Bogowie, pomyślała księżniczka, tam w dole płonie najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Zaś wieża Nur Nemruta legła w gruzach za przyczyną rudowłosej córki Suchywilka. Albo, dopowiedziała sobie ze skurczem przestrachu, z powodu tego, co zobaczyłam w zwierciadle. Szalonej Ptaszniczki.
– Musiałam się przekonać, czym są te zwierciadła. Ja… – Zwajka zawahała się wyraźnie, jej palce kurczowo zacisnęły się wokół zdobiącego filiżankę ornamentu – widywałam wcześniej podobne rzeczy. Kiedy miałam może z siedem lat, Dumenerg zdecydował się mnie odesłać. Po trochu widział, że wyrastam na małą dzikuskę, bo też niewiele można się nauczyć wśród najemników prócz podrzynania gardeł na pobojowisku, po trochu też zaczynał się domyślać, że Mokerna jest czymś więcej niż wiejską prostaczką. W każdym razie jesienią postanowił mnie gdzieś wysłać i wtedy przyszła mu na myśl cioteczka Jill Thuer. Nie była właściwie moją ciotką, ale niezaprzeczalnie należała do rodziny, zaś rodowe waśnie mierziły ją ze szczętem. I jej obojętność przeważyła szalę, bo w tamtych czasach dość było szakali gotowych mnie przyhołubić. Tyle że ja wcale nie chciałam jechać i dwóch pachołków musiało mnie odrywać od Mokerny. Na koniec Dumenerg obił mnie, związał powrósłem i rozryczaną wyprawił w drogę. Dokładnie pamiętam, jak pierwszy raz stanęłam przed Jill Thuer. Wojownicy bynajmniej nie zamyślali zbliżać się do wyspy. Wręczyli przewoźnikowi chudy mieszek, oznajmili, że pani wieży mnie oczekuje i tyle było ich widać. Cóż, ja nie miałam tyle szczęścia… – martwo zapatrzyła się przed siebie.
– Jill Thuer nade wszystko ceniła wysokie sztuki: im wyższe i bardziej zakazane, tym lepiej. Za zwyczajnymi śmiertelnikami nie przepadała, lecz okolica cieszyła się wystarczająco złą sławą, by odstręczać natrętów. Miała trochę służby, równie milkliwej jak pani wieży, i bynajmniej nie zamyślała obarczać się wychowaniem krnąbrnej krewniaczki. Póki… póki nie okazało się, że moce zlatują się do mnie jak ćmy do ognia – odrzuciła z twarzy złotorude włosy.
Włosy Iskry, młodszej siostry bogów, pomyślała Zarzyczka. Moc z mocy wcielona w żywe ciało.
– Była alchemiczką?
– Wszystkim po trochu… Szukała wiedzy. Między jej rzeczami było wielkie zwierciadło, nazywali je Zwierciadłem Nekromantki i rychło stało się moją ulubioną zabawką. Uczyniono je z odłamka lustra, odłamka, który pozostał z miejsca takiego jak wieża Nur Nemruta. Wtedy jednak nic nie wiedziałam. Głosy, które szeptały z wnętrza lustra, i obrazy, co wyglądały jak odbicie na powierzchni stawu, nie dziwiły mnie ni trochę. A Jill Thuer – zaśmiała się sucho – nie powiedziała ani słowa. Nie wierzę, żeby chciała mnie skrzywdzić, w każdym razie jeszcze nie wtedy. Jednak nareszcie miała własną wyrocznię, która co prawda zdychała na jej oczach, ale cioteczka Jill Thuer naprawdę lubiła wiedzieć. A ja nocami budziłam się wrzeszcząc, z ustami pełnymi krwi z przygryzionych warg, mdlałam bez powodu albo całymi dniami otępiała siedziałam na schodach wieży i gapiłam się w morze. Były takie dni, kiedy w ogóle nie podnosiłam się z łóżka, zaś Jill Thuer poiła mnie wzmacniającymi korczywami… – urwała, obracając w palcach długi pęd winorośli.
– I wtedy zobaczyłaś Szaloną Ptaszniczkę?
