Литмир - Электронная Библиотека

– Kiedy boleć będzie, a i widok ekstraordynaryjnie paskudny – certował się służebnik.

– Rozkazuję, ściągaj!

Barnaba na klęczki padł, począł swego zwierzchnika pod nogi podejmować, płakać i skamleć:

– Wybacz, Ojcze, ja nieszczęsny, ja potępiony! Już i krzyżem leżałem, i biczowałem się, ale wszystko na nic! Na nic!

Jego Eminencja osobiście zerwał szmaty i ukazało się lico zadrukowane równo i składnie jak Biblia Gutenberga, jeno treść napisów była inna i mogła wstrząsnąć każdym: INKWIZYCJA RÓWNA SIĘ ZBRODNI!, REGENT JEST BEZPRAWNYM SATRAPĄ!, MÓJ PAN TO KARIEROWICZ I SZUJA…

– Czy to o mnie? – zapytał sucho dostojnik i czytał dalej: – NIE MA BOGA, ANI SZATANA, NIECH ŻYJE LUD!… – tu cicho roześmiał się. – Tylko tyle?… Tak niewiele kryłeś w swym sercu przede mną przez te wszystkie lata?

– Darujcie, panie. Moja gęba bluźni. Bluźni i mówi nieprawdę. To przez tę zarazę.

Inkwizytor przez moment milczał. Potem uczynił znak krzyża i rzekł bardzo powoli:

– Zawiń ten gałgan. Bo jeszcze ktoś obaczy. Zawiodłem się na tobie, synu. Wiedziałem, wielu jest podszytych grzechem… Ale żeby mój najbliższy sługa, mój rękodajny, którego chciałem uczynić mym sekretarzem, a potem… Ciężko nas wszystkich Pan doświadcza. Ale cieszmy się. Cieszmy! Epidemia przyszła w samą porę. Wreszcie będziemy mogli odróżniać prawdziwych wrogów państwa i małych, załganych łajdaków strojących się w piórka lojalności. Wypalimy ten trąd żelazem i świętym ogniem. Oddzielimy ziarno od plew.

– Ale, wielebny…

– Precz! Sam wydałeś wyrok na siebie. Udajesz skruchę. Nie ma jej na twych bezecnych licach. Wezwij braci gwardian…

– Błagam cię, Ojcze, nie czyń tego, bo będzie nieszczęście. Czy wiesz, że dziś w refektarzu wszyscy mieli zabandażowane twarze?…

– Tym gorzej dla wszystkich!

Wstał z łoża i ruszył ku drzwiom. Barnaba wlókł się za nim po ziemi, łkając i czepiając się szaty.

– Każ mnie stracić, Ojcze, ale nie wzywaj straży! Załóż pierwej kaptur lub pojrzyj najprzód w zwierciadło.

Inkwizytor zatrzymał się i ostro skręcił w miejscu. Przez chwilę mierzył pogardliwie pędraka u swych stóp, a potem podszedł do wielkiego weneckiego lustra obok umywalki. Trwała chwila ciszy, tak długa, że słychać było, jak myszy biegają w podziemiach konwentu.

– Czy to żart? – zabrzmiały po chwili ciche słowa.

– Epidemia nie wybiera.

– Ale co znaczą owe bezsensowne litery?

– Lustro odbija odwrotnie, Ojcze, ale jeśli pozwolisz, to ci przeczytam.

Dominikanin wykonał przyzwalający gest, więc młodzieniec zaczął czytać.

– TEN MAŁY MA SŁUSZNOŚĆ. REGENT TO KREATURA, A JA SAM…

I ugięły się nogi pod Eminencją, i runął na płyty kamiennej posadzki. Do Barnaby dobiegł zgłuszony szept:

– Podaj włosiennicę i dyscyplinę!

– To nic nie pomoże – mówiły oczy Barnaby, w których, w miejsce pierwotnego strachu, pojawiły się iskierki mściwej satysfakcji.

– Jestem Hiobem! Jestem nieszczęsnym Hiobem! – Szept tłukł się o kamienne płyty.

– I jak ja stanę przed obliczem mego Najjaśniejszego Pana?

I tu wsłuchał się w ciszę, jakby oczekiwał głosu z góry lub z serca, ale dobiegły go tylko słowa Barnaby:

– W kapturze!

