– Jak to? – spytał ktoś niepewnie.
– A tak to – opowiedział żebrak – że książę jaśnie pan się pokątnie ze Zwajcami zmawia, ale i świątynni przecie nie lepsi. Spytajcie wielebnego Krawęska, nie prawda li, że wczorajszego ranka szczuraków w świątyni podejmował? Nie prawda li, że pospołu z pomorckimi kapłanami umyślił się ułożyć w cichości ze zwierzołakami, by mu nad bokiem nie stali, kiedy się wojna w Krainach Wewnętrznego Morza na dobre rozpęta? Taka to prawda, zacni spichrzańscy mieszczanie. Ani wasi książęta, ani kapłani nie dbają… – tu przerwał, bo ktoś z nagła pociągnął go za łokieć w ciemną sień.
– Dość się, dziadu, napytlowałeś – odezwał się nad jego uchem przyciszony głos. – Czas, żebyś się z Rutewką poznakomił.
* * *
– Więc powiadasz, że nasi kapłani dogadali się z klechami Zird Zekruna?
Rutewką był wysokim, bardzo chudym człowiekiem, odzianym na czarno od szpiczastego kapelusza o przesłaniającym twarz rondzie aż po klamerki wysokich butów. Ani po kapeluszu, ani kubraku nie można było rozpoznać jego godności, choć w czas Żarów mieszkańcy Spichrzy zwykli bez opamiętania obwieszać się znakami profesji, cechów i bractw. Rutewka nie nosił nic podobnego, tylko sztywno wykrochmalona biała kryza odcinała się ostro od reszty przyodziewku. Jego twarz wydawała się pożółkła i pomarszczona niczym stary pergamin. Ale nie był stary – zazwyczaj ludzie nie dawali mu więcej niż dwa tuziny lat – tylko jakby wyniszczony powolną chorobą. Nawet włosy, zebrane na karku w mizerny, lecz bardzo starannie spleciony warkoczyk, zdawały się poszarzałe i niezdrowe.
– Zaś książę pan knuje ze zwajeckimi bluźniercami – ciągnął, wpatrując się w żebraka błyszczącymi jak od gorączki oczyma; powieki miał nabrzmiałe i opuchnięte. – Ciekawe, bardzo ciekawe.
Dziad nerwowo przełknął ślinę. Po tym, jak wywleczono go z gospody, porywacze na wszelki wypadek nadziali mu na łeb skórzany worek. Nie wiedział, dokąd go wiodą, ale dwa razy zapadł się po kostki w bagnisty rynsztok i coraz mniej sobie chwalił tę zabawę. Na koniec wepchnięto go w wąskie drzwiczki i poprowadzono schodami głęboko w dół. Powietrze było chłodne i przesiąknięte zgnilizną. Domyślał się, że jest w piwnicy, pewnie pod pokaźną, kupiecką kamienicą, bowiem czuł na twarzy zimny powiew.
W istocie, loszek był wcale przestronny, podparty na masywnych drewnianych balach i prawie całkowicie zastawiony rozmaitymi baryłkami. Znajdowali się w składzie wielmożnego Kurzopłocha, jednego z najzacniejszych spichrzańskich kupców winnych, zaś w baryłkach leżakowały nad podziw wykwintne roczniki skalmierskiego wina. Jednakowoż, szlachetny Kurzopłoch nie miał najmniejszego pojęcia, że od ładnych paru miesięcy – mianowicie, odkąd pewien czeladnik przypadkiem odkrył zamaskowane przejście z sąsiedniej piwnicy – jego składzik służył spiskowcom za tajemne miejsce spotkań. Co gorsza, szlachetny Kurzopłoch nie wiedział również, że podczas owych narad okrutnie nadwątlono zapasy skalmierskiego trunku. Szczególne spustoszenia poczęły się szerzyć, kiedy w piwnicy ukrył się przywódca spiskowców. Rutewka bowiem, choć postury nikczemnej i głowy też nie najtęższej, rzucał się na zapasy wielmożnego Kurzo – płocha z osobliwą zaciekłością, jakby owe rzędy baryłek były szeregami jego politycznych przeciwników.
– Ale jeszcze ciekawsze, skąd ty to, dziadu, wszystko wiesz? – Rutewka podejrzliwie zmarszczył nos.
