Литмир - Электронная Библиотека

– Nic nie powiedział – sucho odparła Zarzyczka. – On niewiele mówi.

– Bo mnie się wydaje – ciągnęła rudowłosa – że ci wczorajsi zbóje to wcale nie musieli być nasłani przez książęcą nałożnicę. Albo że ją ktoś sprytnie podjudził do skrytobójstwa. Mógł cię Wężymord na przynętę wystawić i pod samym bokiem brata ubić, żeby tym łatwiej wywabić go z kryjówki. Mógł też sam Koźli Płaszcz owych morderców zgodzić…

– Nie wierzę – Zarzyczka oblizała spierzchnięte wargi.

– Więc pomyśl, księżniczko. Koźlarz nie ruszył na północ, żeby wić wianki z wiosennego kwiecia. Chce podburzyć Krainy Wewnętrznego Morza przeciw Wężymordowi i jedna sprzymierzeńców. Tyle, że z nich sami Zwajcy cokolwiek znaczą, choć i oni w saku między Żalnikami i Pomortem. Przyjdzie Koziemu Płaszczowi innych adherentów poszukać, co łatwo się nie uda, bo wszyscy dobrze znają moc Wężymorda i Zird Zekruna, który za nim stoi. A jak najłatwiej zjednać sojuszników, choćby i niechętnych? Ano kiedy im się zawczasu wybór odbierze. Bo jeśli ciebie pod samym bokiem księcia Evorintha zaszlachtują, księżniczko, Wężymord będzie zniewagę mścić i wnet jego armia stanie na spichrzańskiej granicy. A wtedy, chcąc, nie chcąc, książę będzie się musiał z Koźlarzem pobratać. Ot, cała historia.

– Nie uwierzę, że mógłby… – głos jej się załamał.

– Nie uwierzysz? – szyderczo powtórzyła Szarka. – Władcy nie są dobrzy i źli, księżniczko. Ci, co zwyciężą, znajdą potem dziejopisów, którzy ich szlachetne czyny uwiecznią na pergaminie. Jednak w tym wszystkim nie ma dobra i zła, są tylko wilki i wrony na pobojowisku. Zaś Koźli Płaszcz… – Zarzyczce wydało się, że przez oblicze rudowłosej przebiegł cień. – Przypatrzyłam mu się w Górach Żmijowych i myślę, że zamordowana przez pomorckich siepaczy siostra bardzo mu się przyda. Czy to się dobrze nie składa, księżniczko? – zaśmiała się sucho. – Byłoby wzburzenie w narodzie, bo takie rzeczy, jak mord na niewinnej dziewce, zawsze naród burzą. Szliby na Wężymorda, wrzeszcząc twoje imię. A Koziemu Płaszczowi może się na wieść o śmierci siostry uda zgrabnie płacz jaki, ale po prawdzie, zawsze dobrze, kiedy mniej kandydatów do tronu.

– Jednak za nim idziesz – cicho powiedziała Zarzyczka. Szarka odwróciła twarz.

* * *

Do gospody w zaułku ulicy Krzywej, gdzie mieli zwyczaj spotykać się czeladnicy szlachetnych cechów nożowników i miecznikarzy, wtoczył się z wysiłkiem żebrak w szpiczastym, obwieszonym dzwoneczkami kapeluszu pątnika. Gębę miał grubo obwiązaną szmatami, spod których przesączała się brunatnożółta materia, drogę macał drewnianym kosturem. Karczmarz z początku zamierzał popędzić dziada precz, nie było to bowiem miejsce, gdzie człek rozważny szukałby jałmużny, nadto klientela nie lubiła, jak im się podobna nędza pchała do stołu. Żebrak jednak bez zwłoki wysupłał kilka miedziaków i schrypniętym głosem zażądał piwa, po czym przysiadł skromnie w kącie i począł się przysłuchiwać rozmowom.

