„W poszukiwaniu rzadkich okazów motyli, takich jak papuziacz blady, krętek tęczownik czy niepylak polkolor, przybyłem do Nordlandii, której wyżyny obfitowały wręcz w endemiczne gatunki flory i fauny…” – Tak rozpoczyna swą opowieść Harald Haraldson, jeden z mniej znanych kolegów wielkiego Linneusza, podróżnik, którego przyrodnicza pasja zapędziła aż do owej północnej wyspy, należącej wprawdzie w połowie do Amirandy, ale związanej z nią jeno unią personalną. Haraldson dotarł tam konspiracyjnym szlakiem handlarzy i przemytników, który wiódł w owych czasach przez Inflanty i Kurlandię, by w odpowiednim miejscu, znanym tylko nielicznym, przeniknąć przez wrota międzywymiarowe i z XVIII-wiecznej rzeczywistości trafić we wczesny amirandzki barok.
„Samą Amirandę poznałem byłem we wcześniejszych eksploracjach, uwieńczonych odkryciem odmiany skarabeusza (scarabeus haraldi) i całej rodziny karaluchów ogromnych rozmiarów, które – oswojone i przyjacielskie – w niejednej regentsburskiej rodzinie zastępowały psa lub kota.
Do czarownej i gościnnej Nordlandii przybyłem w samym środku krótkiego, acz esencjonalnego lata, gdy cała natura zdawała się kipieć witalnością, a moja siatka za każdym niemal ruchem odkrywała nowe gatunki, rodzaje, rzędy. Wynająłem pokój w gospodzie na skraju rynku w miasteczku, które z braku większych pełniło rolę stolicy prowincji. Gospodarz, ruchliwy i apetyczny jak świeżo upieczony pączek, dokładał wszelkich starań, abym czuł się jak u siebie w domu, gospodyni zaś, Magdalena, młodsza odeń dobre ćwierć wieku, o migdałowych oczach i nieprzyzwoicie wydatnych piersiach… Ech!…dużo by mówić. Czas pędził osobliwie rączo i anim się obejrzał, jak dni się skróciły, zawisły nisko słotne chmury, a ostry wicher począł chłostać niemiłosiernie. Niespodziewanie nadeszła wczesna jesień nordlandzka. Właśnie wróciłem byłem z tygodniowego wypadu ku górom i ledwie wkroczyłem do gospody, zaordynowałem kąpiel (Magdalena pysznie wywiązywała się z roli łaziebnej), a gospodarza poprosiłem o załatwienie transportu mych bagaży na najbliższy piątek… Siedziałem w kadzi, a delikatne dłonie niewieście masowały mi kark, gdy powrócił właściciel. Na jego krągłym licu wyraz codziennej dobroduszności ustąpił grymasowi, w którym rzekoma troska zdawała się mieszać ze złośliwym uśmiechem.
– Nie odpłynie pan już tego roku, nie odpłynie, panie Haraldzie.
Poderwałem się nie bacząc na nieskromność obnażenia.
– Jak to, mam bilet powrotny na „Królową Krystynę"…
– „Królowa Krystyna" wyszła w morze w poniedziałek.
– A galeon pocztowy?
– Poszedł do remontu…
Pytałem jeszcze o statki rybackie czy wojenne. Ale odpowiedzią było tylko wzruszenie ramion. Trwały sztormy, a wkrótce w cieśninach miał zacząć zbierać się lód…
– A południe wyspy, przecież za górami zaczyna się Erbania?
– Od pięciu lat znajduje się w stanie wojny z Amirandą. Musi pan u nas przezimować.
– Musi pan! – powtórzyła spuściwszy skromnie oczy Magdalena.
– To tragedia! – wybuchnąłem. – Ja nie mam czasu, przecież zima dla entomologa to martwy sezon!
– Możesz się pan zająć klasyfikacją pcheł, prusaków czy innego paskudztwa, mamy tego tałatajstwa nieprzebrane bogactwo – pocieszał gospodarz.
– A gdybym wynajął jakąś łódź?
