Литмир - Электронная Библиотека

Koniec Systemu

Sępy czekały. Czekały wyciągając długie, nie upierzone szyje – spokojne, pewne dzisiejszej uczty. Na podłużny placyk za krzakiem i magazynami wprowadzono skazańców – sześciu czarnych i trzech białych. Twarze plutonu egzekucyjnego lśniły natomiast jednostajnym kolorem polerowanego hebanu.

Gardłowo zabrzmiała komenda, szczęknęła uniesiona broń. Zawarczały uruchomione kamery video, błysnęły flesze fotograficzne.

Hugon Mirre pogodził się ze śmiercią. Zbyt często zaglądała mu w oczy w ciągu niedługiego, trzydziestodziewięcioletniego życia, by teraz dramatyzować. Swoje szczęście wykorzystywał po stokroć, był przecież kondotierem, współczesnym piratem, „psem wojny", najemnikiem. Uchodził z wielu niebezpieczeństw, dokonał kilku brawurowych ucieczek. Tym razem przegrał. Nie przewidział, że wiarołomny Mentile (kapral, którego on sam przed czterema laty uczynił prezydentem) sprzeda go swemu rywalowi Fortunasowi za obraźliwie niską cenę. A ten miał już swoje powody do zemsty – Mirrę dwakroć go pobił i upokorzył, wygnał, zastrzelił mu brata…

„Przegrałem jak Cezar Borgia – przemknęło Hugonowi. – W czasie próby, podczas zdrady i całej tej haniebnej transakcji miałem pecha. Parszywa rana i tyle dni w gorączce."

Później, gdy wyzdrowiał, stanął przed sądem, nie miał szans ucieczki. Zbyt go pilnowano. Zemsta była radością dla Fortunasa. Dlatego odrzucił wnioski o ekstradycję napływające z różnych stron. Kazał też nakręcić przebieg dzisiejszej egzekucji na video.

Mirre odwrócił się. Spoglądał w zacięte twarze żołnierzy i ciemne wyloty luf. Potem uniósł głowę wyżej, ku rozgrzanemu południowym żarem niebu (szkoda, że nie wierzę w Boga!). Przesunąwszy wzrok w lewo, dojrzał na dachu baraku samotnego mężczyznę, który przyklęknął i uniósł broń zaopatrzoną w celownik optyczny. Jeszcze jeden ochroniarz prezydenta Fortunasa? Padła komenda, lufy plunęły ogniem.

Dziewięciu skazańców niczym w zwolnionym filmie osunęło się na piach. Sępy zatrzepotały skrzydłami. Prezydent mógł już spać spokojnie.

* * *

Gwidon Res, jeśli wierzyć czasopismu „Różowy Świat", lubił naprawdę tylko dwie rzeczy: piękne kobiety i luksusowe jachty. W jego miłości nie było zresztą wielu składników ponad czyste pożądanie. Nie przyzwyczajał się na długo. Brał, miał, oddawał. Mógł sobie zresztą na to pozwolić. Gwidon Res był bowiem multimiliarderem. Najbogatszym Amirandczykiem diaspory.

16 marca roku 2000 Relatywnej Ery Środkowoamirandzkiej luksusowa „Nereida" kołysała się z dala od lądów na szerokim bezmiarze południowego oceanu. Tym razem jednak na pokładzie nie było żadnej urodziwej kobiety. Załoga ograniczała się do trzech najwierniejszych współpracowników. Sam przemysłowiec stał oparty o reling i wpatrywał się w bezkresną dal.

– Powinni wkrótce być – rzekł do kapitana Zenosa.

Wilk morski ukłonił się z szacunkiem.

– Jesteś pewny pilota hydroplanu? – zapytał szef.

– Dobry fachowiec – zabrzmiała lakoniczna odpowiedź.

– Jak radar?

– Pusto.

– Przesuńmy się jeszcze pięć mil w kierunku południowym.

