Литмир - Электронная Библиотека

– Niedobrze – odezwał się Przemęka. – Musiał ktoś farbiarzy srogo podburzyć, a ich pod murami Spichrzy wielka gromada siedzi i bardzo mieszczanom niechętna.

– To akurat rzecz zwyczajna – mruknął Koźlarz. – Ale nie cieszy mnie bynajmniej, że ludzie wiedzą o Suchym – wilku. Bo tutaj – skinął głową, gdyż stanęli właśnie na skraju rynku – starczy byle iskra, by taki pożar zażegnął, co pod niebo strzeli.

Przemęka przystanął i z udziwieniem popatrzył po placu.

Korowód dawno minął Rynek Solny, znacząc drogę strzępami żółtych chorągwi, teraz doszczętnie stratowanymi, i skorupami glinianych figurek, którymi obrzucono tancerki. Jednak gapie bynajmniej nie rozpraszali się. Szczególnie ciasno było przy miejskiej fontannie, wypełnionej dziś ciemnym spichrzańskim piwem. Gromadka pijanych jegomościów w opadających na nosy czerwonych kapturach uwijała się żwawo, usiłując wyłowić nieszczęsnego kamrata, który wpadł do środka i nie dawał znaków życia. Pozostali pątnicy również nie marnowali czasu. Co śmielsi brodzili po pas w trunku i zachęcająco machali do przechodniów. Dziewka uliczna w żółtej kiecce, siedząc okrakiem na cembrowinie, czerpała piwo rozklepanym pantoflem i szczodrze raczyła nim kogo popadnie.

– Wciąż zamierzacie iść do świątyni? – po drugiej stronie placu Zarzyczka z powątpiewaniem rozejrzała się po kłębowisku.

Książęcy pachołkowie rychło przestali udawać, że usiłują zaprowadzić jakowyś ład. Krążyli wśród rozochoconego pospólstwa, bez przekonania wypatrując uprowadzonych z pochodu tancerek. Trzech najrozumniejszych lub też najbardziej leniwych bez zażenowania rozsiadło się przy fontannie i spokojnie pociągali piwsko z hełmów. Tylko wówczas, gdy przez ciżbę przeciągał patrol Servenedyjek, ludzie cichli i stulali uszy. W ów jeden karnawałowy dzień ustawały zwyczajne prawa i wojowniczki mogły swobodnie włóczyć się po mieście, aczkolwiek po prawdzie nie kwapiły się zanadto leźć we wrogą tłuszczę. Księżniczka dostrzegła ledwie ze trzy grupki niewiast w błękitnych płaszczach, jak przedzierają się przez rynek ku mniej zatłoczonym ulicom.

Pod karnawałową kukłą, zatkniętą na długiej żerdzi pośrodku placu, opasła mieszczka pląsała z o połowę od niej mniejszym człowieczkiem. Mizerak nosił oklapły kapelusz przybrany szeroką siną szarfą – Zarzyczka wypatrzyła wcześniej podobne w pochodzie pątników. Na końcach szarfy wymalowano czarny znak i teraz widziała go dokładnie. Znak szubienicy, którym w Krainach Wewnętrznego Morza piętnowano złoczyńców.

– O tak! – powiedziała Szarka. – Chcę pokłonić się Nur Nemrutowi Od Zwierciadeł w tę szczególną noc.

Obok odezwało się przyciszone świergolenie. Zarzyczka wzdrygnęła się na widok przyczajonego na ramieniu rudowłosej jadziołka. Przekrzywiwszy głowę, przypatrywał się księżniczce obiema parami miodowych oczu. Było to zdumiewająco natarczywe, prawie człowiecze spojrzenie. Niezbyt przyjazne, pomyślała z trwogą.

Ptaszysko potrząsnęło skrzydłami i Zarzyczka widziała, jak po oliwkowych lotkach ścieka kropla jadu. Wypaliła na kubraku Szarki niewielką, ciemną plamę.

Na szczęście, pątnicy zdawali się nie zwracać nań uwagi. W czas karnawału co bardziej ekscentryczne dworki obnosiły po mieście małpy, papugi i inne cuda, starannie przytroczone do właścicielek złotymi łańcuszkami, żeby ich nie skradziono w zamęcie. Tak więc jadziołek nikomu za bardzo nie zawadzał – póki siedział spokojnie, nie skrzeczał i nie rozglądał się po bokach. Ale Zarzyczka i tak czuła się nieswojo.