– Objawienie miałem – hardo odparł żebrak.
– No, no – spiskowiec uśmiechnął się wąskimi, bladymi wargami. – Zadziwiająco dokładne objawienie i bardzo na czasie. Bo wy tam w gospodzie gębowaliście nie tylko o gościach w cytadeli jaśnie pana, ale i o tajnych kapłańskich naradach, a co się w wieży Nur Nemruta dzieje, nawet ja się wywiedzieć nie potrafię. Lecz i tego nie dość. Boś się, dziadu, bardzo składnie zakradł do nożownickiej oberży i nie gdzie indziej, ale właśnie tam swoje objawienie zaczął głosić. Jakbyś jasno rozumiał, gdzie znajdziesz takich, co cię usłyszeć powinni. A potem łebsko moje imię w pogwarki wplotłeś, zanadto łebsko jak na zwyczajnego jałmużnika. I coś mi się zdaje, dziadu, żeś mi insze jeszcze rewelacyje wyjawić powinien, jeno się lękasz. Tedy się nie lękaj nadaremno i gadaj śmielej. Od swojego imienia zacznij. I tego, kto cię posyła.
– Moje imię niewiele wam rzeknie, wielmożny Rutewko – żebrak poprawił na łbie zawój bandaża. – Dość, że wieści przynoszę długo wyczekiwane. Ale jeśli to ma wam lepiej dogodzić, tedy wołajcie mnie Derkacz.
– Zatem, mój dobry Derkaczu, nic więcej mi wyjawić nie chcesz – Rutewka skrzywił się niebezpiecznie. – A to mi się nie podoba, wcale nie. Widzisz, mój dobry Derkaczu, ja jestem człek prosty. Ze mną trzeba zwyczajnie, ze szczerego serca gadać. Bo ja się tajemnicami brzydzę. Bo jak mi się taką tajemnicą oczy mydli, to mogę sobie pomyśleć, że ktoś chce moimi rękoma własne porachunki załatwiać. Że mnie ktoś podbechtuje, bym za niego gorące kasztany z ognia wyciągał. A ja temu bardzo niechętny, mój dobry Derkaczu. I może to być rzecz dla wszystkich nieprzyjemna, bowiem tu się nożowniccy czeladnicy kręcą, a oni mają zwyczaj nosić przy sobie żelastwo. Dobrze naostrzone żelastwo. Powiadam więc po dobroci, mój Derkaczu, łacniej ty ze mną gadaj, niźli z nimi, bo oni są bardzo prędcy i to nie tylko w gadaniu.
– Nie straszcie mnie, wielmożny Rutewko, jam człek niestrachliwy – flegmatycznie odparł żebrak. – Nie po to mnie tu wasze poplecznik! przywiodły, żeby zaraz cichaczem zarżnąć. Chciałem z wami mówić, boście człek rozumny i posłuch w mieście macie znaczny…
– Ktoś ci głupot nabajał, dziadu! – zachichotał ochryple Rutewka. – Posłuch w mieście! Odkąd mnie książę pan banitą obwołał, jeno same szczury mi przyjaciółmi. Ot, siedzę w wilgotnej norze i prawie ludzkiego oblicza nie oglądam. Tyle że mi kto od święta kawał spleśniałego chleba podrzuci, żebym z głodu nie sczezł.
Użaliwszy się nad sobą, Rutewka spojrzał chytrze ku dziadowi, czekając odpowiedzi. Bowiem każdy człowiek lepiej obeznany w spichrzańskiej polityce rozumiał, że z banicją to nie do końca tak było. W istocie Rutewka od kilku ładnych lat w mieście mącił. Pobratał się z drobnym mieszczaństwem, z rzemieślnikami, a nade wszystkim z najemnymi pracownikami, czeladnikami, partaczami i całym drobnym miejskim motłochem. Czas jakiś nawet na ratuszu zasiadał, ale co roztropniejsi mieszczanie nie tylko, że go słuchać nie chcieli, ale jeszcze wszelkie jego zamierzenia zawczasu niweczyli. I tak się rychło skończyło, że go z rady precz popędzono, a Rutewka solennie znienawidził patrycjuszy – z wzajemnością zresztą.