Te zaś, jak w Żary bywa, wiedziono rozmaite. Wygadywano hardo przeciwko księciu panu, który okolicę podatkami dusił, i przeciwko dworzanom, w czas karnawału jawnie obnoszącym się ze zbytkiem i wzgardą dla pospólstwa. Jak sobie kto lepiej popił, to i kapłanom Nur Nemruta poczynał wygrażać. Słowem, nastroje byłyby ze szczętem zwyczajne – gdyby nie onegdajszy napad szczuraków. Ludziska co prawda nie wspominali o zwierzołakach ni słowem, ale też nie trzeba było nikomu przypominać, ile spichrzańskich kamienic ustrojono zeszłej nocy kirem. Siedzieli więc tylko przy trzech długich stołach rozstawionych pośrodku karczmy, niby śmiali się i posługaczki wedle zwyczaju klepali po tyłkach, ale była w tym jakaś posępność i nieoczekiwana zaciekłość. Jakby wiedzieli, że szykuje się jeden z owych krwawych spichrzańskich karnawałów – zaś złe ledwo zaczęło się srożyć i nieprędko przycichnie.

– Skądże was, dziadu, bogowie prowadzą? – zagadnął ktoś żebraka.

– Aż daleka – odezwał się w pospolitym, chłopskim narzeczu. – Zza Gór Żmijowych.

– Tedyście pewnie kawał świata oglądali – zachęcająco odezwał się gospodarz, który rozumiał, że nie ma jak ciekawa opowieść, żeby gości przy stole zatrzymać. – Powiedzcież nam, co tam w wielkim świecie gadają.

– W wielkim świecie, z podziękowaniem waszmości – żebrak zgrabnie pochwycił podsunięty przez oberżystę kufel – wszystko po staremu. Sokoły górą latają, dołem baby drą się i dzieci rodzą. Na gościńcu zbójcy rabują, a karczmarze wciąż skąpi. Tak drzewiej bywało, tak i po kraj świata będzie.

– Ot, sprytny dziadyga! – zaśmiał się przysadkowaty młodziak w skórzanym fartuchu i kapeluszu przybranym znakami cechu nożowników. – Ani słówko mu się nie wypsnie bez zapłaty. Masz tu, dziadu, półgroszówkę, żebyś i ty we święto pohulał ździebełko. I żebyśmy waszą opowieść usłyszeli.

– Piękne dzięki młodemu panu – żebrak sumiennie sprawdził zębami jakość kruszcu. – Zdrowia, szczęścia i błogosławieństwa bożego życzę. Ale wedle opowieści, to po co wam o wielkim świecie słuchać, kiedy teraz cały wielki świat ku wam przepatruje i znaku czeka?

– A czemuż to? – zdziwiła się dziewoja o perkatym nosie; inni też chętniej przychylili ucha, bowiem choć w swej spichrzańskiej dumie nie wątpili bynajmniej, że wszelkie oczy nakierowane są właśnie na nich, zawszeć miło, kiedy obcy człek podobną rzecz rzeknie.

– A to dlatego, piękna panienko – odparł z namaszczeniem żebrak, zaś dziewoja, w istocie raczej szpetna, poczerwieniała aż po czubek perkatego nosa – że się w ten spichrzański karnawał losy całego waszego władztwa na szali kolebią. Co ja gadam! Całych Krain Wewnętrznego Morza, od Szczeżupińskich Wysp aż po najdalsze krańce Sinoborza. Całego świata może.

Ktoś zaśmiał się urągliwie w głębi karczmy, ale tłum czeladników zgęstniał wokół żebraka.

– Szedłem przez Góry Żmijowe – począł opowiadać. – Długo szedłem, za dnia mnie słoneczko boże grzało, nocką miesiączek drogę wskazywał, o poranku rosa strudzone nogi omywała. Dzień za dniem szedłem, miasta ludne mijałem i wąwozy, gdzie zwierz dziki krąży. Ptaszęta mi śpiewały, a dobrzy ludzie o urodzie Spichrzy prawili, o Spichrzy urodzie i mocy Nur Nemruta, co w białej wieży siedzi, pośrodku miasta. Zbójcy mi przejście dali, wilki w pokoju ostawiły, spokojną mi była ścieżka, a góry przychylne. Aż do wczorajszej nocki – głos jałmużnika wzniósł się. – Bo nocki wczorajszej cosik się pod miesiączkiem odmieniło. Sam nawet miesiączek ze szczętem inny był, bo niziuchno nad przydrożnymi jabłonkami wisiał, od krwi przelanej ciężki, koralowy. A po bokach ścieżki krzyki niewieście słyszałem, rzężenie mordowanych mężów i płacz dzieciątek maleńkich…

– Szliście przez nasze ziemie wedle Modrej – z przestrachem odgadła żona karczmarza. – Jakimże sposobem zwierzołacy was oszczędzili?