W tejże chwili od ulicy Garbarskiej rozległy się głośniejsze wrzaski. Na Rynek Solny wjeżdżała gromadka dworzan. Ciągnęli wolno i ostrożnie, żeby kogo nie potrącić, bo ścisk na placu był okrutny. Pomiędzy dworzanami Zarzyczka dostrzegła cztery panny z fraucymeru księżnej Egrenne, wszystkie na białych turzniańskich klaczach. Cała kompania była wystrojona do wieczornego balu. Niewiasty siedziały sztywno w wysokich siodłach, przyodziane w suknie z szafrannego pontału, ciasno sznurowane w stanie, lecz bardzo szerokie u dołu. Ku uciesze motłochu przywdziały wysokie, szpiczaste i rozszczepione przy końcach nakrycia głów. Była to moda nowa i ponoć przy – wleczona ze Szczeżupin, zaś kapłani po świątyniach srodze przeciwko nim wygadywali, zowiąc je „biesimi rogami".

Dworzanie takoż przybrali się szumno i strojno, nawet końskie rzędy pobłyskiwały od złotych ćwieków. Kubraki mieli cytrynowe, bogato naszywane złotą nicią, zaś noga – wice i birety ozdobione żółto – czarną szachownicą. Pierwszy jechał chłopak w błazeńskiej czapce z dzwoneczkami, siedział tyłem na mule i przygrywał reszcie na flecie. Jako się rzekło, ciągnęli z wolna, lecz traf chciał, że nie dość uważnie. Chłopaczyna właśnie urwał skoczną melodyjkę i teatralnie się kłaniał. Nie spostrzegł, kiedy muł potrącił koślawego żebraka. Podpierając się lipowymi kijami, bo jednego ramienia nie miał wcale, a drugie urzezali mu powyżej łokcia, jałmużnik pełzał na czworakach, by znienacka wynurzyć się przed co bogaciej odzianym pątnikiem. Popchnięty, zakwiczał przeraźliwie, gdy jeden z kijów odpadł i potoczył się pod końskie kopyta. Jednak najwyraźniej nic mu się nie stało, bo zaraz chyżo pierzchnął w tłum na pozostałych trzech kończynach. I na tym by się zapewne skończyło, gdyby dworka nie zaniosła się niemiłym, piskliwym śmiechem. Chłopiec zawtórował jej na flecie kilkoma prześmiewczymi nutami.

Zza platformy z karnawałową kukłą wytoczyło się sześciu człeka w ciemnych opończach, maskach diasków i kapeluszach ozdobionych szarfami ze znakiem szubienicy. Jeszcze dobrze nie przebrzmiał śmiech dworki w rogatym kornecie, jak jeden z diasków uchwycił wodze muła. Palce miał pokryte sinymi plamami.

– Nie zastępujcież nam drogi, dobrzy diaskowie – poprosił chłopak. – My się wam wedle zwyczaju karnawałowym mytem opłacimy – Wydobył z sakiewki parę groszy i rzucił je pod nogi zamaskowanego przebierańca.

– Wy się nam jeszcze czym innym opłacicie! – zarechotał bies. – Ot, skalmierskim winkiem, co je w bukłakach macie. A każda piękna panna niech z diaskiem wedle karnawałowej kukły kółeczko zatańczy. I po całusie da.

Jedna z dworek odwróciła się do towarzyszy i powiedziała coś z cicha, pokazując powalane farbą ręce diaska.

– Bacz, chamie, do kogo mówisz! – ryknął dworzanin.

Jednak chłopak na mule pojął, że przebierańcy ani nie kwapią się zbierać groszaków, ani nie zamierzają ustąpić. Odpiął od siodła pokaźny bukłak i podał przywódcy gromady.

– Wypijcie za nasze zdrowie, dobrzy diaskowie – powiedział ugodowo. – Zaś wedle tańcowania, to radzi byśmy wielce waszym towarzystwem dłużej się cieszyć, ale mus nam do cytadeli iść.

– Ona rogi ma, a ja rogów nie mam! – wybełkotał nagle jeden z przebierańców, najbardziej widać pijany, bo go z obu stron towarzysze podtrzymywali. – Tedy kiej ja diabeł, to ona diablica!

