– Ja wam po dobroci radzę mordę zawrzeć! – rzeki zwajecki kniaź z hamowaną złością. – Wiecie, jak to u nas na Wyspach Zwajeckich czynią, jak kto ubliży czci niewieściej? Nikt się nie będzie z wami na ubitej ziemi potykać! To nie Skalmierz! U nas się takowych wyszczekanych oszczerców pospolicie owałasza. Tedy strzeżcie się, jak wam własna kuśka miła! Bo u mnie topór naostrzony i jeno czeka okazji!
– Toporem? Kuśkę? – zdziwił się fałszywie Czarny – wilk. – Poniechajcie, kniaziu. Toć się wam na stare lata wzrok popsuł i jeszcze wraz z nogą oberżniecie!
Kostropatka pokraśniał. Blizny nabiegły mu krwią, lecz milczał. Twardokęsek nie dziwił się: sam nie kwapiłby się do starcia z Suchywilkiem, mężem potężnym, przy tym rozjuszonym krzywdą córuchny.
– Wszakoż rzecz dziwna – ciągnął jakby nigdy nic karzeł – że się do was każda cudowność garnie i przylepia. Skrzydłoń, jadziołek, wiedźma, po kolei. Jakby je co do was wiodło i wabiło. Co więcej, z samymi bogami gadacie śmiało, nadto śmiało jak na śmiertelniczkę. Z Zaraźnicą, Cion Cerenem, z Nur Nemrutem na koniec, choć z nim krótka była konwersacyja – skrzywił się boleśnie na wspomnienie wieży – za szybko żeście miecze wyciągnęli. Ostawmy jednak w pokoju Śniącego. Objaśnijcie mnie, moja pani czcigodna, bom człek prosty a wścibski. Czemu spośród wszystkich wam jednej podobna rzecz się przytrafia?
– Sposobność, trafunek, zły los – odparła Szarka. – Jak sobie chcecie. Tyle wiem, że we wszystkim Delajati zamieszana. Nie z mojej winy, karle.
Znów to imię, pomyślał gniewnie zbójca. Nawet wiedźma, kiedy o Delajati słyszy, blednie jak płótno ze strachu. Nie dziwota, przecie bogini Servenedyjek nie będzie od nich samych lepszą, ani mniej wojenną. Przekleństwo, jedno przekleństwo…
– Wierę – karzeł w skupieniu podciągał opadające pończochy. – Mnie raczej ciekawość bierze, dlaczego żywa wychodzicie z podobnych spotkań. Rzadko się trafi, aby jakie bóstwo objawiło się człekowi śmiertelnemu. Rzadziej jeszcze, aby chciało z nim rozmawiać. A wy, proszę! Gadacie, jako z równymi, wykłócacie się, swarzycie. Świątynię Śniącego obróciliście w perzynę, zawczasu wysłuchawszy proroctwa. Nawet się wam rozum nie pomieszał, jak zwykle bywa z tymi, co spoglądają w zwierciadła Nur Nemruta. Więc się dziwuję.
– Ja was w tym, mości Szydło, objaśnię – Suchywilk pobłażliwie poklepał go po ramieniu, mało karła nie obalając w błoto. – Wyście z południa, gdzie naród miękki i obyczaje dziwaczne. A na północy inaczej bywa, takoż między ludźmi, jako bogami. Jak tylko wypłyniemy za Bełty, na wolne morze, sami zobaczycie.
– Uchowaj bóg! – mruknął pod nosem niziołek.
– Żadna trudność spotkać na Zwajeckich Wyspach Mel Mianeta Od Fali – ciągnął dobrodusznie Suchywilk – jak się z wodnicami bawi albo na brzegu pod postacią starego morsa drzemie po bardziej sutym obiedzie. Za sąsiada mamy i pod dach prosim chętnie, jak się stosowna okoliczność trafi. I jako żywo nikomu się rozum od tego nie mieszał, zaś Morski Koń bardzo naszą zwajecką gościnność chwali – rzekł z dumą. – Śmielej się ludziom pokazuje, zwłaszcza na Naparstnicy, gdzie pędzą najzacniej miody. Bo trzeba wam wiedzieć, że Mel Mianet bardzo syna miody.
– I na baby – wtrącił Czarnywilk.
– Baby, ale siarczyste, nasze, zwajeckie. Bo północni bogowie, to, za przeproszeniem, nie byle jakie ułudy i mamuny, co drzemią w środku zwierciadeł. U nas bogi porządne. Ludzkie i rozumne, a o swoje dziedzinę dbające. Nawet Kea Kaella z wiązką chrustu na grzbiecie włóczy się pod postacią starej wiedźmy po Sinoborzu i ludzi nieomal w garnki zagląda, samego kniazia nie wyłączywszy.