– Dziecko niewinne a żebrak ślepy i po wodzie przejdzie – odparł z mocą. – Pan mój, Cion Ceren Od Kostura ochronił mnie, swoją mocą niby płaszczem zakrył przed oczyma plugastwa. Wiódł mnie ścieżką poprzez ciemne, jałowe pole, nad którym krzyczały kruki, a sprośna gromada wyrywała kawały z drgających jeszcze ciał. Przeprowadził mnie przez miasto wyludnione, gdzie się między murami śmierć jeno ostała i pohańbienie, a zwierzołackie przeklętniki tańcowały na martwych ulicach z trupami niewiast. I poprzez obozowiska, gdzie w wielkie wrzące kotły ciskano żywe jeszcze dzieciny…

– Bogowie! – odezwał się ktoś z tyłu, zza pleców czeladników, którzy teraz zbitą gromadą tłoczyli się wokół żebraka.

– Szedłem nockę całą, nogi okrwawiłem. Na darmo. Bo kiedy o świcie zastukałem do wrót cytadeli jaśnie księcia pana, pachołkowie mnie psami poszczuli. – Tłum zaszemrał niechętnie. – Powiedzcie mi, zacni spichrzańscy mieszczanie, czemu pan wasz w Góry Sowie nie rusza? Czemu szczurzego plemienia ogniem nie prześladuje? Toż wojska ma dosyć, czemu tedy zwleka? Czemu wy po bliskich płaczecie, a on tam w cytadeli z wszetecznymi dziewkami maskaradę szykuje? Czemu wy ledwo w zacnych piersiach gniew i rozpacz powściągacie, a on we stołpie biesiaduje, bardowie go bezecnymi śpiewkami bawią? Czemu wam w ów dzień Żarów, najświętszy z dni, wszelką radość odebrano, a on za zawartymi bramami ze Zwajcami bezbożne przymierze gotowi?

– Niepodobna! – odezwał się porządnie odziany, siwy szlachcic. – Prawda, że są w cytadeli Zwajcy, ale to jeno mały oddział najemników, co po służbie do dom ciągnie.

– Niepodobna? – zaśmiał się żebrak. – Niepodobna, powiadacie, dobry panie? Tedy rzeknijcie, czemu między najemnikami zwajecki kniaź ukryty. Ano, samego Suchy – wilka w cytadeli goszczą. I zgadnijcie, zacni spichrzańscy mieszczanie, czego on tutaj szuka? Pobożność go przygnała?

– Wiele ty, dziadu, widzisz, może i za wiele – przerwał mu zeźlonym głosem drobny człek w poszarzałej samodziałowej opończy. Oberżysta niezwłocznie rozpoznał w nim książęcego szpiega i przeraził się niezmiernie, że dziadowskie opowieści ściągną mu na głowę strażników. – Ale chyba nie tymi ślepymi ślepiami, co je pod szmatą skrywasz. Tedy ja się zapytuję, skąd u ciebie podobne wieści? Wywęszone?

– Nie, nie wywęszone. – Dziad sięgnął po kolejny kufel piwa. – Widzicie, panie, człek ślepy wiele słyszy. Ot, jako teraz słyszę, że ktoś w wy krochmalonych halkach jaśnie panienki gmera. – Szlachcic odwrócił się ku swej córce, wysokiej, jasnowłosej dziewczynie, która zarumieniła się i szybko odsunęła od nożownickiego czeladnika. – A i to słyszałem, jakeście przed karczmą bardzo pilnie komuś obiecywali Rutewkę wytropić…

– Kurwi synu! – Człek w opończy rzucił się ku żebrakowi, ale nie sięgnął, bo czyjeś żylaste ramiona chwyciły go pod pachami, wyszarpując spośród dziadowskich słuchaczy.

I jeśli dziadyga miał istotnie słuch tak wyćwiczony, jako się przechwalał, tedy rychło usłyszałby dobiegające z tyłów gospody wrzaski i paskudne charczenie. Nożowniccy czeladnicy po raz kolejny dowodzili jakości sławetnych spichrzańskich ostrzy.

– Powiadam wam, zacni mieszczanie – dziad ciągnął, jakby nic się nie stało – nie siedźcie tu i nie oglądajcie się na księcia, bo was jak cielęta na rzeź wyda. Nie dość, że krewniaków nie pomścicie, ale jeszcze wojnę w dom ściągnięcie.

7
{"b":"89146","o":1}