– Nawet jeśli tak jest, dlaczego mielibyście się lękać powrotu żmijów, pani? Nie sądzę, byście sprzyjali pomorckiemu bogu.
– Nie sprzyjam – zaśmiała się sucho. – Nie mogę sprzyjać komuś, kto próbuje mnie utrupić, książę. Ale nie zamierzam też pozwolić, by wplątano mnie w cudze waśnie. I myślę, że po dzisiejszej nocy wasi kapłani po dwakroć się namyślą, nim ponownie we mnie uderzą. Po tym, jak zabiłam Krawęska w wieży Nur Nemruta i podłożyłam ogień pod Spichrze.
– Co zrobiliście? – spytał zmartwiałym głosem.
Nie był w stanie zawołać straży. Przesłyszałem się, pomyślał. Ona tego nie powiedziała. Nie mogła tego powiedzieć.
– Podłożyłam ogień pod Spichrze – bez strachu wytrzymała jego spojrzenie. – Nie, nie własnymi rękoma. Posłałam Twardokęska. Przykazałam mu, żeby podburzył pospólstwo przeciwko kapłanom i wam, książę. Niezawodnie spróbują nas zatrzymać, rzekłam, trzeba więc zamęt wzniecić, byśmy się mogli wymknąć chyłkiem z miasta. Nie omyliłam się, prawda książę? Nie pozwolilibyście nam odejść w pokoju, ni mnie, ni Zwajcom, ni żalnickie – mu wygnańcowi. Nie, nie odpowiadajcie, to i tak bez znaczenia. Bo, widzicie, ja nie znam Spichrzy. Nie wiem, czy wasi poddani was nienawidzą, czy kochają. Nie moja rzecz, książę, i nie dbam o to. Nie wiem też, jakim sposobem Twardokęsek rozpętał podobny bunt. Muszę przyznać – zaśmiała się – że nieco mnie zaskoczył. Nie oczekiwałam czegoś równie okazałego.
To się nie dzieje naprawdę, pomyślał, książę. Oszalałem.
Ta ostatnia myśl sprawiła, że poczuł się nieco lepiej. Wystarczająco, by móc wysłuchać reszty.
– Myślałam, że zbierze szajkę obdartusów i poturbuje straże pod bramami, a później wydarzy się jeszcze coś, sama nie wiem, co. Zaryzykowałam, książę, więcej niż przypuszczasz. Ale chciałam się przekonać, jak dalece przygotowano mi drogę. Jak dalece mam wybór. Czy zdołacie mnie zatrzymać albo zabić. Nie zdołacie, tak myślę. Możecie jednak próbować, a wtedy nastąpią rzeczy, przy których pożar Spichrzy jest jedynie karnawałowym ogienkiem. Dlatego proszę, książę: pozwólcie mi odejść. Nie panuję nad mocami, które mnie prowadzą, a tej nocy widziałam zbyt wiele ognia. Dlaczego to zawsze musi być ogień? – spytała udręczonym głosem. – Dlaczego zawsze te same słowa, te same twarze?
Nie, nie oszalałem, z ulgą pomyślał książę. To ona straciła rozum w wieży Śniącego. Patrzyła w zwierciadła, słuchała przepowiedni i straciła rozum.
– Bo skoro spośród wszystkich możliwych ludzi właśnie Twardokęsek wskazał mi drogę do pałacu dri deonema, musiała być ku temu jakaś przyczyna, książę. Nic nie zostawiono przypadkowi i to chyba najbardziej mnie przeraża. Pozornie – zaśmiała się – żadna z tych rzeczy nie miała prawa się zdarzyć. Walka, po której zostałam powierniczką Fei Flisyon Od Zarazy. Moje spotkanie z Koźlarzem w jej ogrodach, zaraz po tym, jak włożono mi na głowę obręcz dri deonema. Obręcz, która miała mnie chronić podczas wędrówki przez Góry Żmijowe. Przybycie wiedźmy, bym nie wykrwawiła się na darmo na przełęczy Skalniaka. Czy mam wyliczać dalej, książę? Aż do tego wczorajszego, sławetnego dnia, gdy Suchywilk odnalazł wreszcie zagubioną przed laty córkę? – podrzuciła z rozdrażnieniem głową. – Wszyscy rozradowani jak na wielkie święto. I dlaczego? Bo jakiś bóg pomieszał nieszczęsnemu Suchywilkowi rozum tak mocno, że gotów przysięgać, iż rozpoznaje we mnie własne nasienie. Czy nie dostrzegacie znajomego wzoru, książę? Czy to nie jest coś, co zdarza się jedynie w baśniach – odnalezione córki i rozpoznane księżniczki? Czy was to nie przeraża? Nic a nic?
