Литмир - Электронная Библиотека

– I zmienił się? – klasnęła w ręce rozradowana opowieścią wiedźma.

– Ano – uśmiechnął się Suchywilk. – Przemienił się Morski Koń w złocistego karaska i do słoja chlupnął, aż miło. A wtenczas się okazało, że we słoju woda była z jasnego źródła Ilv, z dziada pradziada w dworcu przechowywana, woda, co wszelką moc boską wniwecz obraca. Żadną miarą nie mógł się odmienić w dawną postać, ani mocą swoją, ani sposobem. Dobry miesiąc go babka w słoju trzymała na pośmiewisko.

– Prawdziwie niewieścia zdradliwość – oznajmił na poły rozbawiony, na poły zgorszony Twardokęsek. – Boga prawego – w rybę? Nie pokarał jej?

– Nie – zarechotał kniaź. – Przed uwolnieniem obietnicę na nim wymogła, że się ni na niej, ni na jej potomstwie mścić nie będzie. Co miał czynić? Zgodził się Mel Mianet. Uwolniony w morze czmychnął, ogon pod siebie podkuliwszy, we wstydzie i sromocie. Szmat czasu my go potem na Wyspach Zwajeckich nie oglądali.

– A słowa dotrzymał? – zapytał karzeł.

– Co do joty! – z uciechą odparł Suchywilk. – Jak mu pierwsza złość przeszła, sam się donośnie z fortelu śmiał. My na północy nie krzywim się na dobrą sztuczkę. Potem Morski Koń zawsze rodowi sprzyjał, mnie samego przez stary sentyment dla babki żeglowania uczył. Sellę takoż, jak jeszcze dziewuszka była maleńka, na własnym ramieniu nosił i piastował.

– I z tego pobratania z bogami jedno dla was nieszczęście wynikło, Suchy – skrzywił się Czarnywilk. – Pomnisz, jakem cię ostrzegał: nie dufaj zażyłości z nieśmiertelnymi, bo jak bieda przyjdzie, nie pomogą ci oni, ale jeszcze mocniej przygną kark do ziemi. I co? Radbym swoje proroctwa popod ławą odszczekiwać, jakby się miało to nieszczęście cofnąć. Ale zdarzyło się. A natenczas, Suchy, sameś we dworcu nad żoninym truchłem wył jako pies. Żaden ci bóg nie spieszył pocieszenia zgotować, żaden przed Pomorcami nie ostrzegł, nie ocalił. Ot, masz swoją przyjaźń z nieśmiertelnikami! Zresztą z Sellą to jeszcze inaczej było. Za wysoko głowę nosiła, zanadto głośno gadała o dziedzictwie Iskry.

– Bluźnicie! – syknął z pasją Kostropatka. – Bo Iskry są młodsze siostry bogów, nie wiejskie gamratki. I nie powiadajcie, żeby się która z nich miała pokładać ze śmiertelnikami i płodzić im bękarcięta.

Przez chwilę Twardokęskowi zdawało się, że Suchywilk zmasakruje kapłana.

– Głupiście! – rzucił, z trudem przemagając gniew. – Głupiście i cięgiem powtarzacie, co wam we świątyni wbijano do łba. A wszystko kłamstwa bezecne.

– Ale właśnie w powodu owych kłamstw – Czarnywilk ciężko oparł się o złamany pień olchy – bogowie zawsze prześladowali ród Selli. Bo jakże tak? Niby śmiertelni nie mogą się z nami kamracić, tymczasem po północy jawnie łażą owe, jakeście, mości kapłanie, cudnie rzekli, boskie bękarcięta. Trzeba je było co prędzej ubić. Co się i stało.

– Podejrzewacie tedy…? – karzeł niespokojnie zawiesił głos.

– Pewnym – ciężko odparł Czarnywilk. – Wyście na to, kuzynie, zbyt wiele lat oczy przymykali – zwrócił się do zwajeckiego kniazia. – Jakby was strach brał wierzyć. A przecież od samego początku przestrzegali was ludzie, że Sella zbratana z nieszczęściem jak mało kto. Bo są niewiasty, u których śmierć we spódnicę wplątana. Taka właśnie była Sella.

I taka jej córka, pomyślał zbójca, popatrując ku Szarce. Słuchała z przygryzioną wargą. Skrzydłoń pieszczotliwie ocierał się łbem o jej ramię.