Złudzenia ustąpiły szybko. Nie znalazłem ochotnika, który zaryzykowałby wypłynięcie na wzburzone wody. Być może, część mieszkańców Nordlandii pochodziła od Wikingów, ale najwyraźniej akurat nie ta zajmowała się aktualnie żeglarstwem. Zresztą, moje środki finansowe nie były wielkie. Kimże ja w ogóle byłem? Skromnym naukowcem o ograniczonych dochodach…
Tymczasem nastały mgły, słoty i przygruntowe przymrozki. Mój flirt z Magdaleną przeszedł wszelkie stadia. Od pierwszej adoracji poprzez gwałtowną fascynację aż po pierwociny obopólnego znużenia. Zresztą im skromniejsze były me prezenty, tym karczmarce mniej odpowiadał seks po skandynawsku. Również sympatia gospodarza, który latem traktował mnie jak syna, a jesienią jak szwagra, słabła wprost proporcjonalnie do kurczenia się mego trzosa.
Do listopada odkryłem i sklasyfikowałem wszelkie gatunki insektów występujących w oberży, z początkiem grudnia zaś wydałem ostatniego talara… Nie miałem już nawet na podróż powrotną.
Pobiegłem wówczas do banku, którego właściciel wiele razy podczas partyjek tryktraka zapewniał mnie o swej dozgonnej sympatii.
– Kredytu nie udziela się – powiedział mi suchy jak kabanos wspólnik.
– Zgodzę się nawet na lichwiarski procent! – zawołałem. – Muszę przecież z czegoś żyć.
– Od tego są lombardy.
W lombardach spotkałem się z uprzejmą odmową. Gablotki z motylkami – to tylko posiadałem – nie wzbudziły niczyjego zainteresowania. Przyodziewek mocno mi się zużył, a pierścień przegrałem już wcześniej.
Wróciwszy do zajazdu, zastałem moje rzeczy wystawione na korytarz. Magdalena królowała za szynkwasem, oschła i niedostępna.
– Nie możecie mi tego zrobić, nie możecie mnie wyrzucić! – wołałem usiłując całować jej ręce, ale schowała je pod barem.
– A właściwie, dlaczego nie? – odparła.
– Po tym wszystkim, co nas łączyło, po nocach szaleństwa i świtach upojenia…?
– Nie wiem, co pan ma na myśli, ale jestem zajęta…
Za mymi plecami wyrósł gospodarz. Jego twarz nie wyrażała niczego.
– Takie jest życie, panie Haraldzie – rzekł. – Raz jesteśmy na wozie, a raz pod… Przez wzgląd na sympatię nie wspominam o odsetkach od długu… Ba, nie upominam się nawet o sam dług. Zadowolę się pańską lunetą i książkami.
– Ale jeśli mnie wyrzucicie, ja nie będę miał dokąd pójść, tam na dworze mróz, zadymka…
– Istnieje zawsze jeszcze jedno wyjście…
– A mianowicie?!
– Praca!
Tak przyszło mi zmienić status cudzoziemca dewizowego na podrzędnego gastarbeitera. Tylko że absolutnie nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. W prowincjonalnej dziurze nie było stanowisk dla entomologów ani nawet ornitologów. W miejscowej szkole nie wyrażano zainteresowania moją ofertą pracy nauczycielskiej. Jako luteranin, i to reprezentujący wiedzę epoki Oświecenia, które tu miało dotrzeć w najlepszym wypadku za półtora stulecia, byłem nie do przyjęcia. Gdybym był rzemieślnikiem, znalazłoby się, być może, coś niecoś, ale z mymi rękami nawykłymi jedynie do łapania motylków nie nadawałem się nawet na parobka. Owszem, jakiś miejscowy wielmoża gotów był mnie zatrudnić jako stangreta, ze względu na wzrost i jasne włosy, ale koncepcja upadła, gdy wyszło na jaw, że boję się koni.
