Литмир - Электронная Библиотека

– Ponieważ – odparła śpiewnie dziewczyna – kiedy przed wiekiem Thornveiin zesłano w niesławie na najdalszą północną wyspę Żalników, znalazł się taki wiatr, który przygnał do niej okręt kopiennickiego księcia i który uniósł ich szczęśliwie ku Górom Żmijowym. Ponieważ była taka fala, która oddzieliła maleńką Sellę z rodu Iskry od pomorckich klątw i przekleństwa skalnych robaków. Ponieważ pamiętamy taką łódź, która uniosła ku odległej północy szarookiego chłopca z mieczem bogini przywiązanym na plecach konopnym sznurkiem. Ponieważ nie wyprzecie się tego, kim jesteście, panie. Jest jedenaście krain i jedenastu bogów, lecz Morze Wewnętrzne należy do wszystkich, zaś jego wyspy nie znają boskich świątyń, gdyż spośród wszystkich przedksiężycowych ty jeden obdarzyłeś swoją ziemię wolnością – dokończyła prawie nie – dosłyszalnie.

– Ostrzegano mnie – Morski Koń uniósł jej twarz ku sobie i uśmiechnął się nieznacznie. – Ostrzegano mnie przed szarookimi niewiastami o słodkim głosie i sercu pełnym życzeń. Nie mogę powiedzieć, że mnie nie ostrzegano.

Lelka przycisnęła policzek do krawędzi kamienia: tak bardzo chciała ich widzieć, lecz obraz rozmywał się i oddalał coraz bardziej, aż na koniec pozostały jedynie niewyraźne zarysy postaci.

– Czy to oznacza, że mi pomożesz? – dobiegły ją słowa Firlejki. – Naprawdę mi pomożesz?

– Tak dalece, jak to w mojej mocy – odrzekł bóg – a to może okazać się zbyt mało, dziewczyno. Lecz podaruję ci zagadkę: pośrodku spichrzańskiego karnawału ktoś wypowiedział życzenie i przywołał z głębi zwierciadeł przepowiednię. Znajdź go, dziewczyno, i spytaj o wizerunek Annyonne, a także… skąd prowadzą ścieżki spadających gwiazd…

Lelka dostrzegła jeszcze srebrzysty poblask rogu w dłoniach Firlejki, a potem jej powieki opadły ciężko i nieustępliwie. I zaraz zobaczyła, jak bogini idzie ku niej powoli po falach Mel Mianeta, po srebrnej smudze księżycowego światła, niepodobna do świętego wizerunku z tre – glańskiej świątyni, wysoka i jasna w białej sukni jak sztylet. Widziała czarne włosy, rozrzucone na plecach i sięgające aż do powierzchni morza, i oczy, które nie połyskiwały wcale bursztynem, lecz czernią. Chciała się wyprostować, lecz nie potrafiła. Krople deszczu spadały wokół niej, podzwaniając delikatnie, niczym srebrne dzwoneczki, coraz prędzej, coraz bliżej. Aż na koniec bogini stała tuż tuż, rąbek jej sukni przesunął się po twarzy starej kapłanki i gdzieś z bardzo, bardzo daleka usłyszała krzyk Firlejki.

– Czy naprawdę wierzysz, że cokolwiek z tego, co uczyniłaś, uczyniłaś wbrew mojej woli? – spytała bogini i nakryła jej twarz białą chłodną ręką, zagłuszając wszelkie myśli, żale i pragnienia.

* * *

Długo po tym, jak goście weselni odjechali z cytadeli, Zarzyczka wciąż miotała się bezradnie w gorączce. Trzeba zresztą sprawiedliwie przyznać, że większość biesiadników nie czekała nawet świtu. Jedni uciekli cichaczem, trwożliwie oglądając się na ciemne bramy zamku, drudzy otwarcie złorzeczyli gospodarzom, budzili służbę i bez skrępowania wyprowadzali konie ze stajni. Niechętni Pomorcom przysięgali się, że kapłani omamili księżniczkę szalejowym trunkiem, by przyprawić ją o śmierć, nim dopełnią się weselne toasty. Inni winili samego Wężymorda i jego przeklęte moce. Na koniec pozostawali ci, którzy pokątnie powtarzali gadki szalonego kapłana mieniącego Zarzyczkę wiedźmą; i tych było najwięcej. Wszyscy zaś mieli roznieść po władztwie wieść o upiornej wędrówce nowo poślubionej kniahini poprzez korytarze cytadeli.