– Ale dzisiejszego ranka wciąż nie byłam pewna. Wysłałam Twardokęska do miasta, ponieważ jego jednego mogłam odprawić przed tym, co czekało nas w wieży Nur Nemruta. Jeśli się nie mylę, jeśli naprawdę moją drogę przygotowano zawczasu, stosowne narzędzie musi być pod ręką, tak myślałam. I nie pomyliłam się, prawda, książę? Zbój Twardokęsek, prosty chłop z Gór Żmijowych, zrujnował najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza, prawie wysadziwszy was z tronu.
– Nie wierzycie, książę, widzę po waszej twarzy. Tedy pozwólcie, że wam przepowiem, co dalej nastąpi. Nie zatrzymacie mnie w cytadeli, bo nie macie dość ludzi, by walczyć i ze Zwajcami, i z tłuszczą, co wam na mury napiera. Będziecie zatem innych sprzymierzeńców szukać. I znajdziecie niezawodnie. Servenedyjki. Czy widzicie, ku czemu zmierzam?
Ku temu, pomyślał książę, aby mnie zastraszyć. Podpowiadasz mi przymierze z Servenedyjkami, ale tak, bym się go zawrzeć nie ośmielił. Nie wiem, kto owe sztuczkę obmyślił, dziewczyno. Czy to Suchywilk, czy Koźlarz przysłał cię z tą opowieścią, czy też własny skołatany rozum zwodzi cię na manowce. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Tyle, że nie powiódł się fortel. Bo zanadto owa opowieść wydumana, dziewczyno, zbyt wiele w niej bogów, strachów i majaczeń. Może być, żeście coś tam istotnie z wiedźmą i Zarzyczką w zwierciadłach oglądały, kto wie? Dziwne się rzeczy śmiertelnikom objawiają w noc Żarów, a dziwniejsze jeszcze zwidują. Ale cóż stąd?
Uniosła głowę i znów nie potrafił umknąć spojrzeniu jej zielonych oczu. Niewiasty zazwyczaj nie spoglądały w równie otwarty sposób. Nawet panie z dworu księżnej Egrenne.
Nie powinna iść do tej przeklętej wieży, pomyślał niemal wbrew sobie. Ani kulić się teraz w krześle, jakby moce Zird Zekruna naznaczyły ją do szpiku kości. I zaraz pomyślał, że przecież w wieży Śniącego dotknęły jej moce równie potężne, jak sam pan Pomortu. Kiedy patrzył w twarz zielonookiej córki Suchywilka, obłąkanej córki Suchywilka, miał uczucie, jakby zdarzyło się jej coś wykraczającego poza jego wiedzę o Nur Nemrucie, proroctwach i przyszłości.
Nie, nie dowierzał jej szalonym opowieściom. To było coś zgoła innego.
Wyglądała, jakby kazano jej patrzeć na własną śmierć.
– Nie musicie mi wierzyć, książę – powiedziała cicho. – Proszę tylko, żebyście zapamiętali moje słowa. Jeśli nic innego nie można zmienić, to zapamiętajcie je na później. Na kiedyś. Na czas zawieruchy, która niezadługo uderzy o brzegi Krain Wewnętrznego Morza. Staram się… staram się coś powstrzymać, odepchnąć zagładę o jeden krok do tyłu. To także prośba o wybaczenie, książę, bo obudziłam w Spichrzy moce, które niełatwo będzie poskromić. Więc, jeśli rozpęta się wojna, wspomnijcie moje słowa, proszę. Wszystko, co wam powiedziałam o wzorze wytyczającym moją ścieżkę. I pamiętajcie przepowiednię, która jest odpowiedzią na pragnienie żalnickiej księżniczki. „Kiedy umarłe pokona śmierć, kiedy spętane potarga pęta, kiedy przeklęte zdejmie przekleństwo, powrócą żmijowie", tak właśnie brzmiała przepowiednia. Myślę, że Zarzyczka wciąż nie rozumie. Być może powinniście się modlić, aby nie zrozumiała. Ja z pewnością powinnam.