– Wciąż jeszcze gadają, jak za dziada Krobaka najęła się za pomywaczkę w książęcych kuchniach – przypomniał radośnie Czarnywilk. – Stary kniaź podszczypywał ją po trochu, aż wreszcie do komory zawlókł. Jak mu tam w boginię przemieniła, z opuszczonymi portkami przez dziedziniec precz zmykał.
– A darł się, a ciskał, jakby mu kto soli na ogon na pał! – zaśmiał się zwajecki kniaź.
– Toć mogła solą sypnąć, takoż i na ogon! – zawtórował mu Czarny. – Przecież za kucharkę była!
– A Org Ondrelssen? Włóczy się ze swoją kohortą najdalszej północy. My przywykli, mości Szydło, przywykli do bogów i zobojętnieli. Jak się komu morskie przypałęta w obejście, to mu tylko buty każą zzuć, nim mułu do izby naniesie. A potem sadzają na przednim miejscu i poją miodem, póki pod stół nie padnie. Żadne dziwowisko. Wedle mego rozeznania, z bogami idzie się dogadać, jak człek mowny a nie w ciemię bity. Jeno kapłaństwo samo najgorsza swołocz…
– Pomnicie, krewniaku, tę historię, jak Morski Koń waszej babki w zaloty chadzał? – zagadnął Czarnywilk, chcąc zawczasu sprzeczkę uciąć. – Przednia opowieść.
– Do waszej babki? – zdumiał się nieco mało politycznie zbójca.
– A co? – z urazą fuknął Suchywilk. – Babka była niewiasta cudna i w całych Wyspach Zwajeckich sławna z gładkości. Zda mi się, trza postój zrobić, boć od świtania o suchym pysku wędrujemy. Siędnijmy, ot, na tamtych pieńkach, to wam rzecz całą wedle porządku wyłożę.
Zbójca uśmiechnął się nieznacznie, bowiem po wielu dniach spędzonych w kompanii Zwajców rozumiał wyśmienicie, że bynajmniej nie o jadło szło ani wypoczynek. Otóż, północni wojownicy kochali się w opowieściach, zagadkach wszelakich, pieśniach starożytnych i rodowych wyliczankach niczym małe dzieci. Jak ich chęć naszła, nockę całą potrafili przewieść na powtarzaniu starych legend, a tak długich i zawikłanych, że nieobeznany w zwajeckich rodach zbójca rychło tracił wątek. A kiedy się trafiła sposobność, by opowiedzieć o starożytnych przewagach własnych przodków albo bogach nieśmiertelnych, co zawitali w gościnę współrodowców, Zwajcy ze szczętem tracili wszelki umiar. Na dodatek poczytywali sobie za wielką ujmę i zniewagę, gdyby kto ich opowieści nie chciał wysłuchać, tedy Twardokęsek posłusznie przysiadł na pieńku i wpatrzył się w zwajeckiego kniazia z należytą uwagą.
Właściwie wcale nie był pewien, czy te gawędy nie były ze szczętem wyssane z palca. Wyspy Zwajeckie jawiły się w nich Twardokęskowi jako jakowyś kraj osobliwy, a dziki i pełen wszelakiego dziwa.
– Jako rzekłem, sławna była babka okrutnie – podjął z namaszczeniem Suchywilk, sadowiąc się wygodnie na zwalonym drzewie – ale że poszła już wtedy za dziadka, więc z daleka sławiono i ostrożnie. Dotarła wreszcie gadka i do Mel Mianeta. A że on bardzo czuły na niewieście wdzięki, zwiedział się i ściągnął do dworzyszcza, babkę na własne oczy obejrzeć i oszacować. Przodem posłów słał, by swoje nadejście oznajmić, licząc pewnie, że się niewiasta słaba zawstydzi i przychylniejszą mu będzie. A babka nic. Za zaszczyt podziękowała pięknie i grzecznie go w gościnę zaprosiła, przechera.
– Babka chytra niewiasta – zgodził się Czarnywilk, który niezawodnie słyszał tę historię z tuzin razy, jeśli nie więcej, lecz wyraźnie nie zamierzał przepuścić okazji, by jeszcze raz się nią należycie uraczyć.
– Mąż jej wtedy na wiking popłynął, het, za Wyspy Zwajeckie. Ale wcale go na powrót nie wzywała, rozumiejąc, że się zrazu chłopy za łby wezmą, jak to chłopy, a przecie dziadek nie dotrzyma pola Morskiemu Koniowi. Sama postanowiła sobie poradzić, po niewieściemu. Przyszedł Mel Mianet, rozparł się w wielkiej izbie. Babka wyszła do niego w prostej domowej sukni. Miodu mu przyniosła, sama w kubek lała. A potem na ławie siadła, jak grzecznej gospodyni przystoi, spódnice przygładziła. I nic nie gada, siedzi.
