świt, ptaki darły się w zaroślach i dawno ścichł już tętent zbójeckich koni, kiedy mężczyzna z brodą i w turbanie wysunął się z zarośli. Lekko dygotał, ale odmówiwszy dwa pacierze, postąpił ku bramie.
– Hasło?
– Sezam – rzucił mężnie.
– Odzew: Soja. Z czym przychodzisz?
– Osobista wiadomość dla szefa – rzucił przybyły.
Jeden z dwóch cerberów mruknął coś niechętnie i odebrawszy gościowi kindżał, poprowadził w głąb jaskini. Szli skalnymi korytarzami wśród skrzyń pełnych złota, kaszmirowych tkanin, perskich dywanów, bel chińskiego jedwabiu i porcelany seczuańskiej. Ówdzie piętrzyły się skrzynie korzeni, pachnideł i cennych barwników, stosy broni przepysznej, luster i farfur w złoto oprawnych… Jusuff raz w życiu był w odległym Bagdadzie, ale nawet w tamtejszym domu towarowym nie napotkał równego nagromadzenia przedmiotów zbytku.
Prowadzący doprowadził go do schodów, gdzie przejął go następny strażnik, a potem w komnacie o ścianach koloru szafranu – strojny w szamerowany złotem uniform karzeł Murzyn. Jeszcze chwila i „Ale Chłop" znalazł się w pomieszczeniu, które coś mu przypominało. Ściągnął turban i odkleił brodę.
– Witaj, dobry kadi!
Mężczyzna zajęty odważaniem złotego piasku i wycenianiem precjozów poderwał się z miejsca.
– Ach, to ty, niebywałe, jednak żyjesz… tym gorzej dla ciebie – dokończył ponuro.
– Pańscy ludzie popełnili omyłkę – poinformował gość.
– To zostanie naprawione – zaśmiał się tubalnie herszt – musisz umrzeć. Hej…
– Skoro muszę, to czy mógłbym odejść na łono Mahometa z zaspokojoną ciekawością?
Kadi kiwnął głową.
– Po co panu to wszystko? Po co to zbójectwo człowiekowi, który jest bogaty i cieszy się nieposzlakowaną opinią?
Kadi oparł głowę na rękach.
– Co ty wiesz o polityce, synku! – rzekł po chwili. – Czy ty myślisz, że ja to dla siebie? Jak wiesz, nie ma u nas podatków.
– Są dobrowolne datki na chwałę Allacha.
– Ale czymże to jest wobec galopującej inflacji. Prowadzimy wojny, odprowadzamy daniny dla Najjaśniejszego Regenta, który – choć niewierny – jest naszym suwerenem, wysyłamy dziesięcinę do Mekki. A szkolnictwo, służba zdrowia, transport wielbłądami publicznymi? Nie było innej metody na deficyt budżetowy.
– Ależ przecież to rozbój na równej drodze!
– Niezupełnie, staramy się grabić jedynie bogatych w interesie biednych.
– Grabież, grabieżą. A morderstwa, a terror?
– Zawsze istnieją koszty inscenizacji, przecież chodzi o to, aby rozbój uprawdopodobnić. Ale zapewniam cię, ci rozbójnicy, choć w życiu często grzeszni, idą wprost do raju, jakby pochłonęła ich dżihad. Ty też tam podążysz.
– Mam inny pogląd na tę sprawę – przerwał Jusuff. – Relacje o moich odkryciach, łącznie z tym, że wlot do jaskini znajduje się na tyłach waszej rezydencji, zostały przepisane w paru egzemplarzach i zabezpieczone w kilku miejscach. Jeśli nie wrócę, trafią zarówno do Jego Wysokości Beja Pięciorzecza, jak do Federalnego Oficjum Inwigilacyjnego w Regentsburgu oraz do Wielkiej Świątyni w Mekce. Będziesz skończony.
Herszt zgrzytnął zębami w bezsilnej wściekłości, z czego skorzystał niezwłocznie „Ale Chłop", przypalając od iskry papierosa (dzięki przemytnikom, z dziury czasowej rozpowszechniły się one w Amirandzie na pięćset lat przed Kolumbem).
– Co proponujesz w tej sytuacji? – rzucił głucho zdekonspirowany.
– Spółę – odparł lakonicznie Jusuff. – Przecież ty też nie robisz tego charytatywnie. Ja również chcę czynem wspierać gospodarkę Pięciorzecza.
W oczach kadiego zapaliło się uznanie. Może dostrzegł w młodym człowieku swego następcę, kogoś, kto dalej poniesie sztandar dobrego administratora i sędziego.
– Jedno pytanie: czy sam skojarzyłeś te wszystkie fakty?
– Szczerze powiedziawszy, całość wydedukowała moja żona Dżamilla, ona powiedziała mi, jak się zabezpieczyć, jak z tobą rozmawiać i czego zażądać. Kazała cię również pozdrowić, mój panie, i zapewnić, że kierowała nią nie wiedza, bo takowej nie posiada, tylko kobieca