Twardokęsek mimowolnie zagwizdał z podziwem.
– Własnemu ojcu? Nie dziwota, że kniaziem cholera trzęsie.
– Oj, tak nim trzęsła, że mało na miejscu ducha nie wytrzęsła! – zarechotał Czarnywilk, bijąc się z uciechy po udach. – Bo, widzicie, mości zbójco, pewnie by jeszcze kniaź napad przebolał. Ale synaczek capnął mu nie byle co, tylko „Morskiego Kozła". Własny kniaziowy okręt – wyjaśnił nie rozumiejącemu zbójcy – co się nim po całych Zwajeckich Wyspach chlubił i przechwalał. Bo też było czym: dwadzieścia dębów nań poszło krzepkich, a żagle purpurą barwiono. Piękny okręt, mości Twardokęsku, i w całym Wewnętrznym Morzu najśmiglejszy, a teraz nad nim piracka szmata Skwarny. Wielce to ubodło Suchywilka. Nie raz zaczajał się na syna przy Hackich Wyspach albo w Cieśninach Wieprzy, ale na darmo: nie zdarzyło się jeszcze, by która inna łódź dościgła „Morskiego Kozła". Nic, może na koniec kniaź zmądrzeje – dodał na odchodne. – Oby nas pierwej pomorccy pachołkowie nie przydybali.
Ano, pomyślał zbójca, wlokąc się powoli do obozowiska, pewnie do tego wreszcie przyjdzie, że trza będzie Suchy – wilka ostudzić, choćby i sztyletem. Bo mnie rodzinne waśnie za jaje stoją, ale żal, jeśli przez jego nieroztropność i zapalczywość pokończym na dusienicy. Co nie byłaby rzecz słuszna, jeśli Suchywilk istotnie ma takowe dobra wielkie. Sczeźnie stary, a Szarka będzie za panią. Szczęściem braciszek daleko, zaś o natrętnych zalotników sami się zatroszczym. Potem się dobytek na okręty załaduje i chodu. Niech się sami Zwajce z Pomorcami za łby biorą, nic mnie do nich. Ani mnie, ani Szarce.
Chłodna ręka spoczęła na jego ramieniu, aż się zbójca w tył szarpnął z przestrachu.
– Nie rób tego, zbójco – głos Szarki odezwał się zaraz przy nim. – Nie mieszaj się.
– Ja żem wywiedzieć się chciał! – obraził się zbójca. – Dla waszego dobra!
– O moje dobra, zbójco – sprostowała. – Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że jestem obca w Krainach Wewnętrznego Morza, zbójco. Więc mnie nie swataj, ani nie nabijaj sobie głowy przyszłym wianem. Nic z tego nie będzie.
– A skąd wam wiedzieć? – syknął szyderczo. – Tacyście niby mądrzy a roztropni, przepowiednie znacie, z bogami gwarzycie! Tedy mi rzeknijcie, czemu się wciąż po gościńcu obracacie? Z nędzną kapotą na grzbiecie i dwoma szarszunami dobytku?
Szarka przez długą chwilę nic nie odpowiadała, aż się zląkł, że zwyczajnie zostawiła go w krzewinie.
– Widziałeś kiedy na jarmarku wiewiórkę w klatce? – odezwała się wreszcie. – W klatce koło jest z drutu uczynione, na drążku wsparte, i w kole właśnie wiewiórka zamknięta. A przy samym skraju klatki zawieszono orzech, więc wiewiórka biegnie ku niemu z całych sił. Ale im szybciej biegnie, tym szybciej się na drążku koło obraca, zbójco, i choćby dech z siebie wytrzęsła, wciąż w tym samym miejscu tkwi. Takoż i ze mną. Wciąż biegnę – ostatnie słowo ledwo zbójca usłyszał, bo Szarka odeszła równie cicho, jak się pojawiła.
Resztę wieczoru Twardokęsek przewiódł z karłem oraz dwiema flaszami spichrzańskiej gorzałki, zajadle zapijając gorycz. Tak mię za dobre serce spotwarzono, użalał się, za troskę i staranie. Kniaź mnie obrugał i łupieżcą obwołał, a dziewka… Zbójca prychnął z pogardą, spoglądając na karła, który zasypiał z głową w drewnianej misce na wpół opróżnionej z kwaszanki. Dziewka za nic ma i dobrą radę, i rozwagę, i własną bezpieczność. Toć mnie musiało jakie bóstwo omamić, myślał dalej zbójca, że ja się za nią takowy kawał świata tłukę. I po co? – tu łza ściekła powoli po zbójeckiej gębie, łaskocząc niemiło między odrastającą szczeciną. Żeby mnie nakarmiono czarną niewdzięcznością i potwarzą obmierzłą. Nie ma co, doczekałem się.