– I wtedy zobaczyłam Szaloną Ptaszniczkę. Później, w wiele lat później, zapytałam Jill Thuer, czy nie obawiała się, co odpowie Dumenergowi, kiedy ten powróci domagać się zwrotu długu. Roześmiała się. Czy myślisz, że kiedykolwiek zdołałby odnaleźć drogę do wieży bez mojej zgody, spytała, i pewnie miała rację. Cóż, ja zdołałam… – uśmiechnęła się drapieżnie.
– Co widziałaś? – księżniczka wpatrywała się w nią z natężeniem. – Obraz podobny temu, który pokazała mi Ptaszniczka?
– Nie, choć i dla mnie z początku to była przeszłość. Z początku. Nie wszystko potrafiłam rozpoznać, a wielu rzeczy nie rozumiałam. Patrzyłam na mężczyznę stojącego we wrotach donżonu. Zbrojni biegli ku niemu, a potem widziałam jedynie zakrwawione palce zaciśnięte na drzewcu piki. I wiedziałam, że to mój ojciec. Widziałam martwą kobietę, która rodziła w przydrożnym rowie dwoje dzieci. Woda była zabarwiona czerwienią, a w jej oczach odbijała się pożoga. Z rodzicami zawsze było najłatwiej… Tyle, że to nie były tylko obrazki w zwierciadle…
– Byłam nią – wtrąciła odległym głosem Zarzyczka. – Byłam nią wtedy, w wieży Nur Nemruta. Byłam Szaloną Ptaszniczka.
– …splatałam się, przenikałam z tymi obrazami – ciągnęła Szarka. – Jill Thuer po części panowała nad zwierciadłem, choć znacznie mniej, niż jej się zdawało. W każdym razie starała się, żeby to trwało jak najdłużej. Popychała mnie pomiędzy widziadłami coraz dalej. W przeszłość i w głąb zwierciadła. Aż do bram piekieł – ponieważ chciała zrozumieć samą istotę rzeczy, istotę bogów, jeśli tak wolisz, księżniczko, zakotwiczoną u źródeł czasu. A potem wyrywała mnie półprzytomną z transu, ale mogła jedynie spowolnić agonię. Bo na swój sposób tańczyłam to, co wy nazywacie tańcem Nur Nemruta. Długie, mozolne konanie wyroczni. I szaleństwo.
– Dlaczego? – księżniczka zasłoniła dłonią drżące usta.
– Bo nie zostało jej nic więcej niż ten okruch szkła. Bo nagle wszystkie tajemnice były o wyciągnięcie ręki. Bo nie umiała wynieść zwierciadła do loszku i pozwolić, aby obrastało pajęczynami. Bo kochała swoją przepowiednię bardziej, niż cokolwiek innego. Zresztą, skąd mam wiedzieć? Skąd mam wiedzieć, dlaczego taniec Nur Nemruta uznano w Krainach Wewnętrznego Morza za zaszczyt? Dlaczego wciąż przyprowadzacie nowych pątników, żeby przepowiednia wytrzęsła z nich ostatni dech?
– Proroctwo… – przerwała księżniczka.
– Bredzenie zdychających babin, które nie rozumieją, co widzą! Strzępy obrazów, poplątane słowa, nie więcej! Słyszałaś, co mówią o ponownym nadejściu Annyonne? Czy i temu wierzysz?
– Nie – powoli odparła Zarzyczka. – Jednak wierzę, że widziały coś, co przeraziło je tak dalece, że wzięły to za Annyonne.
– Więc na koniec dochodzimy do tego, że się nasze babiny czegoś okrutnie zlękły! Niewielki to pożytek. A konanie – odwróciła wzrok – konanie jest zupełnie to samo. Majaki we śnie i na jawie. Majaki, które wysysają z człowieka wszelkie siły. Nieustanna maligna. Choć właściwie najgorsze miało się zacząć dopiero później – znów zamyśliła się na długą chwilę. Wokół jej głowy unosiły się wielkie szare ćmy.