Zenos skinął głową i oddalił się bez słowa. Teraz do miliardera zbliżył się chudy mężczyzna o sylwetce zdeformowanej chorobą dzieciństwa, a może dodatkowo przebytymi kontuzjami. Twarz jego przekreślała szeroka, pionowa blizna, podwinięta zaś koszulka obnażała przerażającą wyrwę w plecach, gdzie jedynie cienka skóra pokrywała zawartość wnętrza. Myliłby się jednak ktoś, kto uważałby osobnika za bezsilnego starca. Albin Ketes – jedyny oficer, który przed ponad trzydziestu laty przeżył bunt na pancerniku „Chluba Meranii" (uznany za zabitego, zdołał jeszcze przepłynąć trzy mile i wylądować na wysepce podlegającej ościennej Axarii) – należał wciąż do najniebezpieczniejszych ludzi na Ziemi.

– Powinni być za pół godziny – powiedział.

– O ile major się spisał.

– To zawodowiec, jeden z najlepszych na Południu.

– Naturalnie, z wyjątkiem ciebie i Hugona Mirre.

– Z wyjątkiem Mirrę – powiedział skromnie dowódca prywatnej gwardii Gwidona.

– Czekajmy więc.

Trzeci z podkomendnych Resa był znacznie młodszy. Na pierwszy rzut oka inteligent, choć wysportowany, smagły. Reprezentował drugie pokolenie emigrantów amirandzkich, dojrzewające na college'ach Axarii czy w murach szacownych uniwersytetów Rurytanii. Dawid Jang kształcił się akurat w Kapadocji, gdzie jego ojciec, druh Gwidona z dzieciństwa, zajmował się połowem krewetek, dorobił się małej floty, sporej przetwórni, słowem, doszedł do poziomu, na którym można sobie było pozwolić na syna światowca. Dawid studiował prawo, parał się dziennikarstwem, a przed pięciu laty przyjął posadę trochę wyższą niż sekretarz osobisty i trochę niższą niż generalny doradca szefa. Gwidon bowiem doradców w zasadzie nie potrzebował. Aktualnie Jang zajmował się znacznie bardziej skomplikowaną operacją. Przygotowywał obiad.

O 3.15 z kierunku SWW pojawił się na niebie maleńki punkt, który początkowo można było wziąć za skazę na szkle. Punkt jednak szybko rósł i niebawem przekształcił się w zwinny, dwusilnikowy hydroplan. Kapitan Zenos czym prędzej wciągnął na maszt pomarańczową chorągiewkę. Hydroplan okrążył „Nereidę", a następnie usiadł po jej lewej burcie, wzbijając fontanny słonej wody. Potem z lekkim turkotem zbliżył się do niej. Zenos spuścił ponton i w chwilę później przybił do wodopłatu. Wspólnie z ubranym w szaro-ceglastą panterkę majorem wyciągnęli z wnętrza samolotu bezwładne ciało, umieścili je na pontonie i skierowali się w stronę „Nereidy".

– Umieścić go pod pokładem – polecił Gwidon, gdy mężczyźni i ich ładunek znaleźli się na pokładzie.

Ciałem zajęli się natychmiast Ketes i Jang, Res natomiast ujął pod ramię przybyłego i zaprowadził na pokład spacerowy, gdzie czekały leżaki, owoce i dobre trunki. Major nie miał jednak ochoty na dłuższy odpoczynek. Wykonał zadanie i spieszyło mu się z powrotem. Nie miał też, co tu ukrywać, zbytniego zaufania do swego zleceniodawcy. Na wszelki wypadek opuszczając hydroplan polecił pilotowi czuwać przy karabinku maszynowym wycelowanym w „Nereidę"…

– Zatem ograniczmy się do interesów – powiedział z uśmiechem miliarder i wskazał niewielki, staroświecki, okuty kuferek stojący opodal stolika. Otworzył wieczko, a następnie począł odliczać równe paczki amarantowych banknotów erbańskich. – Dobra płaca za dobrą pracę.

Major przeliczył bezgłośnie.

– Kuferek dołączam w formie premii – oświadczył Res. – Aha, w przyszłym miesiącu mój człowiek nawiąże z panem kontakt, majorze. Będziemy się jeszcze potrzebowali.