Wreszcie roztkliwił się zbójca tak dalece, że ruszył na poszukiwanie wiedźmy. Wiedział, że błękitnooka niewiastka dzieli posłanie z Szarka, więc próbował ją zmacać i na ubocze wyciągnąć. Na nieszczęście potknął się o kamień przy palenisku i narobił hałasu, padając gębą w ciepły jeszcze żar. Zwajecki kniaź przebudził się, porwał zbójcę za kapotę i potężnym kopniakiem precz przepędził. Sponiewierany Twardokęsek wałęsał się jeszcze bezradnie, rozpamiętując własną krzywdę, aż wreszcie przewrócił się pod jaśminowym krzakiem. Zdało mu się we śnie, że wokół unosi się wonny zapach jaśminowych kwiatów i czyjeś ciepłe ręce okręciły go troskliwie opończą. Lecz gdy ocknął się od porannego chłodu, nie wymacał przy boku wiedźmy, tylko poczuł na twarzy cuchnący oddech zwierzołaka. Bydlę zwinęło się wygodnie przy jego szyi i gapiło prosto w twarz połyskliwymi ślepiami. Zbójca zerwał się pospiesznie, nie dbając zupełnie o potworka, który ocierał się o cholewy jego butów. Nienawidził plugastwa, naprawdę nienawidził. Ale im większą niechęć okazywał zwierzołakowi, tym skwapliwiej się doń bydlę łasiło.
Przy tym wczorajsze pijaństwo mocno dawało mu się we znaki – może dlatego nic nie spostrzegł. Aż do chwili, gdy prowadzący orszak Koźlarz przystanął w przewężęniu traktu, między dwoma pochyłymi sosnami. Kobyłka parsknęła niespokojnie, więc zbójca popatrzał baczniej. Sionko stało wysoko, rzucając zmienne refleksy na pnie drzew, zaś spomiędzy korzeni jasno połyskiwał piasek. Nagle zbójcy zdało się, że na ścieżce lśni coś nieznacznie.
– Prządka! – wrzasnął co sił w piersiach. – Konie zawracajcie, psiakrew, zawracajcie konie!
Lśnienie zamigotało słabo. Wierzchowce poczęły się płoszyć i stawać dęba. Nie lubią krzyku, pomyślał machinalnie zbójca, dając znak pozostałym, by cofnęli się, nim przyczajony na ścieżce potwór skoczy na którego z jeźdźców. Dobrze, żeśmy samą sieć ominęli, pomyślał z ulgą i właśnie wtedy za jego plecami rozległ się przeraźliwy kwik. Srokaty ogier szarpnął się rozpaczliwie. Karzeł, jak co dzień przyodziany w pstrokate błazeńskie szmatki, co tchu wyprysnął z kulbaki. Skoczył na oślep ponad końską szyją, zarył kolanami w piasek.
Szarka pochwyciła go zgrabnie, podciągnęła do góry, z niedowierzaniem patrząc na srokacza, który wyrywał się niewidzialnej pajęczynie. Im mocniej się szamotał, tym głębiej sieć orała jego skórę. Z początku nieznaczne szramy w mig rozrosły się w głębokie, krwawe bruzdy. Ogier zakwiczał głośniej, padając na przednie nogi, a Szarka uczyniła nieznaczny ruch. Skrzydłoń wizgnął i karzeł przywarł mocniej do pleców dziewczyny. Byleby się nie rzuciła z mieczem przeciw prządce, pomyślał z trwogą zbójca, przepatrując wolnej drogi po boku traktu. Nie wiedzieć, czyli podobne plugastwo można mieczem zmacać. Nie wiedzieć takoż, kędy krąży. A może, przemknęło mu przez łeb, może jeno z przypadku karzeł na sieć nastąpił, może prządka w inszym miejscu przytajona? Przecie niejedną sieć snuje, przecie mogła sobie gdzie pójść.