* * *

Obity amarantem powóz Wielkiego Inkwizytora toczył się tego dnia szybciej niż zwykle. Firanki były opuszczone, a woźnica ledwie wystawał z podniesionego kołnierza. Miasto robiło wrażenie opustoszałego. Tylko pod arkadami przemykały zalęknione mieszczki w woalkach lub kryli się zamaskowani bourgeois. Jeno na placu Solnym, za mostem, zgromadziła się grupka pospólstwa z głowami opatulonymi, zawoalowanymi, zakapturzonymi. Długo szukałbyś jednej czystej twarzy.

Do uszu Inkwizytora, który chcąc dostać się na zamek musiał tamtędy przejechać, doleciały okrzyki samozwańczych mówców:

– Słuchajcie, dobrzy ludzie! Bliska jest chwila zmiany! Dziś jeszcze się boimy, ale już jutro zdejmiem zasłony i pójdziem świecić twarzami pod zamek Regenta!

– Albo i na zamek!!!

Głosy ucichły, dostrzegli karetę. Tłum rozstąpił się. Z przyzwyczajenia. Tylko śmiech kilku osób dogonił powóz wjeżdżający już w ulicę Stromą.

– Ciekawe, czemu zasłony pospuszczane?

Woźnica świsnął batem, a konie, mimo że pod górę, pomknęły chyżo jak rumaki Apokalipsy.

Jego Eminencja nie wchodził nigdy do pałacu głównym wejściem. Było ono zastrzeżone dla wasali lub gości zagranicznych. Poza tym z zasady nie lubił głównych wejść. Zaraz za bramą skręcał w tajny korytarzyk, którym – unikając oczu ciekawych – docierał aż do luksusowego donżonu.

Tego dnia jednak strażnicy w przyłbicach skrzyżowali przed nim halabardy już w pokoju recepcyjnym.

– Jego Wysokość nikogo nie przyjmuje.

Eminencja wychylił nos z obszernego kaptura i burknął:

– Nie widzicie, durnie, z kim macie do czynienia?!

– Wykonujemy rozkaz. Najjaśniejszy Pan poważnie zachorował.

– Zachorował! – krzyknął dominikanin. – Tym spieszniej ja, jego spowiednik i powiernik, muszę gnać do jego łoża z duchową pociechą i moralnym wsparciem… Przepuśćcie!

– Wykluczone!!!

– W takim razie zawołam waszego komendanta i on każe wam zdjąć przyłbice.

– Uczynimy to z rozkoszą, kiedy tylko wasza wielebność uchyli swego kaptura.

Rozmowa trwałaby zapewne do dnia Sądu Ostatecznego, gdyby nie to, że zdenerwowany inkwizytor wydobył z zanadrza dwa mile pobrzękujące mieszki i rzucił je strażnikom pod nogi. Halabardy rozstąpiły się jak trzciny przed dziobem łodzi.

Donżon wyglądał równie odludnie jak reszta zamku, jedynie z pierwszego piętra dolatywały energiczne odgłosy kucia. Ich epicentrum znajdowało się w sali, w której Renę zwykł był pozować malarzom do obrazów batalistycznych, jakie rozwieszano potem po zamkach i kościołach, a w licznych kopiach również po szkołach, ratuszach i zajazdach. Władca uważał się za bardzo obrazogenicznego. Atoli teraz wszystko wskazywało na to, że wybiera się na wojnę. Stał tyłem w swej szarej tunice podróżnej, a olbrzymi, barczysty kudłacz walił młotem w coś, co przypominało przyłbicę.

Bezgłośny chichot przeleciał przez duszę Inkwizytora. Regent przywitał się nie odwracając głowy. Stwierdził ponadto, że przy kowalu mogą rozmawiać spokojnie, jest to bowiem człowiek niepiśmienny i tępy jak młot, którym się posługuje. Jego Eminencja przyjął informacje do zatwierdzającej wiadomości, nie prosił też władcy, aby wykonał w tył zwrot.

– Czy masz chociaż jedną dobrą wiadomość? – Głos Regenta zabrzmiał miękko, niemal z lękiem.