Księżniczka nieprędko miała się o tym dowiedzieć. Nie powtórzono jej, że przydrożni żebracy opowiadają z grozą o tym, jak jej źrenice pobielały i zmieniły się, niczym wydęte wiedźmim szałem. Nie powtórzono jej, że nawet kapłani za strachem wypowiadają jej imię, ponieważ kiedy przechodziła obok przybytku boga, znamiona skalnych robaków odezwały się w nich z taką siłą, że wielu nigdy nie miało odzyskać rozumu. Nie powtórzono jej, że skoro wyszła na galerię przy wewnętrznym murze zamku, w jednej chwili pogodne niebo ogarnęła burza, zaś w świetle błyskawic widziano nad zamkiem dziwne wężowe kształty. Nie powtórzono jej, że kiedy wędrowała poprzez wielką salę cytadeli, portrety jej przodków spadały kolejno na posadzkę, zaś ze ściany w miejscu, gdzie powinien znajdować się wizerunek jej ojca, pociekła żywa krew. Nie mówiono jej o tym ani o wielu innych rzeczach. Zresztą przez długi czas nie sięgały jej żadne słowa.

Wydobrzała dopiero z nastaniem pierwszych mrozów. Obudziła się w swojej starej komnacie. Sprzęty, książki, drobne przyrządy alchemiczne stały na swoich miejscach, świeżo omiecione z kurzu. Zupełnie, jak owego wiosennego dnia, kiedy wyruszyła z Uścieży na południe, na spotkanie brata. Przez chwilę miała uczucie, że ani spichrzański karnawał, ani żadna z pozostałych rzeczy nie wydarzyły się naprawdę, tylko ona zapadła w długi, pełen majaków sen. Lecz na jej palcach, bladych i wyszczuplonych chorobą, połyskiwał pierścień Wężymorda. Przyszedł do niej tego samego wieczoru.

– Zabierz mnie nad morze – poprosiła, wyciągając do niego ręce.

Była tak słaba, że mogła przejść zaledwie kilka kroków i na koniec usiedli pomiędzy wielkimi głazami, które chroniły ich przed wichrem. Morze było sine i rozjątrzone, jak zwykle o tej porze. Niedługo żaden statek nie wpłynie w Cieśniny Wieprzy, pomyślała, niedługo śnieg pogrzebie nas na dobre, na kilka ciemnych miesięcy.

– Powinnaś była powiedzieć – odezwał się wreszcie Wężymord.

– Powinieneś mnie wysłuchać – odparła, szczelniej nakrywając się skórami.

Mewy krzyczały nad nimi niespokojnie. Jeśli ktokolwiek jeszcze wątpił, że jestem wiedźmą, pomyślała, po tamtej nocy nie może więcej żywić złudzeń. Groza niezawodnie rozsiała się po kraju, jak ziarno rzucone na wiatr, aż do najbiedniejszego zameczku na jałowych ziemiach przy paciornickiej granicy, aż do chyżnych chat zagubionych w Mechszycowej Glibieli. Jakby nie dość było samego Wężymorda, zabójcy żmijów z jego mocą, której źródła tkwią w Pomorcie. Zabójca żmijów wybrał małżonkę podobną sobie. Wiedźmę o oczach pobielałych od szału, przeklętą, która ściągnie nieszczęście na całe żalnickie władztwo.

Nie pragnęłam tego, pomyślała.

– Prawda – Wężymord wpatrywał się w fale, które z coraz większą siłą wdzierały się w przesmyk pomiędzy skałami. – Powinienem był wysłuchać. Kiedy dotknąłem cię w świątyni Zird Zekruna, wiedziałem, że coś się odmieniło. Lecz nie zgadłem, że wypiłaś sok gałęzi relei. A potem, kiedy szłaś do mnie poprzez korytarze cytadeli…

– Dlaczego mnie wówczas nie zatrzymałeś? – przerwała.

Skoro mnie kochasz, dodała w myślach, skoro mnie naprawdę kochasz, dlaczego pozwoliłeś mi zajść ścieżką mechszycy aż na krawędź śmierci? Dlaczego nie przywołałeś mnie wcześniej? Chciałam, żebyś mnie przywołał, przechodząc nad każdym z siedmiu progów czekałam na twój głos. Dlaczego nie kazałeś mi zawrócić?

