Литмир - Электронная Библиотека

Moja książka, której inspiracją były w dużym stopniu rozmowy z panem, została prawie ukończona. Brakowało ledwie kilku opowiadań. Przesłałem już maszynopis pod pańskim niemieckim adresem. Chciałem opinii i recenzji dla wydawnictw, zwłaszcza że tak obiecująco pisał mi pan o tłumaczu i możliwości wydania Antybaśni na Zachodzie.

Pojawiły się jednak kłopoty. Nie mogłem ruszyć z owymi ostatnimi opowiadaniami. Najwyraźniej mój sąsiad przestał myśleć o Amirandzie. Zaczął żyć codziennym życiem. Wychodzić z domu. Kupił sobie nowy garnitur. I chyba był zakochany.

Na nagabywania Jackowskiej, kim jest piękna sublokatorka, odpowiadał: „Moja kuzynka". Ale nie bardzo mu wierzono. Nikt nie przynosi kuzynce co dzień kwiatów. Nie wydaje wszystkich oszczędności na jej ciuchy. No i nie jest taki zazdrosny.

Zresztą, nie on jeden. Zazdrosna była również moja Alinka, która jak każda dobra żona posiada system wczesnego ostrzegania, mogła bardzo wcześnie odkryć potencjalną rywalkę i zauważyć nagłe ochłodzenie małżeńskiej miłości.

Czy Miriam zainteresowała się mną? Kto wie? Na pewno mnie polubiła. Andrzej musiał ją jakoś utrzymywać, wziął więc pół etatu i często bywał nieobecny. Zbiegało się to z godzinami pracy mojej żony. Miriam wpadała do mnie. Siadała na oknie i snuła nieprawdopodobne opowieści o Amirandzie jej czasów. Albo znów zadawała setki pytań dotyczących naszego świata. Był to jednak kontakt przyjacielski. A mnie nie udało się nawet posunąć o krok w poufałości. W stosunku do Andrzeja Miriam cechowało pełne oddanie. Przywiązanie niewolnicze, ubóstwienie, bezbrzeżna wdzięczność. Ale czy miłość? W końcu ponad czterdzieści lat różnicy stanowi jakąś przeszkodę…

Czy żyli ze sobą? Nie wiem, pewnie tak. Minęło parę tygodni. Wiosna jęła z wolna przeistaczać się w lato. I któregoś dnia Miriam zwierzyła mi się, że niepokoi się o Andrzeja. Starszy pan stał się od pewnego czasu niespokojny. Źle sypiał. Ciągle twierdził, że jest obserwowany. Zamówił dodatkowe zamki w drzwiach i sztaby przeciwwyważeniowe. Na bazarze nabył pistolet gazowy.

Któregoś dnia wyszedłem na spacer z mym spanielem. Noc była ciepła, cicha. W ogródkach naszczekiwały psy i tylko z daleka dolatywał niezmordowany szum magistrali.

Wracałem zaroślami zamyślony. W pewnym momencie uniosłem głowę. Jak na dłoni widać było oświetlone okno pana Andrzeja. Nie ja jeden mu się przyglądałem, jakichś dwóch facetów stojących w cieniu drzewa gapiło się na nie bezustannie…

– A może dziś? – mruknął jeden z nich wyraźnie obcym akcentem.

– Nie, jutro – odparł drugi.

Naszczekujący Astor chyba ich spłoszył. Zanurkowali w dziurę między komórkami i zniknęli. Jestem pewien, że nie zwrócili uwagi na moją obecność. Zrelacjonowałem sprawę panu Andrzejowi. Wysłuchał skupiony.

– Musiało do tego dojść – mruknął wreszcie – musiało.

– Chcą pana zabić?

Nagły chichot.

– Nie mogą. Tego akurat nie mogą… Musiałbym ci dużo opowiedzieć, dużo…

– O Amirandzie?

– Skąd wiesz o Amirandzie?! – poderwał się zaskoczony.

Nie umiałem kłamać. Opowiedziałem mu wszystko, co wiedziałem, na koniec wspomniałem o książce i stwierdziłem, że gotów jestem zrzec się mego autorstwa na jego rzecz.

– Bez sensu, bez sensu – powiedział. – Amiranda już nie jest moja. Ja jej nie chcę. Dzięki niej – skłonił głowę ku śpiącej Miriam – dowiedziałem się, że zmarnowałem życie, że szukałem w imaginacji tego, co mógłbym, pewnie mógłbym… znaleźć w tym, co nas otacza…

Tylko oni do tego nie dopuszczą.

