Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Otulony w ręcznik frotte, dzięki odrobinie narkotyku lżejszy o kilkadziesiąt kilo, po raz pierwszy od trzech dni Fawson pomyślał sobie, że egzystencja diabła ma jednak i dobre strony. Wprawdzie przestraszył się tej myśli, ale prawie natychmiast odezwał się w nim głos wewnętrzny: “Nie miałeś przecież żadnego wyboru, stało się, co się stało, a poza tym zawsze na twoim miejscu mógłby znaleźć się ktoś gorszy".

– Życzysz sobie czegoś jeszcze, panie? – spytał Ali, rozkładając przed Meffem folder najlepiej notowanych panienek Paryża klasy zero i super.

Szatan neofita tylko westchnął.

– Aha, chodzi panu o tę blondyneczkę – odgadł Ali. – Trzeba było dać dyspozycję, nie puścilibyśmy jej tak łatwo. Nie wykazywał pan jednak najmniejszego zainteresowania.

– To pewnie zmęczenie – wtrącił Li – a poza tym myślał pan, że ta mała jest naszym człowiekiem…

– A nie jest?…

W paru zdaniach streścili mu przebieg pościgu, podkreślając całkowicie przypadkowy udział dziewczyny w wydarzeniach. Została zabrana, aby zidentyfikować wóz porywaczy. Może kłamali, ale jaki by mieli cel, żeby kłamać?

– Trzeba by się o niej dowiedzieć czego więcej – powiedział Fawson.

– Nazywa się Anita Havrankova – wyrecytował Ali. – W Paryżu od pół roku, studiuje na Sorbonie archeologię Bliskiego Wschodu, panna, według naszego wyczucia, dziewica. Sierota, drugie pokolenie emigrantów, bliższych danych o rodzicach brak. Mieszka w schronisku sióstr felicjanek – tu delikatnie splunął przez lewe ramię. – Na lotnisku oczekiwała na kuzynkę, która miała przyjechać z Rzymu, ale spóźniła się na samolot i nie przyleciała. Wymiary Anity: biust 92, talia 60. biodra 92.

– Idealne – cmoknął Kali.

– Praktykująca katoliczka, czas wolny spędza w bibliotece, z żadnymi mężczyznami się nie spotyka, praktyk lesbijskich nie stwierdzono.

– Znakomity materiał do deprawacji – zatarł ręce Kali.

– Cicho! – zgromił go Meff. – Powiedzcie lepiej, jak mam ją spotkać?

– Codziennie o dziewiątej bywa w czytelni uniwersyteckiej. Ale póki co, można by się jakoś rozerwać – powiedział Li – wezwę siostry Biancetti – wskazał na fotosy – te oliwkowe… Do północy mamy jeszcze trochę czasu.

Ale Fawsonowi nie figle były w głowie. Myślał wyłącznie o Havrankovej. Myślał, myślał, aż wreszcie usnął.

O północy na placu Bastylii wiało pustką, ale nie aż tak, jak można by przypuszczać. Kręcili się rozmaici ludzie, przejeżdżały samochody, pracowały polewaczki, a wszystko było rzęsiście oświetlone. Żeby szwendać się w podobnym miejscu, upiór doprawdy musiałby być miłośnikiem kwarcówek. Meff trzykrotnie obszedł plac, nie zauważając niczego szczególnego.

Widocznie stryjaszkowi coś się pokiełbasiło ze starości – pomyślał i nagle zorientował się, że coś na niego kiwa. To coś było dłonią w przepięknie szamerowanym rękawie z koronkami i wyłoniło się z wnętrza szoferki jednej z ulicznych polewaczek. Nie przekonany, czy to o niego chodzi, Fawson zbliżył się do samochodu.

– Właź, monsieur, na co czekasz! – usłyszał. Wewnątrz, obok najzupełniej normalnego kierowcy w firmowym kombinezonie, siedział zasuszony staruszek w kostiumie z epoki Ludwika XVI.

– Kupić, sprzedać? – zapytał rezolutnie – “Almanach Gotajski", księga kabały, proroctwo św. Malachiasza? A może pamiątki z Wielkiej Rewolucji? Pukiel Marii Antoniny, kapsułkę z krwią króla, kalesony Boga Wojny?…

– Chodzi mi o Who is who in Heli? – rzekł Meff.

