– Sella panowała – sprzeciwił się Suchywilk, lecz bez przekonania.
– Zmiłujcież się wszyscy bogowie! – podniósł ręce Czarnywilk. – Bo się po pomorckim najeździe z jej dworca została tylko wypalona skorupa, nie więcej! Kto by się na podobną nędzę łaszczył? Nadto, ludziska strachali się Morskiego Konia, co ją na podołku hołubił. Ale z waszą Szarką inna będzie sprawa.
– Llostris! – warknął gniewnie zwajecki kniaź. – Myśmy ją Llostris nazwali, po matczynej babce, jak w godnym rodzie przystoi. Wy mi jej tym frymuśnym południowym imieniem nie wołajcie. Llostris, powiadam!
– A wołajcież ją, jak sobie, kniaziu, chcecie! – zeźlił się z kolei Czarnywilk. – Nie będą się ludzie oglądać na jej miano, tylko na dobytek, ten zaś pokaźny, że podobnego ze świecą na Wyspach Zwajeckich nie znajdziesz. Więc się, mości kniaziu, dobrze zastanówcie, nim ją córką po północy obwołacie. Bo mało kto będzie dziewczynie sojusznikiem. Przy tym niewiasta harda, pyskata, do jarzma nienawykła, obyczajów domowych nieświadoma. Sami widzicie, że przyjaciół jednać nie potrafi.
– Bo tam nie przyjaciół trzeba, jeno kija porządnego! – potrząsnął głową Suchywilk. – Są w naszym rodzie białogłowy twarde, gwałtem ich w małżeństwo nikt nie pochwyci. Pomnicie, jak babka pierwszy raz owdowiała? Też była pani posażna, z pięknym dobytkiem, a dziatkami maleńkimi. Zjechało się zalotników cała kupa i co babka uczyniła? Przyprawnym trunkiem spitych w wielkiej izbie zaryglowała i ogień pod dworzec podłożyła.
– Ale babka była między naszymi chowana – powiedział Czarnywilk. – Od maleńkości ją ludzie znali, a wasza córka, wybaczcież kniaziu, ale szczerą prawdę powiadam: znajda. Niech rozniesie się wieść o obręczy dri deonema, jako i o tym, że z jadziołkiem wędruje, a nikt uczciwy jej nie wspomoże. Nie, kniaziu, wyście dla tej dziewki jedyna tarcza i osłona. A braknie was, przyjdzie bieda. Albo ją skrycie ubiją, albo, przez szacunek dla was i krwi szlachetnej, starzy za mąż ją komu dadzą. Potem będzie co wiosnę nowego bachora rodzić i prędko zapomni o fanaberiach.
– Po moim trupie! – Suchywilk z chrzęstem wyłamywał palce.
– Toć właśnie o tym gadamy, mości kniaziu! – zarechotał Czarnywilk. – Właśnie po waszym trupie! Póki waszego życia, poty dziewka bezpieczna. Nie dłużej.
– Chcecie, żebym moje córuchnę za waszego chłopaka zeswatał! Niedoczekanie!
– Nie, kniaziu. Choćbyście po dwakroć tyle dobra mieli, jeszcze bym o waszą córuchnę nie prosił. Gadam tylko, że jej opieka potrzebna, kiedy was nie stanie.
– Wasza? – kniaź podejrzliwie podniósł brwi.
– Nie, nie moja – westchnął Czarnywilk. – O waszym synu gadam. O tym, coście go precz przepędzili. Może czas, żeby się do dom wrócił?
W jednej chwili Suchywilk porwał kuzyna za kapotę i w tył popchnął, aż mu kości jęknęły głucho.
– Ja ciebie, Czarny, ostrzegam – rzekł zmienionym głosem. – Raz jeszcze podobnej sztuczki popróbujesz, a prze – pomnę, żeśmy krewniaki – po czym obrócił się na pięcie i poszedł precz.
Kiedy zniknął, Czarnywilk bezsilnie opadł na zwalony pień. Ręce mu dygotały ze wzburzenia.
– Tyle lat przeszło – odezwał się wreszcie. – Tyle lat minęło, a ten wciąż swoje powtarza. No co, zbójco, niby kół stoicie? Siadajcie, to was objaśnię, nim z nieświadomości jaką głupotę kniaziowi rzekniecie. Bo on jest człek prędki do topora i na całych Wyspach Zwajeckich ja jeden mu prawdę w oczy gadam. Będzie na mnie fukał i prychał, ale nie ukrzywdzi. Niechby jednak kto inny spróbował…
Zbójca wzruszył niechętnie ramionami: zwajecki kniaź uraził go srodze i bynajmniej nie zamierzał się więcej mieszać w swatanie Szarki. Jednak opowieści był ciekaw, a rozumiał, że po kłótni Czarnywilk nabrał chęci, by się przed kim wygadać i wyżalić – choćby i przed obcym.