Zziębnięty powróciłem do gospody. Musiałem wyglądać naprawdę żałośnie, gdyż Magdalena dała mi kolację w zamian za pozmywanie, a jej mąż pykając fajeczkę pozwolił mi raz jeden zanocować w schowku pod schodami i dorzucił na dobranoc:
– Pozostaje ci już tylko zastępstwo…
Przerywamy narrację Skandynawa, by rzucić kilka informacji o tym specyficznym obyczaju. Instytucja Zastępców wykształciła się jeszcze w średniowieczu, przy czym jej prekursorem był Chłopiec do Bicia. Jak wiadomo, był to osobnik, który brał w skórę, kiedy Jego Wysokość Następca Tronu nie nauczył się łaciny, nadmuchał żabę, posmarował klajstrem tron Regenta czy podglądał fraucymer w łaźni. Aby sprawiedliwość była syta, a najjaśniejsza sempiterna cała – łojono Zastępcę. Przy czym w krajach katolickich Chłopiec do Bicia wynagradzany był wedle dniówek, w protestantyzmie na akord, w państwach wschodu zaś istniały również Dziewczynki do Lania.
Per analogiam wykształciła się w Amirandzie kategoria zastępców. Zaczęło się od służby wojskowej, z której nie zdradzający marsowych skłonności młodzian mógł wykupić się, wystawiwszy zmiennika. Później wynajmowano ludzi do spraw nieprzyjemnych. I tak miłosierny sędzia mógł sobie wynająć człowieka do odczytania srogiego wyroku, kat podstawić innego wykonawcę. Demokratyzując się, obyczaj wkroczył szybko na niwę penitencjarną. Powstali więc zastępcy odsiadkowicze, pręgiernicy (za forsę nadstawiali za skazańca karku pod pręgierzem), dybiarze, galernicy przechodni, ciemniaki (specjaliści od głodówek w ciemnicy), wyłupki i wycinki (fachowcy od przyjmowania kar detalicznych), piętniarze (pod koniec życia ostemplowani hańbiącymi znamionami od stóp do głów) i wielu innych.
Dłuższy czas zastępstwu opierała się kara główna, ale gdy zniesiono przeszkody prawne, szybko okazało się, że ochotników nie brakuje. Chory lub głodujący żebrak przystawał nawet na łamanie kołem, gotowanie w oleju, pal, stos, topór i inne zabiegi kata, mając perspektywę wydźwignięcia całej rodziny w górę o kilka szczebli drabiny społecznej.
Tu zaznaczmy, że bezkarna zbrodnia nie pozostała jedynie rozrywką szlachetnie urodzonych. Nic biedniejszego. Można wymienić dziesiątki przypadków ludzi, którzy ciułali całe lata, aby uzbierać kwotę na zastępstwo, otruć szefa lub zarąbać teściową. Pojawiły się nawet książeczki systematycznego oszczędzania bądź wynajem kredytowo-ratalny.
Proceder przybrał z czasem olbrzymie rozmiary i wymknął się praktycznie spod czyjejkolwiek kontroli, zwłaszcza finansowej; Transakcje przeprowadzano bowiem z ręki do ręki, toteż – aby ukrócić bezhołowie – edykt Romana III wprowadził obowiązkowe pośrednictwo Banku Zastępców…
„Nazajutrz, choć mróz trzymał siarczysty, udałem się do Banku Zastępców. Jego nordlandzka filia mieściła się w małym domu, ongiś zamieszkiwanym przez miejscowego kata. Przyjęto mnie tam rzeczowo, sporządzono odnośne dokumenty i przygotowano zaliczkę”…
– Kiedy otrzymam pierwszą ofertę?
– W zależności od zgłoszeń. Tu proszę podpisać.
– A jakie bywają najczęściej?
– Bardzo różne. Co mieliśmy ostatnio? Aha, Baron chory na wątrobę potrzebował zastępcy na bankiecie u gubernatora. Było też zapotrzebowanie na pojedynek…
– Tego wolałbym nie.
– …Mieliśmy też młodego żonkosia potrzebującego kogoś na noc poślubną. Ożenił się dla prestiżu, a jeśli idzie o miłość, preferował chłopaków… O, dłużnik podatkowy szukał kogoś, kto zlicytowałby jego starego kompana…
– To mógłbym wybrać!
Urzędnik odłożył pióro, posypał tekst piaskiem i przyłożył pieczęć.