– Ho, ho, znawca! – ucieszył się staruszek i szturchnął kierowcę – widzisz, Maks, mówisz zawsze, że nie ma już prawdziwych bibliofilów. Pardon, monsieur, musimy wysiąść. Nie noszę nigdy za dużo cennego towaru przy sobie, na wszelki wypadek…

Wysiedli. Fawson mógłby przysiąc, że polewaczka zdążyła zrobić zaledwie kilkadziesiąt metrów, tymczasem okolica zmieniła się nie do poznania.

Stali na wąskiej błotnistej uliczce, pełnej dziwacznej mgły i tłumów z wolna snujących się ludzi.

– Promenada niebytu – objaśnił staruszek – w piątek mamy godzinę spacerów, wałęsamy się więc od placu Bastylii do Conciergerie, od Conciergerie do placu Rewolucji… Ach, jaki był tu kiedyś ruch, gdy z Conciergerie wyjeżdżały wózki wiozące na gilotynę…

Zakręcił się i znikł, pozostawiając Fawsona wśród strumienia cieni. Widma, półprzeźroczyste i ospałe, zdawały się w ogóle Meff a nie dostrzegać.

Uwagę ich zdawał się przykuwać barczysty mężczyzna o ponurej twarzy, który mijając Fawsona spojrzał na niego tak, jak rzeźnik przygląda się tuszy wieprzowej.

– To obywatel Sanson – szepnął wyłaniając się z cienia staruszek – oj, ma on tu mir, ma,…

– Przyznam się, nie słyszałem o tym człowieku. Kto to był?

– Kat Wielkiej Rewolucji. Prawie wszyscy z tu obecnych mieli z nim kiedyś na pieńku. Swoją drogą, co za fenomenalna oszczędność siły roboczej. Taka ogromna rewolucja i tylko jeden kat. Później ludzkość zrobiła się bardziej rozrzutna, i pomyśleć – tu spojrzał na plecy oddalającego się osiłka – ze mną mu się nie udało. Cud! Miałem właśnie stanąć przed rewolucyjnym trybunałem, 9 termidora… A przecież uznawano wówczas tylko jeden rodzaj wyroku. Na szczęście akurat Robespierre upadł i zamiast mnie, on sam posmakował tego krótkiego, chłodnego dotyku metalu na szyi… Ale jeśli myśli pan, że dziękuję za to Opatrzności, jest pan w błędzie. Załatwiono się ze mną inaczej. W parę lat później zrobiono ze mnie wariata. Wariata – powtórzył 'z naciskiem – ma pan pojęcie, jako zbyt niezależnego intelektualistę, i skierowano mnie na przymusowe leczenie w zakładzie zamkniętym. No, ale mam dla pana ten bestsellerek. Ostatni egzemplarz.

– Ile płacę?

– Tu nic, natomiast przyniosłem listę stu obywateli z naszego grona, którzy zamówili sobie msze za swe grzeszne dusze. Sami byli ateiści! Zamówi pan w najbliższą niedzielę?…

Meff się zmieszał.

– Widzi pan…

– Wiem, wiem, jest pan szatanem. No, ale interes to interes. Bądźmy dorosłymi kontrahentami. Nie musi pan osobiście chodzić do kościoła. Załatwi pan przez jakiegoś pośrednika…

– Postaram się!

– Natomiast gdyby pan wybierał się tu następnym razem, miałbym dwie prośby. Chciałbym kupić jakiś dobry pejcz i parę takich… – ściszył głos – wie pan, takich skandynawskich świerszczyków. Tylko żeby było dużo gwałtu, przemocy, krwi…

– A pański kierowca Maks nie może?

– Maks potępia moje zainteresowania. Ach prawda, zapomniałem się przedstawić. Markiz de Sade! – tu wyciągnął kościstą rękę w stronę Meffa. Ów uniósł swoją, ale staruszek, w iście diabelskim przypływie humoru, minął jego dłoń i wykonał symulowany cios w podbrzusze, wołając: – Muka! – Gdy Fawson instynktownie się pochylił, markiz zaśmiał się jak uczniak i pobiegł w głąb mglistej uliczki.