– Bokiem – wyszeptał do wiedźmy, która jakimś sposobem znalazła się zaraz tuż przy nim. – Bokiem się przekradajmy, między drobną sośniną.
– Tamtędy się ni mysz nie prześlizgnie – odpowiedziała zbielałymi z przerażenia wargami. A żeby cię sparło, syknął w myślach zbójca. Po co nam wiedźma, skoro byle prządki nie potrafi zawczasu wypatrzeć? Żadnej pomocy z niej nie masz, tylko w potrzasku oczyska wytrzeszcza i kracze niby wrona.
Pożółkłe zielsko między sosnowymi pniami zachwiało się lekko, jakby szarpane utajonymi nićmi.
Srokacz stęknął jeszcze raz głęboko, zadygotał na całym ciele. Zad zwierzęcia pokrywała krew, podgięta dziwnie tylna noga trzymała się na strzępach ścięgien. Do kości go zaraza porąbała, pomyślał zestrachany zbójca, stalą by człek podobnej sztuki nie dokazał. Kręcił głową, starając się wypatrzeć po drgnieniach migotliwej sieci, skąd nadchodzi potwór i kogo sobie upatrzy na następną ofiarę, lecz na darmo.
Ponoć Kea Kaella zesłała je na Żarniki, kiedy się po – waśniła z tutejszą panią, przypomniał sobie. Potem niesnaska między boginiami ustała, jako zwykle bywa, lecz prządki wcale nie zamierzały precz znikać. Przyczajone przy leśnych traktach snuły swoje niewidzialne nici ponad ścieżkami, aby znienacka opuścić je na nieostrożnych przechodniów. Najgorsza, że nikt za bardzo nie wiedział, jakim sposobem je wniwecz obrócić. Ogień nie imał się sieci, a jeśli który śmiałek próbował z mieczem na nie iść, tedy się rychło przekonywał, że bardzo trudno zmacać żelazem coś, czego nie dostrzegają oczy. Nadto prządki uwijały się skrzętnie wśród pajęczyny, wedle życzenia ścieśniając i luzując sieci, tak iż jeden nieostrożny krok przesądzał o niewidzialnej śmierci.
Z czasem ludziska przyzwyczaili się – bo też człek do wszystkiego potrafi przywyknąć. Miejscowe chłopstwo wiedziało wyśmienicie, gdzie potwór przytajony. Zazwyczaj skrupulatnie omijano te ścieżki, a jak się trafił nieostrożny wędrowiec z obcych stron, nie żałowano go zanadto. Tym sposobem prządki nie głodowały, wszelako dla pewności wieśniacy od czasu do czasu popędzali w sieć wieprzka albo kozę. Nakarmione plugastwa podciągały wówczas nici w korony drzew i popadały w drzemkę wysoko w sieci. I tak sobie od wieków pospólnie bytowano na żalnickim pograniczu.
Ciało dogorywającego ogiera sunęło po piaszczystej drodze. Zbójca patrzał i bał się uczynić choćby jeden ruch. Dojrzał, jak Szarka odwraca się z lekka ku potworowi i niespiesznie sięga po zatknięte u pasa gwiazdki. Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia, ale dziewczyna uczyniła uspokajający ruch i zbójca pojął. Sieć, która wcześniej cięła niczym stalowe ostrze, nie mogła ciągnąć zwierzęcia. Musi tam być cokolwiek innego, pomyślał. Sama prządka. Przełknął ślinę. Na żółtym, pobrużdżonym śladami końskich kopyt piasku lśniło coś podobnego do ślimaczego śluzu. Zrządzenie losu, pomyślał gorzko zbójca, że słoneczko jasno świeci, bo w pochmurny dzień nijak tego by cziek nie wyślepił. Jeśli nie w tym całe nasze szczęście, że przed śmiercią na plugastwo popatrzym.
Rudowłosa zmrużyła oczy i bardzo powoli podniosła gwiazdkę. Zbójca mimowolnie wspomniał wielki plac przed pałacem dri deonema i jego gospodarza z drobnym, srebrzystym kawałkiem żelaza w czole, kiedy kopał zapylony bruk. Uda się jej, pomyślał z nadzieją, uda się, gadzinie.
– Nie – powiedział cicho żalnicki książę. – Nie próbuj.