– Nie mam nic. Nie mam tajnej policji, zauszników, informatorów! Wskutek epidemii na twarzy zbira: SIEPACZ, na twarzy donosiciela: UWAGA, KAPUJĘ. Koniec! Nie mam z kim pracować. Ale nie to jest najgorsze. Dziś jeszcze wszyscy wstydzą się swych twarzy, kryją je… Ale kto przewidzi, co stanie się jutro?… – Tu głos Eminencji załamał się i zadrgała w nim nuta bezradności. – Wiemy, co się stało, ale nie pojmuję, dlaczego?

Regent napiął srebrzystą przyłbicę i odwrócił się. Głos jego nabrał zdecydowanych tonów:

– Postanowiłem. Dziś jeszcze opuszczam zamek. Dokonałem transferu kapitałów, mam zapewniony azyl w Erbanii… Jutro może być za późno. Nie uwierzysz, Ojcze, ale na twarzy własnego pretora przeczytałem rano: PRECZ Z TYRANEM, na twarzy kamerdynera KOMU JA SŁUŻĘ?, a na twarzach fraucymeru… IMPOTENT.

Władca nawet się nie zdziwił. Jego defekt znany był od dawna, chociaż specjalna komórka fabrykowała kawały o niesłychanej wprost jurności monarchy. Mówił więc dalej:

– W powietrzu już czuje się Republikę! I nic nie jest temu w stanie przeszkodzić, zapobiec. Czyż się mylę?

Wielki Inkwizytor nie odpowiadał. Całą swą uwagę skupił na twarzy kowala, zajętego zbieraniem narzędzi i zamiataniem podłogi. Twarz ta pospolita i grubiańska miała jedną niezwykłą w tych dniach cechę. Była czysta. Zauważył to i sam suweren, idąc za wzrokiem dominikanina. Czyżby kowal był zarazoodporny?

– A może jest wierny? – zastanawiali się równocześnie, ale już po chwili zrozumieli bezsens tego stanowiska.

Człowiek wierny (gdyby taki się znalazł) musiałby mieć na twarzy napis: JESTEM WIERNY, a nie świecić czystą gębą…

– Powiedzcie, kowalu – wycedził Inkwizytor – nic was nie swędzi?

– A nic!

– A nie dziwi cię, że wszyscy mają twarze… no, takie pozapisywane, a twoja nie… i jest taka… no, in blanco?

– Nie.

– Mówiłem, tępy a poczciwy – zauważył Regent.

Tu nagle coś dotarło do kowala, bo czochrając się po włosach zagadał nie pytany:

– Przecie więcej ludzi ma nie zapisane gęby. U mnie w chałupie wszyscy: żona, dzieciska.

Wzruszył się władca wiernością kowala i już zamierzał go uściskać, chociaż w przyłbicy szło mu to jakoś nieskładnie, kiedy jaźń Inkwizytora przeszyła genialna myśl. Wszystko było jasne jak słońce. Odsunął kowala i podszedł do Regenta.

– Powiedzcie, Najjaśniejszy Panie, jakie są objawy epidemii?

– No, napisy…

– Właśnie, napisy! A zatem zaraza nie może być zaraźliwa dla niepiśmiennych.

* * *

– Wieczna niech będzie chwała świętego Limeryka, patrona Księstwa! Niewątpliwie to on sam oświecił wątpiące dusze i uratował państwo. Jeszcze raz znalazły się świeże soki, które uniosły wysoko w górę konary monarchii. Poza miejskimi ośrodkami analfabeci stanowili przecież dziewięćdziesiąt procent obywateli. To właśnie oni pod władzą Najjaśniejszego Regenta stawili czoło zarazie. Oni pod sztandarami Świętej Inkwizycji spalili wszystkie księgi i szkoły, zdrapali inskrypcje z murów i nagrobków.

Ludzie z zadrukowanymi twarzami zniknęli szybciej, niż się pojawili. Co sprytniejsi w porę dokonali operacji plastycznych. Niektórym udało się przetrwać nie wychodząc z domów bądź na stałe kryjąc się za czarczafami. Nie minęło 20 lat, a pełne uspokojenie zstąpiło na urodzajne ziemie Amirandy. Młódź wyrosła w owym czasie nie potrafiła już niczego odczytać z twarzy swych nielicznych ojców i dziadków.

10
{"b":"89178","o":1}