– Jak idziesz, baranie! – zabrzmiało prawie równocześnie z piskiem hamulców. Neoszatan otworzył oczy. Stał pośrodku jezdni, kurczowo ściskając pożółkły wolumen z wetkniętą listą nazwisk proszących o modlitwę. Wybełkotał coś do wkurzonego kierowcy polewaczki i wskoczył na chodnik.

– Wracamy, szefie? – zapytał czekający na niego Kali.

Nie wrócili jednak do hotelu “Paradise". Zorganizowany naprędce citroen skręcił w wąski labirynt uliczek. Rychło Fawson stracił poczucie kierunku, teren wznosił się nieco ku górze, może były to okolice Montmartru? Na niewielkiej uliczce zagrodził im drogę wóz meblowy. Wóz był otwarty, a dwie opuszczone belki umożliwiły citroenowi wjazd do wnętrza. Ledwo wjechali, klapy zamknęły się za nimi automatycznie. Nowy pomysł? Może pułapka?

– Niech pan wysiądzie – rzekł Kali.

Meff wysiadł i uczuł, że meblowóz ruszył. Wewnątrz było ciemnawo, nie dość ciemno jednak, by nie dojrzeć mężczyzny siedzącego na ławeczce. Szatan z mianowania zadrżał. Siedzącym mężczyzną był on sam! Serce podeszło mu do gardła albo wyżej.

– Co to ma znaczyć?

– Względy bezpieczeństwa – odezwał się Li. – Panowie pozwolą…

Sobowtór wstał i podał rękę Fawsonowi.

– Dubler – powiedział jego własnym głosem.

– Meff – odrzekł oryginał lekko zachrypnięty.

– Zaszły pewne komplikacje – powiedział Li. – Od tej chwili pańskie funkcje przejmuje Dubler, zdolny, choć podrzędny…

– Wypraszam sobie! – przemówił sobowtór.

– … choć nie wykorzystywany zgodnie ze swymi kwalifikacjami aktor dramatyczny. Zamieszka on z dokumeritami Meffa Fawsona w pańskim apartamencie… To nieodzowne.

– A ja? – nasz bohater poczuł dziwną suchość w gardle. Tym bardziej że dojrzał kątem oka, jak Kali otwiera niewielkie czarne pudełko, gdzie wśród innych akcesoriów poczesne miejsce zajmowała brzytwa.

Li odciągnął Fawsona w głąb meblowozu.

– Wszystko jest w porządku – tłumaczył – nie będę jednak wywalał kompletu informacji przy obcych. Robimy tylko to, co jest konieczne. A od pewnego stanowiska wzwyż wręcz nie wypada nie mieć sobowtóra.

– Ale przecież to chyba ja powinienem decydować? Li skwapliwie kiwnął głową.

– Oczywiście, w sprawach związanych ze Sprawą tak, natomiast o pańskie bezpieczeństwo troszczymy się my. Dwa incydenty, to nasłanie na pana straży w górach, a później nieudolne usiłowanie porwania, dowodzą, że każdy nasz krok jest śledzony. Nie możemy wykluczyć, a właściwie jesteśmy nawet pewni dalszych kroków zmierzających do utrudnienia naszej akcji, z fizyczną likwidacją grupy włącznie…

– Ale kto to robi?!

– Stryjo napisał chyba panu o konkurencji? O “Białych" czy, mówiąc ściślej, o “Niebieskich". Odwieczna walka bez pardonu trwa, zwłaszcza teraz, gdy wchodzimy w decydujące stadium. Pan musi mieć przez najbliższe dwa tygodnie pełną swobodę ruchów, a nie wyślizgiwać się od zamachu do zamachu.

– A tamten? – Meff wskazał wzrokiem sobowtóra – co on wie?

– Nic więcej, niż potrzeba. Sądzi, że chodzi o handel narkotykami, no, może jeszcze o przemyt broni.

– Jest to pewny człowiek?

– Lesort? Mamy na niego haka, jak stąd do Ca – yenne! Dwa lata temu ów aktorzyna uczestniczył w pewnym dość ekscentrycznym przyjęciu. Przypadkowo znalazła się

11
{"b":"89162","o":1}