– Ano. Na północy zawdy się rozmaite głupoty lęgną. Lud tam ciemny siedzi, słonko z rzadka ogląda, korzonków a grzybów rozmaitych się nażre, gorzałką siwą zapije, a potem cuda widzi. Żadna nowość.
– Tyle, że teraz podobne cuda w samej świątyni oglądano – rzekł posępnie Krawęsek. – Ledwo wczoraj miesiączek na niebo wyszedł, jakoby dur straszny ludzi ogarnął. Powiadam wam, konfratrze, żeśmy tu jako żywo niczego podobnego nie widzieli. Z tych, co wówczas w świątyni byli, ni jeden człek świecki się nie ostał, do ostatka proroctwo dech z nich wycisnęło. A jakie krzyki a płacze były – pokręcił głową. – I wszyscy zagładę bogów głosili. Zrazu rzecz całą w tajemnicy kazałem trzymać, a dzisiejszej nocki nie puszczać pątników do wieży. Ale przecie się prędzej czy później rozniesie.
– W tym was, konfratrze, objaśnić mogę – odparł kapłan Zird Zekruna – bo nie zda się rzeczy dłużej taić. Nie kłamali wasi pątnicy, ale też żadne to proroctwo. Bo się wczorajszej nocy Fea Flisyon własną mocą w sen pchnęła – baranie żebro wypadło z ręki Krawęska – choć jej uśpienie bardziej śmierci podobne niż snom Nur Nemruta. Zaraźnica odeszła. Musieli wasi pątnicy wyczuć, co się zeszłej nocy na Tragance wyprawiało.
– Biada nam! – szepnął pobielałymi wargami Krawęsek. – Oni odchodzą. Naprawdę odchodzą.
– Nie desperujcie, konfratrze, bo nie czas po temu – ofuknął go Pomorzec. – Nie w tym rzecz, że Zaraźnica odeszła, jeno z jakiej przyczyny. A przyczyna jest jedna. Rudowłosa dziewka, która nosi obręcz dri deonema.
– Ponoć ją Suchywilk córką swoją obwołał.
– Musiał mu który z bogów nieźle w rozumie nabełtać. Inna sprawa, że Suchywilkowa dziewka, czy też inna zgoła, zda się ją co prędzej pochwycić.
– Idźcież do księcia pana i o posłuchanie proście – nieco złośliwie rzekł Krawęsek, którego ciągłe pouczenia niezmiernie irytowały.
– I tuście znów, konfratrze, pobłądzili – uśmiechnął się kapłan. – Bo o poranku cała kompania, dziewka, wiedźma i zbójca na dodatek w miasto poszli. Suchywilk pono szaleje bez umiaru, że mu się ledwo odnaleziona córka wraz zapodziała.
Krawęsek zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że go Pomorzec sprytnie na hak przywieść próbuje, lecz wciąż fortelu nie rozumiał.
– Nie jest rzecz łatwa pojedynczą niewiastę w czas Żarów w Spichrzy wyłuskać – rzekł na koniec.
– Prawda – odparł spokojnie kapłan Zird Zekruna. – Ale jeśli ta niewiasta jest tym, co przypuszczamy, przed zmierzchem zawita do świątyni. I wasza głowa, aby się znów nie wymknęła.
– Trza straże przy bramie uwiadomić! – Krawęsek poderwał się z zydla.
– Poczekajcież, konfratrze – skrzywił się Pomorzec. – W tym cała rzecz, żeby dziewka do świątyni weszła i przed zwierciadłami stanęła. Bardzom ciekaw, jakie objawienie zgotowano córuchnie Suchywilka.
– A jeśli ona tam jeszcze co nowego pobroi? – zaniepokoił się Krawęsek. – Toż sami powiadacie, że Fea Flisyon…
– Z własnej mocy i własnego wyboru – przerwał oschle sługa Zird Zekruna. – Toż nie myślicie chyba, że pojedyncza śmiertelna niewiasta zdoła ukrzywdzić boga równie potężnego jak Nur Nemrut? Nadto, konfratrze – błysnął zębami nad baranią kością – bardzo to dla nas dogodna sposobność. Bo jeśli Śniący ześle na dziewkę wieszczy taniec, tedy wiecie, że ostanie się po nim słaba jako kocię…
– Albo martwa – mruknął Krawęsek.