– Widzicie, mości zbójco – zaczął powoli Czarnywilk – myśmy się z Suchym pospołu chowali, a kiedyśmy wyrośli, razem na wiking chodzili. Pomnę jak dziś, kiedy Suchy z trzema okrętami najechał Skalmierz – uśmiechnął się blado. – Popiła się drużyna. Ktoś zakład krzyknął, żeby do zmierzchu najgłówniejszy skalmierski port utrzymać. A Suchy nic, jeszcze jeden garniec miodu wychylił, załogę spędził i prościutko do portu pożeglował. Dobrze, że jeszcze chłopy pijane były, bo na dobre nie rozumiały, na co się porywają. I utrzymali – w jego głosie pobrzmiało odległe zdumienie. – Wykładacie sobie, zbójco, że utrzymali? Wciąż o tym po całym Wewnętrznym Morzu śpiewają! Zaś Suchywilka w pijackim widzie naszła fantazja, żeby poprowadzić wycieczkę na dożów pałac. Wdarli się do środka, pachołków potłukli. Suchy dożową dziewkę porwał, na Wyspy Zwajeckie powiózł i w niewolnicę obrócił.
– Czemu w niewolnicę? – zdziwił się Twardokęsek. – Toć przecie ród znamienity, krew szlachetna.
– Widzicie, mości zbójco – Czarnywilk uśmiechnął się zgryźliwie – wysp naszych nie znacie. Wiele u nas kniaziowie niewiast we dworcach trzymają i dzieci z nimi płodzą, ale żenić, to my się między sobą żenimy, wedle starego obyczaju. Suchy się zresztą wcale nie rwał do żeniaczki, choć dziewka rozkochała się w nim niezmiernie i synów mu czterech godnych zrodziła. Dopiero jak Sellę zobaczył… – urwał i zadumał się na długą chwilę, łamiąc w palcach zeschłe patyki. – Nim miesiąc przeszedł, kniaź dożową córę do ojca odprawił, matkę własnych synów jak pakułowy wiecheć za drzwi wypędził w niesławie. Prawda, że wywianował ją nad wyraz hojnie, klejnotami i złotem obdarzył. Ale precz iść kazał – po tych wszystkich latach, kiedy była za panią dworca. Wtedy pierwsze niesnaski między Suchywilkiem a jego synami powstały, choć mogło się jeszcze z czasem uleżeć i uspokoić. Jednak czasu zabrakło.
Zbójca w milczeniu pokiwał głową: ojcowie i synowie, była to między kniaziami śpiewka stara jak świat i równie okrutna.
– Sella długo nie mogła kniaziowego nasienia donosić – ciągnął Czarnywilk. – Po północy chodziły rozmaite gadki o rodzie Iskry i krwi jej rozrzedzonej, słabowitej. Aż potem Sella dziewuszkę powiła i radość wielka we dworzyszczu nastała. Ja wtenczas u nich częstym gościem bywałem i pomnę, jak prędko dziewka cały dworzec zawojowała. Braci nie wyłączywszy – uśmiechnął się posępnie. – Selli nie kochali, bo ich matkę z dworca przegnała, lecz za maleńką Llostris każdy w ogień by skoczył. I skoczyli – poprawił się na pieńku, jakby go co z nagła w boku za – kłuło. – Kiedy czas przyszedł, skoczyli.
Zbójca milczał, pozwalając, by stary Zwajca przeżuł gorzkie wspomnienie. Niewiele słyszał o tamtych czasach, bo też Zwajcy z rzadka tylko gadali o domowych kłopotach, a rzadziej jeszcze podobne wieści docierały na krańce Gór Żmijowych. Rozumiał więc, jaka mu się gratka trafiła i żadnym nieostrożnym słowem Czarnywilka nie popędzał.