– Ponieważ – wciąż na nią nie patrzył; wybierał z piasku u jej stóp drobne kamyczki i ciskał je ku morzu – to była jedyna rzecz, którą mogłem ci podarować. Nie zrozum mnie źle, Zarzyczko. Gdybym mógł odczynić targ zawarty z Zird Zekrunem, na nowo przeszedłbym całą drogę aż nad brzeg źródła Ilv, choćby na kolanach, jak w starych baśniach. Gdybym mógł oglądać cię szczęśliwą i wolną od przekleństwa. Ale tak nie będzie. Nie przymuszę boga, aby cofnął klątwę, zaś nawet jego śmierć nie przyniesie żadnej ulgi. Nic nie zdoła cię uwolnić. Taka jest prawda. Choćbyś na nowo przywołała żmijów – z zapomnianych legend i uśpionych gwiazd. Jednak jeśli znajdziesz sposób, by umrzeć już teraz, przed czasem wyznaczonym przez Zird Zekruna, nie będę cię zatrzymywał. Nie mam prawa cię zatrzymywać. Jesteś wolna. Tamtej nocy powiedziałaś, że nie czeka cię nic prócz goryczy.

Wydęta fala uderzyła w głazy i podpełzła aż do jej trzewików jasnym, spienionym językiem. Poczuła, jak coś w niej przełamuje się jak wzburzona fala, wygładza i napływa do oczu.

– Naprawdę? – spytała.

– Och, Zarzyczko – ujął jej rękę. – Czasami myślę, że jesteś głosem żmijów, który przemawia do mnie spoza śmierci. Moją żmijową harfą, która pamięta wszystkie utracone melodie i przywraca dawne sny. Skrzydlate węże nieba ścigają mnie w twoich oczach. Nawet tamtej nocy sok gałęzi relei tętnił wspomnieniami żmijów.

– Nie przywoływałam ich.

– Nie musisz ich przywoływać. To one wołają do ciebie – nagle jego twarz zmieniła się i stężała.

Pobiegła za jego wzrokiem: coś połyskiwało tam słabo spod żwiru i piasku. Przymrużyła oczy. Srebrny pierścionek, pomyślała lekko, metalowy krążek na szczęście przed nadchodzącą zimą? Lecz Wężymord nie wydawał się rozbawiony.

– Co to? – spytała, czując jego zdumienie i przestrach.

– Poczekaj tu – powiedział nie swoim głosem, idąc po brzegu Wewnętrznego Morza, po kostki w wodzie.

Pochylił się, ale nie widziała, co /nalazł w piasku u stóp uścieskiej cytadeli. Dopiero, kiedy do niej wrócił, powtórzyła niespokojnie:

– Co to?

– Moja śmierć. Drwina bogów – powiedział, przyklękając przed nią, jak wówczas, w świątyni Zird Zekruna na południowym krańcu Żalników, i włożył jej w dłonie kawałek zimnej stali. – Weź ją.

Popatrzyła w dół: w dłoniach trzymała gładko kutą, srebrzystą obręcz. Rozpoznała ją natychmiast. Obręcz dri deonema, która spoczywała na skroniach Szarki podczas karnawału, podarunek Fei Flisyon Od Zarazy. Obróciła ją w palcach, chłodną i na pozór pozbawioną wszelkiej mocy. Jeden z jedenastu znaków wykutych u zarania dziejów w kuźni Kii Krindara, pomyślała. Moc równie potężna jak Sorgo, miecz – zabójca bogini, który nosił na plecach jej brat.

Jego śmierć, pomyślała, i spojrzała ku Cieśninom Wieprzy. A także śmierć rudowłosej Zwajki, bo żywa nie pozwoliłaby wyrwać sobie potęgi Zaraźnicy. Może również śmierć Koźlarza i siwego Zwajcy, który wyniósł mnie na rękach z ruin wieży Nur Nemruta. Błękitnookiej wiedźmy, zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy, zwajeckiego kniazia. Jeżeli jest prawdą, że Koźlarz poprowadził ich przeciwko Zird Zekrunowi, na zatracenie. Być może jedyne, co pozostało, to ów martwy kawałek metalu, które fale Wewnętrznego Morza cisnęły mi pod nogi.

116
{"b":"89146","o":1}