– Nie bardziej, niźli każda inna niewiasta, która z mężami na wiking chadzała! – wykrzyknął porywczo Suchywilk. – Łżecie, Czarny. Powtarzacie byle co, boście nigdy nie sprzyjali Selli. Ani wy, ani babka. I pospołu umyśliliście powiastkę o bożej klątwie!

– To nie byle powiastka – pokręcił głową Czarnywilk. – Za tą dziewką nieszczęście krok w krok chadzało. Od kołyski. Jeszcze matczyną pierś ssała, jak ją pomorcka niewolnica rzuciła w palenisko. Gadano potem, że Pomorka kołowata była, ale wedle mnie już wtedy bogowie dybali na Sellę. A małośmy potem podobnych trafunków oglądali? Trzeci rok dziewce szedł, jak się lody pod saniami zerwały. Samem potem przeprawę oglądał, lód był na cztery łokcie gruby, a przecie prysnął jako sen złoty, mnogość narodu wygubiwszy.

– Jeno nie Sellę – gniewnie rzekł Suchywilk. – Sami widzicie.

– Prawda, że dziewuszkę wodnice na brzeg wyniosły – przyznał siwowłosy Zwajca. – Goluśką, zestrachaną i ryczącą z przerażenia. Ale po jej rodzicielach jeno kręgi na wodzie pozostały. A młodzi jeszcze byli, mogli nowe potomstwo płodzić. Tyle, że bogowie nie dopuścili do pomnożenia rodu.

– Miałem niewiastę – z namysłem zaczął Przemęka. – Dawno temu, ledwo ninie jej twarz pomnę. Zima nastała. Surowa, jaka zazwyczaj na północy bywa. Moja niewiasta saniami wyjechała z dworca i nigdyśmy jej potem żywej nie oglądali. W oparzelisko wpadła, śniegiem z wierzchu przysypane. Ja wam, mości Czarnywilku, kłamstwa nie zarzucam. Przeciwna, wiele słyszałem o przekleństwie ciążącym nad rodem Iskry. Lecz zdawało mi się, że to jeno gadanie, bo ludzie zawsze cudowności chciwi. Jak moją niewiastę w przerębli łowili, tom takoż bogów wielkim głosem przeklinał. Jednak trza się było przemóc, tedy się przemogłem. Bo tak światy urządzone, że się lody rwą, ludzi w głębinę wciągając. Nic na to człek śmiertelny nie poradzi.

– Powiadacie? – uśmiechnął się cierpko siwowłosy Zwajca. – Tyle, że się rychło później nad Sellą bierzmo w pół rozpękło, domowników przy stole kupę ubiwszy. A ile razy jej wyspę Pomorcy najazdem trapili, trudno zliczyć, choć tam ani bogactw niezwyczajnych, ani niewolnika nie było.

– Tuście nas dopiero zadziwili! – prychnął Suchywilk. – Iście cud, że Pomorcy Zwajców tłuką, choćby bez przyczyny. Rzeknijcie jeszcze, że raz i drugi dworzec popalili, a będzie nowina wiekopomna.

– Frejbiterzy dla zysku napadają! – zaperzył się Czarnywilk. – I boją się skalnych robaków jako wszyscy w Krainach Wewnętrznego Morza. Tymczasem na małą Sellę zasadzali się pomorccy kapłani, nie zwyczajni rabusie. Pomorccy kapłani, kuzynie, z czołami napęczniałymi od skalnych robaków. I nader hojnie obdarzający owymi skalnymi robakami wszystko, co im na drodze do Selli stanęło. Strach wspomnieć, jaki widok się naszym oczom pokazał, kiedyśmy po ich napadzie dworzec otwarli. Ni żywa dusza na wyspie nie pozostała. Nic, prócz stoczonego skalnymi robakami ścierwa. I Selli, którą sorelki w grotach przechowały.

– Czy za to ich Zird Zekrun nienawidzi? – Wiedźma przechyliła głowę na bok, jakby czego nasłuchiwała.

Zbójca, który dobrze ją poznał podczas przeprawy przez Góry Żmijowe, pojął, że musi się jej teraz cosik ważnego przypominać. Może zabłąkane w pomąconym umyśle strzępy przepowiedni albo boskie słowa, nie wiedział.

– Czy dlatego przyzywa je na Pomort i wprzęga w Wężymorda?