– Toż wam chyba nie żal, konfratrze? – zadrwił. – Ale nie lękajcie się, nie zemrze ptaszka, wciąż ją obręcz dri deonema chroni. Każcie Servenedyjki w dole wieży porozstawiać, a pachołków takoż uwiadomcie. Niech w spokojności do wieży wejdzie, nie niepokójcie jej zawczasu. A potem obaczym…
Krawęsek przymknął spuchnięte od niewyspania powieki i nagle poczuł się bardzo, bardzo zmęczony.
Co my czynimy, pomyślał z raptownym przestrachem, co my czynimy temu światu?
* * *
– Precz z księciem! – Zza rogu kamienicy z żółtego piaskowca wytoczył się doszczętnie pijany człeczyna w szpiczastym kapeluszu omotanym siną wstążką.
Koźlarz skrzywił się niechętnie i odsunął ochlapusa, który zażarcie, acz nieudolnie zamierzał się nań pokrzywionym sztyletem. Odkąd opuścili gościnną siedzibę hyclów, nieustannie napastowali ich spici do nieprzytomności tubylcy. Nie, żeby dopraszali się grosza na kolejną flaszkę, jak zwyczaj nakazuje. Przeciwnie, bez żadnego uważania dla dobrych obyczajów, bez powodu nijakiego, spichrzańscy pijusi popadli w nader krwiożerczy nastrój.
Za pierwszym razem, kiedy pod samą Bramą Sienną ogarnęła ich grupka wyrostków, Koźli Płaszcz próbował wdawać się w dyskusję, wszakże w żaden sposób nie potrafił wyrozumieć, czego chcą. Na koniec zniecierpliwiony Przemęka przyłożył najgłośniejszemu w łeb toporzyskiem, przypuszczając, że ów przykład ostudzi nieco resztę i przywiedzie do rozumu. Srogo się jednak omylił, bowiem niedorostkowie rzucili się nań kupą, wykrzykując przeciwko zwierzchności i księciu panu. Cóż, czas nie sprzyjał przetargom. Skończywszy rzecz całą, srodze zdumieni Koźlarz i Przemęka odciągnęli trupy w zaułek i pomaszerowali w miasto.
Nie uszli wszakże dalej niźli do Siennego Rynku, a napatoczyła się kolejna kompania. Takoż pijana, ale znacznie lepiej uzbrojona, bo przy bokach mieli porządne kopiennickie szarszuny. Po znakach na kapeluszach Koźli Płaszcz rozpoznał kilku czeladników nożownickich, ale większość miała paluchy wysmarowane siną farbą. Na widok Koźlarza i Przemęki zaczęli zgodnie pokrzykiwać w gwarze miejskiego pospólstwa i wygrażać im mieczyskami. Jasnowłosy pachoł, widać przywódca całej hałastry, zażądał bełkotliwie, aby niezwłocznie poprzysięgli na wszystkich bogów, że nie sprzyjają księciu Evorinthowi. Napastników była dobra gromada, więc Przemęka i Koźlarz uprzejmie spełnili żądanie, co bardzo tamtych uradowało. Odpytano ich starannie o księcia pana i rajców miejskich, których Koźlarz z głupawą miną, ale bardzo zajadle przeklinał. Po należytej porcji poklepywania się po plecach, przekleństw i przepijania z bukłaczków wyrostek o pszenicznych kudłach przykazał im trzymać się z dala od Siennego Rynku, bowiem, jako gadał, jeszcze się tam kamraci nasi z pachołkami tłuką. Następnie obdarowano ich sinymi wstęgami przyozdobionymi znakiem szubienicy i odprawiono.
– Precz z księciem! – powtórzył uparcie człowieczek, zaś kapelusz osunął mu się prawie na czubek nosa.
Wygnaniec spojrzał na niego uważniej. Jak spotkani wcześniej młodziakowie, musiał należeć do farbiarzy. I niezawodnie to owe Sine Kciuki naszykowały na przedmieściach ruchawkę, lecz książę nie spodziewał się spotkać jednego z nich tak blisko Rynku Solnego, gdzie zazwyczaj siedziało sporo książęcych pachołków.