– Nie wiedzieć, jak się zdarzyło, że ich Pomorcy akuratnie tego dnia dopadli – podjął wreszcie Zwajca. – Mało kto się we dworcu został, bo właśnie biełucha popod wyspę podpłynęła, jako zwykle jesienią. Zacny był połów, tedy wieczorem ucztę nagotowano na brzegu morza, ze śpiewkami, z gorzałką, sami rozumiecie… – znów urwał i zagapił się ciemność. – Sella dziewkę poszła do snu układać, a kniaź za nią, żeby samojedna między pijanym narodem nie wędrowała. A w dworcu już Pomorcy czekali przytajeni, w samej wielkiej izbie. Jakim sposobem na wyspę podpłynęli, jak się do obejścia zakradli, wciąż pojąć nie potrafię. Czterech Suchywilk trupem położył, ale skrępowali go na koniec. Skrępowali i żelaznymi ćwiekami do dźwierzy przybili, żeby patrzał, co z jego niewiastą robią – pociągnął nosem i zbójca dostrzegł, że jego twarz jest mokra od łez. – Czy rozumiecie mnie, zbójco? Z niewiastą najwyższego kniazia, pośrodku Wysp Zwajeckich, na jego własnej ziemi, w dworcu od pradziadów postrojonym, popod poprzecznym bierzmem, na którym wyrzeźbiono skrzydlate węże nieba. I jakeśmy go wreszcie znaleźli – niezdarnie otarł twarz rękawem – bliższy był trupa, niźli żywego człeka. Myślelim, że do cna oszaleje albo przed świtem sczeźnie z rozpaczy i krwi upływu. A on własnymi rękoma, co mu je ledwie szmatą przewiązali, Selli grób kopał popod samym dworcem i nikogo do siebie nie dopuścił, tylko synom okręty kazał brać i za Pomorca – mi gonić. A frejbiterzy na Pomort płynęli i nikt by ich do – pędzić nie zdołał, chyba że między Żebrami Morza. A Żebra Morza, mości zbójco, są nie byle co, nawet dla zwajeckiego okrętu, tamtędy jeno ptaki latają i ryba pływa. Jednak Suchywilk kazał na okręty wsiadać, więc wsiedli. I wszystkich ich Żebra zabrały.
– Przecieście sami rzekli… – zadziwił się Twardokęsek.
– Prawdęm rzekł! – żachnął się Czarnywilk, ze złością kopiąc kępę zgoła niewinnych paproci. – Trzech synów posłusznie się ojcu pokłoniło, choć wiedzieli, że z podobnej żeglugi nic dobrego być nie może. Widzicie, mości zbójco, na Zwajeckich Wyspach rodzicielskie słowo rzecz święta. Nieposłusznego syna człek może ze szczętem wydziedziczyć, precz przegnać albo zwyczajnie ubić. Takie jego ojcowe prawo. Pomnę, jakem im jeszcze gadał, żeby gdzie w zatoczce przylgnęli, przeczekali, póki Suchy do rozumu nie wróci. Ale oni sami z siebie rwali się małej na ratunek. Tak i popłynęli – westchnął ciężko.
– A czwarty syn?
– Czwarty syn, najmłodszy – Czarnywilk uśmiechnął się cierpko – w oczy kniaziowi powiedział, że zza Żeber Morza nikt żywym nie wróci. Co jeszcze chciał rzec, trudno dzisiaj zgadnąć, bo Suchy nie słuchając czekanem go zdzielił i byłby dzieciucha dobił, gdyby go woje nie odciągnęli. Parę miesięcy przeszło, nim chłopak na własne nogi się podniósł, lecz ojciec nie chciał go więcej oglądać, chociaż wiedział, że tamtych trzech morze wzięło. Tak jednego dnia postradał Suchywilk za przyczyną Pomorców małżonkę, córkę i czterech synów.
– Przecie jeden żywię – wzruszył ramionami zbójca. – Dziewka takoż odnalazła się w dobrym zdrowiu, w czym tedy zmartwienie?
– Ano w tym – wyjaśnił gorzko Czarnywilk – że go Suchy przeklął i do rodzinnego dworca przystępu wzbronił. Bo kniaź zawzięty jest jak mało kto, tedy się na koniec przydarzyło, co się przydarzyć musiało. Długośmy o jego szczenięciu nie słyszeli, aż znienacka pół tuzina lat temu na powrót się pokazał. Miał przy sobie gromadę bitną z pirackiej Skwarny. Nocką na łodziach popod samo Suchywilkowe dworzyszcze podpłynęli, tam, gdzie kniaziowskie okręty stały. Chłopak wyspę znał, że lepiej trudno, tedy zakradli się cichaczem, ludzi potłukli i okręt porwali.