Suchywilk niespokojnie popatrzał ku przewodnikowi, który siedział w pewnym oddaleniu i obojętnie obłupywał z kory gałązkę skarlałej olszyny.

– Idźcie dalej, dobry człowieku – rozkazał Koźlarz, najwyraźniej podzielając obawę zwajeckiego kniazia. – Cierń się pannie w nogę wbił, trza go wydobyć i ranę zaraz opatrzeć, bo nie wiedzieć, jaka w tym bagnisku zaraza siedzi. Rychło was dopędzimy.

Wieśniak zabulgotał pod nosem z niezadowoleniem, ale nie śmiał się głośno przeciwić. Podniósł się i poczłapał naprzód, z donośnym plaśnięciem wyrywając łapcie z błota.

– Co Zird Zekrun czyni sorelkom? – spytał przyciszonym szeptem zwajecki kniaź. – Gadaj, wiedźmo, śmiało, nic się nie lękaj.

Jasnowłosa niewiastka przysunęła się nieco bliżej Twardokęska, jakby szukając u niego obrony, i spuściła głowę. Nie pamięta, pomyślał zbójca. Zapomniała, ścierwo przeklęte.

– Nie męczcie jej – poprosiła Szarka, kładąc rękę na ramieniu wiedźmy. – Sama wam powiem. Mówiłyśmy o sorelkach w czas spichrzańskiego karnawału. Zaraz po tym, jak bogowie radzili na Tragance, a Fea Flisyon ułożyła się do snu. Myślę – dodała w zadumie – że Zaraźnica zesłała na wiedźmę własną wiedzę. Nie rozumiem dlaczego.

– Byłam tam – dumnie oznajmiła wiedźma. – Ja i inne wiedźmy też były, choć mnie jedną bogini wezwała. Może dlatego żadna z tamtych nie doczekała świtu, prawda? – popatrzyła pytająco na Szarkę.

Mężczyźni obejrzeli się po sobie, zatrwożeni wiedźmimi nowinami. Istotnie, pomyślał zbójca, nam ta niedojda wieszczy i drogę wskazuje, choć sama nieledwie obłąkana. Jednak najpewniej nie my jedni postanowiliśmy posłuchać wiedźmiej przepowiedni. Może być, że i Węży – mord ma na dworze podobne straszydło, co mu bogów szpieguje i wieści znosi.

– Tego nie wiem – Szarka potrząsnęła głową. – Nie wiem też, czy Zird Zekrun naprawdę nienawidzi sorelek, czy też są jedynym sposobem, by wypełnić obietnicę. Dla mnie to obojętnie. Zgoła bardziej trwożą mnie tamte wiedźmy, które przysłuchiwały się radzie bogów na Tragance. O nich nic nie wiem – uprzedziła pytanie.

– Jaką obietnicę? – Żalnicki książę wpatrywał się w nią z napięciem.

– Że uczyni go równym bogom – z prostotą odparła Szarka. – Zird Zekrun przyobiecał Wężymordowi bogactwo, panowanie nad potężnymi krajami, zemstę na rodzie żalnickich kniaziów. I nieśmiertelność. Tę ostatnią próbuje mu podarować poprzez sorelki. Poprzez ich zagładę – przygryzła wargę – choć nie śmierć prawdziwą, bo istoty podobne sorelkom niełatwo umierają. Potrafią się za to przemieniać, przyjmować pozór śmiertelników i więcej jeszcze niż sam kształt i pozór. Każdej jesieni, kiedy Wężymord płynie na Pomort, Zird Zekrun coraz mocniej przemienia go i splata z wodnicami.

– Ohyda – wyszeptał zbielałymi wargami kapłan. W jego głosie nie brzmiała zwyczajowa wściekłość, tylko zduszony strach i obrzydzenie. – Ohyda.

– Słyszałem ich płacz w Cieśninach Wieprzy – potrząsnął głową Suchywilk. – Każdy żeglarz słyszał. Ale mi w głowie nie postało, że to za przyczyną Zird Zekruna. Najpierw żmijowie, a teraz sorelki… Nie sądziłem, że tak daleko sięgnęła zgnilizna. Że się Zird Zekrun na podobną obmierzłość poważy.

– Powinniście mi tę rzecz wcześniej wyjawić – powiedział Koźlarz.

89
{"b":"89146","o":1}