– Precz, precz – odpowiedział, podtrzymując jegomościa, który coraz bardziej tracił rezon i równowagę. – A gdzieże twoi kamraci, ziomku?
– Gdziesik się widać zapodziali – wyznał tamten pogodnie. – Trocha na słonku przysnąłem, a jakem się obudził, już ich nie było. A wy skądże, ziomkowie, idziecie? I po co wam to wielkie toporzysko? – wymownie spojrzał na broń Przemęki.
– My prosty człowiek z lasu – odezwał się przeciągle Przemęka. – Dla pospólnej sprawy do Spichrzy ściągnęlim.
– Drwale takoż zacna profesja – pokiwał głową farbiarz. – I chłopy wy, widzę, należyte, rozrośnięte a silne. Nie zawadzi taka kompania w przygodzie, zwłaszcza takowej, którą my tu jaśnie księciu szykujemy. I wiela was z odsieczą idzie?
– Ze trzy tuziny – odparł Koźlarz, który z rosnącym zdumieniem przysłuchiwał się rewelacjom jegomościa w szpiczastym kapeluszu. – Tyle się z samego początku skrzyknęło, ale tyłem inni ciągną. Jeno miasta nie znamy, tedy rzeknijcie mi, ziomku, czy się gdzie tu w pobliżu książęcy pachołkowie nie pałętają?
– Wedle Rynku Solnego kręci się ich jako gzów – rzekł pijaczyna. – Ale my ich niezadługo ze szczętem zmożem, niech się jeno słonko niżej spuści. Przy murze wszystko nasze, jeno w Krowim Parowie Servenedyjki przylgnęły, ale póki my ich nie zaczepiamy, poty i one nas nie ruszają. A pod wieczór do samego księcia jaśnie pana pójdziem. Z a – pe – la – cy – ją – oznajmił z wyraźną dumą. – Sam Rutewka powiedział, że trza się wespół zebrać i apelacyją księciu w oczy zaświecić. Musi być jakowaś straszna rzecz ona apelacyją.
– Niezawodnie – zgodził się Koźlarz. – Pewnikiem się książę pan straszliwie zlęknie.
– Ajuści! – uradował się Siny Paluch. – Myśmy wszystko ze starszymi uradzili. Zrazu się po mieście rajcę potłucze, a strażników precz przepędzi. A potem samemu księciu bobu zadamy, bo się ze Zwajcami po kryjomu zmawia, a zemsty nam zacnej na szczurakach wzbrania. Powiadam wam… – zakołysał się niebezpiecznie. – Powiadam wam, wszystkich zniesiemy. Dworskie ladacznice, kapłaństwo sprzedajne – zapalał się coraz bardziej. – Księcia pana takoż! Jak on się z bezbożnikiem Suchym – wilkiem znosi, tedy on nie włodarz, ale zwyczajny zdrajca i bluźnierca obmierzły. I Servenedyjki, dziwki parszywe, pobijem. A co? Toć nie honor, żeby nas baby za pysk trzymały. Jak to w Sinoborzu gadają – zarechotał – biada temu domowi, gdzie krowa przewodzi wołowi. Popędzimy je precz, jeno kurz na gościńcu zostanie i smród. A potem nowy ład w mieście postroim, a co? Bez księcia pana, bez rajców zaprzedańców. Sami z siebie. Pospółkiem.
– A kiedyż ma ona szczęśliwa godzina nastać? – zaciekawił się Przemęka.
– No, to jest rzecz tajemna i wybrańcom jeno wiadoma – pijaczyna dumnie wypiął pierś. – Ale widzę, kamracie, żeś ty ze wszystkiem człek zaufany, tedy ci sekretnie rzeknę, żebyś po zmroku do książęcych ogrodów się prze – kradł. Jak jeno ten wielki bal nastanie, już my im tańcowanie zgotujemy a karnawał.
Po czym oddalił się, dumnie zataczając, wprost ku patrolowi książęcych drabów, który nadchodził środkiem ulicy. Przemęka i Koźlarz rozważnie skryli się w błotnistej bramie, patrząc z ukrycia, jak książęcy biorą pod pachy dzielnego farbiarza i zawracają ku rynkowi. Chwilę jeszcze słyszeli jego okrzyki. Potem urwały się w pół słowa, widać mu zniecierpliwiony pachołek przyłożył halabardą.