– Dlaczego? – spytał bardzo cicho.
Nie z ciekawości: raczej dlatego, że nie potrafił patrzeć, jak szaleństwo unosi ją coraz dalej. Nie było żadnego powodu, dla którego miałby dbać o córkę Suchywilka, która przybyła do Spichrzy w obręczy dri deonema, z wiedźmą i zbójcą u boku. Nie w ową noc, kiedy Spichrza stała w płomieniach, zaś ze świątyni Nur Nemruta pozostała jedynie sterta gruzu i potrzaskanych luster. Jednak dbał. Może właśnie dlatego – noc i tak była pełna zniszczenia.
– Ponieważ jestem w jej przepowiedni – odparła: odpowiedź równie prosta i szalona, jak wszystkie poprzednie. – I jeśli przepowiednia ma się wypełniać, będzie mnie kosztowała utratę mojego pragnienia. Pragnienia, które zagnało mnie tak daleko, książę. Utratę wszystkiego, czyni jestem.
– Jakie to pragnienie, pani?
– Nie wypowiem go, książę. Wszystkie moje życzenia zostały wypowiedziane dawno temu i na darmo. Teraz chciałabym jedynie poczuć, że ruiny świątyni nie zdołały mnie pogrzebać. Że nadal jestem żywa.
Nigdy później nie potrafił przypomnieć sobie, dlaczego dotknął jej twarzy. Dlaczego wyciągnął rękę i przesunął palcem po krzywiźnie policzka, wilgotnego od łez. Może zresztą zrozumienie tego nie było najważniejsze. Może w ogóle nic nie było ważne, prócz jednej rzeczy: że pomimo płonącej Spichrzy i zwalonej wieży boga przez krótką chwilę mogli poczuć, że nadal żyją.
Usta córki Suchywilka smakowały łzami.
– Stąd to? – spytał później, o wiele później, kiedy leżała przy nim na twardym łóżku komendanta wieży, z policzkiem na jego ramieniu i oczami utkwionymi w belkowaniu. – Skąd…? – dotknął szerokiej, świeżo zabliźnionej rany na jej boku.
Podniosła się płynnym ruchem, nago podeszła do okna. W mdłym świetle dogasających pochodni widział też inne blizny, niektóre równie świeże, inne niemal niewidoczne. Skazy – nigdy wcześniej nie oglądał na niewieście podobnych – które sprawiały, że wszystko wydawało się jeszcze mniej rzeczywiste.
– Sorgo – napełniła kielich resztą wina, oparła się o okno i znów zapatrzyła na płonącą Spichrze. – Skalniak wybrał niewłaściwą ofiarę, więc mu przeszkodziłam. Tyle że bardzo trudno walczy się z Sorgo.
Mówiła o tym, przypomniał sobie. Mówiła wcześniej, że prawie się wykrwawiła, nim wiedźma odnalazła ją na przełęczy Skalniaka. Więc to był żalnicki książę, pomyślał z niezrozumiałym żalem.
– Czy to z jego powodu? – spytał miękko. – Przyszłaś z powodu żalnickiego księcia?
– Po części, tak myślę – uśmiechnęła się. – Nie zdołałam go odnaleźć.
Skinął głową: to było uczciwe. Nie całkiem, ale wystarczająco.
– Więc takie jest twoje pragnienie – powiedział z namysłem.
– To nie jest takie proste, książę – podała mu kielich. – Nigdy nie było. Tam, skąd pochodzę, od wieków powtarzają legendę o dwojgu kochanków, którzy poprzysięgli, że rozpoznają się nawet na jałowych równinach Issilgorol, w podziemnych komnatach bogów. Ona umarła pierwsza. Ukąsiła ją żmija, a mężczyzna przeszedł dla niej przez siedem bram prowadzących do piekieł, zostawiając coś w każdej z nich. Jednak dziewczyna go nie rozpoznała, bo umarli nie pamiętają żywych. Więc pozwolono mu zabrać ją z powrotem, ale ona nie znała nawet jego imienia i nic nie można było zmienić. Chociaż obietnice były prawdziwe i miłość była prawdziwa. Ale są obietnice, których nie można wypełnić, zaś miłość… czasami miłość nie wystarcza. Tam, gdzie się urodziłam, wciąż śpiewają o nich piosenkę. O letnim deszczu. I o tym, że kiedy on wreszcie przychodzi, jest już po prostu zbyt późno.