– Jill Thuer była ostrożna i na jakiś czas dała mi spokój, szczególnie, że do wieży przypałętał się Ider, jeden z najemników Dumenerga. Idera było trudno zwieść, a wysokie sztuki miał w nader dogłębnej pogardzie, więc musiała się trochę pohamować. Sprowadziła nauczycieli. Sztuki wyzwolone, heraldyka, języki, historia, taniec, ceremoniał. Wszystko, co wydawało się potrzebne. Chodziłam z Iderem po łachach obrośniętych trawą i drobnymi, niebieskimi kwiatkami. Unosiłam do kostek suknię z żółtego jedwabiu, żeby nie poplamić jej słoną wodą i zaczynałam się czuć prawdziwą księżniczką. Rerwszy raz w życiu. Ale później Ider odjechał, a Jill Thuer wróciła do starych obyczajów. Z nastaniem zimy odesłała wszystkich, prócz paru służących, tak czy inaczej zbyt zastraszonych, by się sprzeciwiać. Znów patrzyłam w zwierciadło. Jednak teraz – zniżyła głos – kazała mi patrzeć w przyszłość. I było dokładnie tak, jak z tymi nieszczęśnikami, którzy przychodzili do wieży Nur Nemruta.
– Jednak nie umarłaś.
Szarka podniosła błyszczące, zielone oczy.
– Wielu mówiło potem, że powinnam. Jill Thuer popychała mnie coraz dalej, od jednego strzępu przyszłości do drugiego, gdyż z powodu mojego dziedzictwa byłam silna, znacznie silniejsza niż wasi pątnicy. Tyle że bałam się coraz bardziej i coraz więcej rzeczy ukrywałam. Patrzyłam, jak Jill Thuer zlepia odłamki proroctwa, dumna ze swojej przemyślności. A ja widziałam w zwierciadle kruki nad ruinami wieży i Jill Thuer przewieszoną jak krwawy ochłap przez gałąź starej olchy. Tak, to było coś więcej niż obraz. Jednak nie potrafiłam powiedzieć, w jaki sposób to się stanie. Nie wiedziałam, kiedy. Zabawne, bo ze wszystkich rzeczy, które oglądałam, najmniej zajmowała mnie śmierć cioteczki Jill Thuer. Bałam się. Próbowałam uciec i raz za razem gubiłam się wśród piasków. A potem, kiedy odnalazłam wreszcie powrotną drogę, Dumenerg i tak nie chciał słuchać. Wypędził mnie. Był wściekły. Kiedy Ider próbował ukradkiem podać mi kawałek chleba, uderzył go czekanem, aż krew poszła z gęby. Nie jesteś wiejską kozodójką, dziewczyno, powiedział, i winnaś o tym pamiętać. Nie pozwolę, żebyś wszystko zmarnowała dla kaprysu, więc jeśli zamierzasz się opierać, równie dobrze możesz już dzisiaj iść precz. Ale nie miałam dokąd iść. Trzy dni przesiedziałam na skraju obozowiska, wiosna była chłodna i łzy zamarzały mi na twarzy…
– Jill Thuer przyjęła mnie z powrotem i ani słowem nie wspomniała o moim zbiegostwie. Z pozoru wszystko było jak wcześniej. Latem z Soenye przypłynął stary mistrz, żeby uczyć mnie śpiewu i gry na harfie ze żmijowego drzewa. Lubiłam go bardziej niż pozostałych nauczycieli, dwóch kleryków z uniwersytetu, którzy ze szczerego serca lękali się Jill Thuer i za plecami nazywali ją starą wiedźmą. Rychło się domyślili, kim jestem, co niechybnie przeraziło ich jeszcze bardziej, bo pewnej nocy wymknęli się łódką na otwarte morze. Wrócili po trzech dniach, złachani, w podartych habitach, wygłodzeni i do cna zmordowani po nieudanej próbie ucieczki – dodała z rozbawieniem, a potem jej oczy nagle pociemniały. – Zupełnie tego nie pamiętam. Leżałam bez życia w mojej komnacie.
– Przyrządziła napój – nieobecnym głosem odezwała się wiedźma. – Napój podobny temu, którym Zird Zekrun poi Wężymorda…
– Przestań! – wykrzyknęła Szarka, ale wiedźma zdawała się nie słyszeć.
– …zmusiła cię, żebyś wypiła. Napitek był cierpki, gorzkawy i tak gorący, że opar dymił nad krawędziami roztruchana. A potem kazała ci patrzeć w przyszłość…
– Dosyć! – krzyk Szarki ciął jak brzytwa. – Starczy! Nie pytam nawet, skąd…
– Krzyczysz w snach – wyjaśniła ufnie wiedźma. – A jadziołek przywołuje mnie bez ustanku. Od tamtej nocy na przełęczy Skalniaka…