– Wciąż jak babka w wielkiej izbie siądzie – podjął Czarnywilk – pod belką poprzeczną, na której żmijowie wyrzeźbieni, nieomylnie znać, że wielka pani, nie byle powsinoga.
– Jeszcze przed wieczorem rozkochał się w niej Mel Mianet niezmiernie. Do nóg jej padł i na dno morskie chciał nieść, w swoją dziedzinę, żeby tam wraz z nim królowała. Ale babka, jako się rzekło, niegłupia białogłowa. Wiedziała, że do niejednej Morski Koń w zaloty chadzał i niejedną mamił, póki nie uległa, później zasię w pohańbieniu porzucał. Więc mu rzekła, że woli boskiej się przeciwić nie potrafi, ale prędzej się nożem pchnie, niż męża prawowitego i dziatki maleńkie pozostawi. A była taka niewiasta, że zląkł się Morski Koń, by nie zrobiła, jak obiecała. Wyście bóg potężny, mówi babka, łatwo mnie, słabą, zmamić i zniewolić możecie. Ale wiedzcie, że w niesławie żyć nie chcę, ani żeby mnie ludzie palcami wytykali. Ja w wasze słowa nie wierzę, gada. Chyba, że mnie o szczerości swego miłowania przekonacie – tutaj zwajecki kniaź poprawił się wygodniej, rozprostował nogi, potoczył wokół wzrokiem, a znalazłszy w twarzach słuchaczy należytą powagę, ciągnął z zadowoleniem:
– Zawziął się Mel Mianet. Dwa miesiące w dworcu babki przesiedział, cholewki do niej smaląc zawzięcie. Cuda jej obiecywał. Perły z morskiego dna znosił co okazalsze, naszyjniki frymuśne z rozbitych okrętów zbierał, tak chłopina ogłupiał. Kiedy miała na rybę smak, wszelkie morskie stworzenia prosto w sieci zaganiał. Kiedy jej się plaża uwidziała, łachę wielką nieopodal dworca z piachu usypał. Jak nie chciała gości w domu widzieć, to okrętom w żagle dmuchał i od wyspy je precz odpychał. A babka nic. Nosem tylko kręci, że w dworzyszczu rybą śmierdzi i muł trzeba z posadzek zbierać. Zacisnął zęby Mel Mianet i spokojnie to przyjął. Dalejże jej dobra wszelakiego przysparzać. Okręty jej po morzu własną myślą prowadził, jak po sznurku, fale przed nimi wygładzał. Wraki z kuframi pełnymi wszelakiego dobra na brzeg jej wyrzucał i darowywał. A babka nic. Gada, że wstyd przed ludźmi z takiego zalotnika, co mu z rękawów sitowie i tatarak wyglądają. Zeźlił się na koniec Mel Mianet srodze. Jak od stoła wstał, jak kubek z miodem odsunął, a trójnogiem w posadzkę walnął, to się pod nim żywa skała na cztery sążnie rozstąpiła pośrodku wielkiej sali. A babka spokojnie znad kądzieli pyta, czyli jej dach nad głową próbuje odebrać z tego miłowania. Szczęściem Mel Mianet prędki i do gniewu, i do śmiechu. Wielce go babczyna bezczelność ujęła, ale też i podziw dla niewieściej odwagi. Do nóg jej znów pada i rzecze: rozkazuj, a szczerze mów i nic się nie lękaj, jakim sposobem mam cię upewnić o swej stałości. A babka, bałamutka, że wprost go przepędzić nie śmiała, oczyma strzyże i rzecze: ja jestem niewiasta słaba, śmiertelna, gdzie mnie do was? Toż nie może się takowe stadło utrzymać, gdzie po jednej strome tylko moc i potęga. Morski Koń w desperacji brodę targa, obiecuje, że każdy jej rozkaz co do joty wypełni. A babka nic, jako skała. Jedna rzecz mnie tylko przekonać może, rzecze, jak los swój z własnej woli w ręce moje złożycie. Tu zasromał się Mel Mianet trochę i zapał do miłowania w nim przygasł. Ale słowo się rzekło, a boskie słowo nie byle bździna. Babka tymczasem słój mu wielki naszykowany pokazuje i powiada, aby się w rybkę obrócił na jej uciechę. Wtedy, mówi, uwierzę, że nie są czcze wasze obietnice. Jak się stworzeniem mizernym staniecie, tak jak jam przed waszym obliczem stworzenie mizerne a kruche.