– Jacy oni?

– Amirandczycy.

– Przecież to twory pańskiej wyobraźni.

– To prawda. Lecz żyjących już realnie. Tak jak Miram, tyle że w innym wymiarze. To był długi proces. Początkowo wszystko bywało w kategoriach wyobraźni. Później jednak przekroczyłem pewien krąg. Zacząłem tam bywać. Fizycznie. Trudno wyjaśnić, jak to było możliwe, ale po prostu przekraczałem granicę i wchodziłem tam. Dokonywałem

ingerencji, sam degradując się z roli stwórcy do współuczestnika. W odpowiedzi oni coraz bardziej uniezależniali się ode mnie. Historia Amirandy nabrała własnej logiki, fakty poczęły się toczyć zgodnie z wewnętrzną konsekwencją i tylko ogromnym wysiłkiem udało mi się

je korygować. Ale nie do końca. Starczyło siły na uwolnienie Miriam, ale pomysł, aby zrezygnować w ogóle z procesów o czary, stał się niewykonalny. Tworząc Amirandę wymyślałem ją poniekąd jako byt idealny, rozgrywający się według dobrodusznych kanonów baśni. Popełniłem jednak błąd mego Wielkiego Kolegi – dałem mym homunkulusom wolną wolę. I odtąd całe dzieje stały się jednym wielkim nie przesądzonym zmaganiem dobra i zła. Pasjonującym dla obserwatora, przerażającym dla twórcy. Walczyłem, korygowałem, wymyślałem reformatorów i ludzi szlachetnych, ale kto by nadążył? A czasami miałem ogromną ochotę zrobić im koniec świata. Kiedy pojawiła się w mym życiu Miriam, Amiranda mnie znudziła. Przestałem o niej w ogóle myśleć. Zresztą fikcja żyła i tak własnym życiem. A jednak mój brak zainteresowania został tam zauważony. I przez tych, którzy uważali mnie za Opiekuńcze Bóstwo, i przez tych, u których miałem jedynie opinię konstruktora. W tajemnicy przede mną prowadzone były prace badawcze na mój temat. I wreszcie (w ich chronologii przed dziesięciu laty) odkryto mnie. Rozumie pan, zdemaskowano. I od tego czasu trwa nade mną nadzór. Dość dyskretny. Niedawno dowiedziałem się, że są nawet plany wypreparowania w przyszłości mego mózgu, aby on – wiecznie żywy – trzymał w porządku całą ich rzeczywistość. Kto wie, czy teraz nie przyśpieszą swej decyzji…

Krótko po północy nadjechało zamówione radiotaxi. Pan Andrzej i rozbudzona, nadąsana Miriam zeszli na dół.

– Najlepiej o tym wszystkim zapomnieć – rzekł na pożegnanie Kreator. – A książkę spalić! Tak będzie lepiej…

Miriam nic nie powiedziała, tylko się uśmiechnęła tak smutno, wymownie…

* * *

Do kraksy doszło nie opodal wjazdu na główną drogę. Nie było świadków, ale odpryski lakieru wskazywały, że sprawcą musiał być olbrzymi TIR. Ciało kierowcy zostało kompletnie zmasakrowane. Po pasażerze pozostała tylko spora ilość krwi. Ciało zniknęło. Pasażerka siedząca z tyłu ulotniła się również, nie pozostawiając żadnych śladów. Zniknęły bagaże. Kierowcę TIR-a odnaleziono nazajutrz. Był to rosły Duńczyk, który trząsł się cały w trwającym szoku i bełkotał, że nagle zawiodły go hamulce: po zderzeniu chciał wrócić, ale natychmiast pojawili się obok niego ciemno ubrani ludzie i wymachując bronią kazali jechać do wszystkich diabłów.

„Ekspress Wieczorny", relacjonujący to wydarzenie, stwierdził, że w śledztwie nie dano wiary zeznaniom kierowcy.

Miałem, drogi profesorze, własną teorię na ten temat, ale sam pan rozumie, nie wychylałem się z nią zbytnio. Zresztą przeżyłem wtedy kilka koszmarnych tygodni. Bałem się, po prostu bałem się jak ten, który wie o sprawie za dużo.