Po niesławnej porażce w radzie miejskiej Rutewka więcej nie mieszał się w urzędową politykę i do sprawy zabrał się zgoła nieurzędowo, ale z równym zapałem, budząc coraz większe przerażenie w szeregach zasobnego mieszczaństwa. Zrazu nie ośmielał się jawnie zadzierać ani z księciem, ani ze świątynią. Ostrze jego gniewu skierowało się przeciwko wrogowi zgoła mniej groźnemu, acz bliższemu i bardziej podatnemu na napaści – mianowicie przeciwko miejskiemu patrycjatowi. Rutewka nie był głupcem, co to, to nie. Pojmował wyśmienicie, że trudno będzie podjudzić pospólstwo przeciw starej szlachcie, a tym bardziej kapłanom. Ale ze świeżo uszlachconymi mieszczanami sprawa była zgoła odmienna. Był to wróg swojski, by nie rzec, na własnej piersi wyhodowany, a przy tym bez ogródek obnoszący się ze swą nową pozycją. Jednak tak naprawdę poszło o rzecz jeszcze bardziej przyziemną – o podatki.
We Spichrzy rozumiano, że stara zasiedziała szlachta ma swoje przywileje i, przy całym zwyczajowym gderaniu, ludzie przywykli do owej niesprawiedliwości. Podobnie stała rzecz z kapłanami Nur Nemruta. Ale dlaczego byle kupczyna od nas lepszy, myśleli ponuro cechowi mistrzowie, skoro żyją jeszcze ludzie, co pamiętają, jak jego dziad bednarz wedle Solnej Bramy wiórki strugał? Czemu nam książę pan kark do ziemi podatkami przygina, a byle kleszcz marny, co na lichwie do majątku doszedł, nie dość, że grosza złamanego nie płaci, to jeszcze szóstką koni po mieście się rozbija? Dlatego, że za gotowiznę u księcia pergamin wykupił, to on na ostatek jaśnie pan? Dlatego, że mu skryba na kolasie zamiast gmerka herb wymalował, ze lwem albo i dziewką, co gołym tyłkiem świeci?
Ostatnimi czasy owe szemranie przybrało na sile. Zbiory od lat były nader marne. Na przednówku ludzie głodowali, zaś najpierw regenci, potem książę pan poczęli bez rozmysłu sprzedawać za gotowiznę uszlachcające dokumenta. Doszło do tego, że stary Skwarek, miejski grabarz, którego aczkolwiek nikt za rękę na okradaniu grobów nie złapał, ale głośno o tym na targowiskach gadano, wysupłał nielichy worek srebrników i powlókł się do cytadeli po dowód szlachectwa. Książęcy urzędnicy nie zwlekając, popędzili go precz, ale całe zdarzenie wielce ludzi wzburzyło.
I wtedy właśnie znów znienacka wypłynął Rutewka. Z początku tylko gadał po karczmach, co jeszcze nikogo za bardzo nie niepokoiło. Wkrótce jednak zaczął po placach wygłaszać rozmaite oracyje. Gardłował o prastarych spichrzańskich wolnościach, o przywilejach, które sięgają czasów Vadiioneda i dowodnie wyłuszczają wszelkie świadczenia – a naturalnie nie znajdziesz w nich ni połowy tego, czego dziś jaśnie książę Evorinth wymaga. Jednak zaskarbił sobie wielką sławę nie owymi historycznymi przykładami, ale bardzo przytomnym gromieniem świeżo upieczonej szlachty. Jakże to, wołał Rutewka na środku Rynku Solnego, czy nie widzi nasz dobry pan Evorinth, że marniejemy pod jego bokiem? Nie rozumie, że przez jego fanaberie, przez przywileje i uszlachcenia bez – rozumne z każdym rokiem mniej nas, pospolitaków, którzy cały ciężar księstwa na własnych barkach dźwigamy? Bo podatki nie lżeją, bynajmniej, tyle że na mniej głów je ninie dzielić trzeba. Tedy ja się pokornie zapytuję, co pana czyni? Czy urodzenia godność i czyny przodków szlachetne, jako drzewiej bywało, czy gotowizna, za którą u książęcych skrybów byle łajdak pergaminus sobie wykupi? Ja nie przeciwko księciu panu skargi podnoszę, ale przeciw onym pijawkom, co się na naszej krwi upasły. Niechaj i oni dla pospólnego dobra się przyczynią, niechaj po staremu książęcą daninę płacą…