– Niechybnie niezgorsza zwada się gotuje – zauważył Przemęka, który z bezpiecznej odległości przypatrywał się zajściu. – Ruszajmy, póki czas, bo się nam może przydarzyć zła jakaś przygoda. Co byłaby rzecz głupia i niepotrzebna – ponaglił, kiedy książę ociągał się nadmiernie.

– Zdawało mi się przez chwilę – wyjaśnił Koźli Płaszcz – że w podcieniach po drugiej stronie rynku coś błyska… jakoby włosy tamtej niewiasty, co z nami przez Kanał płynęła…

– Musiały ci nieźle w pamięć zapaść, – Przemęka uśmiechnął się pod nosem. – A i dziewka takoż, skoro jej w takim tłumie wypatrujesz.

– Nie dowcipkujcie – mruknął Koźlarz. – To nie jest zwyczajna dziewka, którą można gdzie popod płotem, między pokrzywą i lebiodą poobracać, tylko kochanica Fei Flisyon, co jej znak na głowie nosi.

– I do znajomości z tobą bardzo się przyznaje – doda! Przemęka.

– Ano – potaknął Koźlarz. – I w tym cały kłopot, że z tej znajomości może być nielichy zamęt. Nic, nie ma co na darmo się rozwodzić. Trzeba do cytadeli iść, póki się tam cała miejscowa hołota nie przywlecze.

Dworzanie tymczasem ścieśnili nieco konie wokół dworek i zaczynali znacząco macać po rękojeściach mieczy. Tyle, że nie były to zacne, kopiennickie ostrza, tylko ciężkie, paradne rapiery, którymi nie tylko szyje, ale nawet sukno ciężko było siekać.

Zarzyczka przyglądała się zamieszaniu z mieszaniną przestrachu i zdumienia. Podobne rzeczy nie zdarzały się w Uścieży, gdzie Wężymord bardzo skrupulatnie baczył, aby pospólstwo znało swoje miejsce. Nie rozumiała też, dlaczego strażnicy miejscy, którzy zrazu pobłyskiwali w tłumie wypolerowanymi bechterami, zawczasu wynieśli się z rynku.

Natomiast chłopak na mule widać dobrze pojmował, w jakie terminy popadli, bo szorstko syknął coś ku dworkom. Dziewczyna w głęboko wciętej sukni zawahała się chwilę, ale posłusznie sięgnęła ku nakryciu głowy. Jej twarz, pokryta grubą warstwą bielidła, wydawała się kredową maską. Patrząc ponad głowami tłumu, odpięła kornet i rzuciła go przebierańcom z wymuszonym uśmiechem. Włosy miała splecione w drobniutkie warkoczyki – rozsypały się na plecach, podzwaniając srebrzystymi obejmami.

Pijany bies, rechocząc pochwycił zdobycz i wcisnął ją sobie na łeb. Inny pokłonił się nisko w podzięce przed dworką i z głośnym mlaśnięciem ucałował ją w skraj pończochy widocznej nad safianowym trzewikiem.

I wtedy, kiedy wyglądało, że cała rzecz rozejdzie się po kościach, z tłumu wypadła pokaźna, rozrośnięta w biodrach niewiasta w skórzanym fartuchu. W rękach trzymała ożóg i znienacka przyłożyła nim dworce.

– A masz, gamratko zatracona! – wrzasnęła ze złością i jeszcze raz potężniej uderzyła. – Jak się toto wymalowało, wypomadkowało krasno, nierządnica jedna! Balu im się zachciewa! Pląsać będą i na fleciku przygrywać, zwajeckie pachołki!

Spłoszona skalmierska klacz stanęła dęba, a jej równie przerażona pani wypuściła wodze. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ktoś pochwycił znarowionego wierzchowca i ściągnął kwiczącą dworkę z siodła. Zarzyczka dojrzała tylko, jak szafranowa spódnica pobłyskuje nad głowami tłumu coraz dalej w podcieniach rynku.

Mężna niewiasta tymczasem dźgnęła ożogiem jednego z dworzan, rudowłosego mężczyznę o wydatnym nosie. Ten odwrócił się z przekleństwem i kopnął babinę prosto w gębę, aż się nogami nakryła. Jednak diaskowie zaraz przyskoczyli jej na odsiecz.

14
{"b":"89146","o":1}