Ale jakoś nikt się mną nie interesował. Natomiast Alinka w tym czasie dwoiła się i troiła. Ewentualne przejęcie pokoju zaginionego lokatora uznała za swój życiowy cel. Jak załatwiła, że tymczasowo dano nam klucze, nie wiem. Dość wspomnieć, że miesiąc po okropnym incydencie przekroczyłem próg narożnego pokoju. Pan Andrzej nie posiadał wielu sprzętów. Wszystkie bardziej osobiste drobiazgi zabrał ze sobą. Ale oczywiście trochę zostało. Z ciekawości zaglądałem w kąty, do szafy. Na półkach pozostało nieco starzyzny, natomiast środkowa część zaskakiwała zupełną pustką. Zajrzałem głębiej i zobaczyłem pośrodku dwa dziwne symetryczne wygłębienia, jakby od wielokrotnego uderzania w to miejsce obcasami. Nie oparłem się pokusie stanięcia tam. Żadnego wrażenia. Ale coś mnie podkusiło, żeby zamknąć za sobą drzwi. Początkowo otoczył mnie mrok. I to mrok agresywny, lepki, ale po chwili wkoło szafy zaczęło szarzeć. Nawet jaśnieć…

„Mam halucynacje" – pomyślałem. Zamrugałem powiekami. Złudzenie nie ustępowało. Mrok przede mną coraz bardziej zmieniał się w mgłę. Mgłę w samym środku jaśniejszą. Zrobiłem krok w stronę jasności i nie natrafiłem na mur. Teraz posuwałem się jakby korytarzem bez ścian z prostokątem światła na końcu. Krok po kroku postępowałem ku niemu, aż nagle otoczył mnie blask. Zamknąłem oczy, potem otwarłem. Stałem na lśniącym bielą korytarzu szpitalnym obok gaśnicy przeciwpożarowej. Ogromne całościenne okna pozwalały zobaczyć rozległy park, na który napierało miasto. Znałem je dobrze. Dzielnicę handlową przy bulwarze, wyżej wznoszącą się Starówkę najeżoną lasem dzwonnic, wapienne wzgórze z zamkiem Regentów; i dalej, dalej aż ku widocznym mimo wiszącego smogu rdzawym, wulkanicznym wzgórzom.

Odwróciłem się. Za mną naturalnie ściana! Pomacałem rękami. Ani śladu wyjścia. Ładne rzeczy. Przelazłem na drugą stronę, nie zabezpieczywszy sobie odwrotu. Od razu spociłem się ze strachu. Ale co miałem robić? Brnąłem dalej.

Mijająca mnie pielęgniarka zapytała, czy czegoś nie potrzebuję. Zaprzeczyłem. A potem poszedłem, jakby prowadzony igłą magnetyczną. Z wieszaka po drodze machinalnie zdjąłem kitel lekarski i narzuciłem na siebie. Na oddziale intensywnej terapii trwało prawdziwe piekło.

Mężczyzna o władczym wyglądzie, tytułowany przez wszystkich panem Ministrem, był blady i powtarzał jak nakręcony:

– Musicie utrzymać go przy życiu! Ci idioci, których wysłałem po niego, spaprali sprawę! Musicie…!!!

– Robimy, co w naszej mocy, ale to już agonia! – powiedział Ordynator.

– A przeszczep mózgu?

– To dla naszej nauki ciągle sprawa przyszłości. Za pięć, dziesięć lat…

Bez przeszkód dotarłem do łóżka, na którym otoczony aparaturą leżał Andrzej. Poznałem go mimo niezwykłej bladości i wycieńczenia. Dotknąłem jego ręki. Uścisnąłem ją… I wtedy doznałem jakby lekkiego kopnięcia prądem…

– Znika encefalograf! – krzyknął nagle któryś z lekarzy.

I stało się to, co musiało się stać. W środku słonecznego dnia niebo nagle pociemniało, pogasły szpitalne światła, stęknęła ziemia. Znieruchomiałem przy oknie. Zahipnotyzowany patrzyłem, jak rozsypuje się wszystko, pęka niebo, spadają gwiazdy, w pył rozsypują się ściany. Wszystko w ciszy, w absolutnej ciszy. I naraz dostrzegłem znów kłębek mgły, tuż obok mnie. Sekundę wcześniej zauważyłem małego, przerażonego kotka, który wyskoczył spod łóżka Andrzeja i szukał ratunku w mych rękach. Przytuliłem go i wskoczyłem w mgłę.

49
{"b":"89178","o":1}