– Cena jest stała – stwierdził bez uśmiechu kondotier. Wrócił pontonem, który następnie za pomocą liny Zenos ściągnął na „Nereidę". Zawarkotały śmigła wodopłatu wzniecając wodną kurzawę, hydroplan uniósł się lekko i ruszył, nabierając prędkości. Jang stanął obok szefa, który znów uniósł do oczu lornetkę.

– Dobrze wykonana robota. Facet powinien obudzić się za dwie, trzy godziny. Szkoda tylko, że po całej operacji pozostało dwóch niepotrzebnych świadków…

Urwał. Najpierw zobaczyli błysk, a dopiero po dłuższej chwili do uszu dotarł pomruk detonacji. Miliarder opuścił lornetkę.

– Ta skrzyneczka, skrzyneczka z podwójnym dnem – wybełkotał pełen podziwu Dawid. – Tylko szkoda tej fury pieniędzy.

Res delikatnie potargał go za ucho.

– Nie przesadzajmy, Dawid, to były tylko pieniądze, tylko pieniądze… – Ruszył w stronę stolika, gdzie czekał na niego ulubiony pasjans. Ale odwrócił się i jakby na dokładkę powiedział:

– A pieniądze zawsze można sobie wydrukować.

* * *

Kołysało. Czuł też wibrację śruby. Znajdowali się na morzu. A więc żył. Nic go nie bolało. Jakże to było możliwe? Pamiętał doskonale; tuż przed zapadnięciem w pustkę – uderzenie w brzuch… A potem wszystko mu się przypomniało. Niebo, sępy na wyschłym drzewie. I snajper z wycelowanym w niego sztucerem.

Zrekonstruował fakty. Wszystko układało się doskonale. Pluton został przekupiony, następnie mężczyzna z dachu strzelił do niego końską dawką środka paraliżującego. Resztę dopełniła krew tryskająca z sąsiednich ofiar i ich rozsiekane mózgi.

– Ktoś mnie potrzebuje, no, to żyjemy – uśmiechnął się Hugon Mirre, nie bez powodu przezywany Szczęściarzem.

* * *

– Jaka robota i za ile? – zapytał Hugon, delektując się wybornym cocktailem, który podsunął mu gospodarz.

Res przez chwilę milczał, po czym spojrzał głęboko w oczy najemnika.

– Kim pan jest, senior Mirre?

– A kim pan pragnie, żebym był? Mój życiorys jest znany. Hugon Mirre, lat trzydzieści dziewięć, rodzice nie ustaleni, bezpaństwowiec, pięć lat Axarskiej Legii Kolonialnej, potem Rurytańskie Amarantowe Berety, wreszcie wolny strzelec. Specjalność: zamachy stanu, likwidacje, uprowadzenia, operacje antyterrorystyczne, bez osobistych sympatii

politycznych. Stracony przed tygodniem w Republice Ko…

– Dobrze, a teraz trochę prawdy. Nazywa się pan naprawdę Hugo Willer, urodzony 11 listopada 1961 roku w Arri, prowincja Montania, syn Anny Willer zmarłej na tyfus w kolonii karnej w Nordlandii i generała Henryka Willera rozstrzelanego niesłusznie w roku 1976 RESA. Wychowywany w Centrum Reedukacji Młodocianych, następnie kształcony

w Czambułach Janczarskich, w roku 1978 zbiega z twierdzy w Regentowie, a następnie brawurowo przedziera się do Rurytanii ponad żoną śmierci, używając własnoręcznie skonstruowanego latawca.

– Lotni – poprawia Hugo.

– Reszta jest mniej więcej taka, jak pan powiedział. Poza jednym: systematycznie wpłaca pan pokaźne kwoty na Opiekę dla Nielegalnych Emigrantów. Moje pytanie brzmi: czy czuje się pan jeszcze Amirandczykiem?

– Dlaczego? – pyta dziwnie chrapliwie Mirre.

– Bo chcę zaproponować panu coś nietypowego, bez ustalonego honorarium, pańskie zadanie nie będzie miało ceny…

37
{"b":"89178","o":1}