Литмир - Электронная Библиотека

I zaraz potem zrozumiała, że to nie było zwyczajne zmęczenie. Ciemność poczęła falować jej przed oczyma, rozmywać się w niewyraźną plamę zieleni, brązu i czerni, nakrapianą błyskami światła. Krzyknęła, gdy ognisty kwiat z sykiem rozchylił się przed jej twarzą. Ktoś podbiegł do niej, pochwycił za ramię, chyba owa niewiasta o czerwonym obliczu, która dosypała płatków jabłoni do kąpieli. Zarzyczka wyrwała ramię: nikt nie miał prawa jej dotykać, nikt prócz nowo poślubionego małżonka. Ale nie myślała teraz o Wężymordzie, tylko o długich, ognistych kształtach, które z wolna zaciskały wokół niej swój taniec. Przymrużyła oczy przed blaskiem, bijącym nie od pochodni w dłoniach pachołków, lecz z wnętrza jej rozdygotanego umysłu, który coraz mocniej pogrążał się w wizji mechszycy.

Wszystko jedno, pomyślała, choćby miał mnie wypalić do cna, wszystko jedno. I zaraz coś pośrodku niej pękło, rozchyliło się jak płatki ognistego kwiatu.

Ostre, bolesne smugi światła wirowały przed nią nawet wówczas, gdy zamknęła powieki, aż wreszcie przywykła do nich na tyle, by sięgnąć dalej, i usłyszała głosy. Słońce było o wyciągnięcie ręki, a śpiew biegł ku niemu, coraz wyżej i wyżej, by na koniec stać się pojedynczym, przeciągłym krzykiem oczekiwania.

Ogień sięgnął skrzydeł, pochwycił je i spopielił, lecz lot był zbyt szybki, a pragnienie zbyt wielkie. Dalej pozostała już tylko agonia, krótkie dopalenie się iskry.

Przeszła nad wysokim kamiennym progiem, który wydawał się tylko cieniem narzuconym na zupełnie inny odległy obraz. Za jej plecami ktoś szeptał natarczywe, przyciszone słowa. Twarze gapiów przyczajonych po obu stronach korytarza zdawały się zniżać ku niej jak ciemne węgle wrzucone w płomienie. Ze wszystkich stron, zza uśmiechów, które z nagła pękały w obcych obliczach, z oczodołów zwierzęcych masek wieńczących kapitele kolumn, wyglądały ku niej owe roziskrzone złote kształty, które nieświadomie przywołała sokiem gałęzi relei. Szła wciąż naprzód, choć obraz płomieni kładł się mrokiem na powierzchni jej źrenic. Kroki pachołków wybijały na kamiennej posadzce uparty, jednostajny rytm i podążała za nim, jak ślepa kapłanka w drodze ku wyroczni. Usłyszała, jak kolejne straże pytają ją o imię i odparła twardo:

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.

Potem przeszła nad drugim progiem: policzki miała zaczerwienione od ognia.

Skorupa płomieni zatrzasnęła się nad nią.

W dole, w aksamitnej ciemności ślepe, miękkie kształty z wysiłkiem przebijały skorupy jaj. Słyszała ich krzyki, gdy pełzły pomiędzy czarnymi kamykami ku źródłu Ilv, które wypływa ze środka ziemi. Piły łapczywie, długo, odpędzając się nawzajem od wody, gdyż dzielenie nie leży w naturze. Gdy na niebie wszedł księżyc, łuski na ich grzbietach świeciły złotem i srebrem jednocześnie.

Widziała też, jak chodziły pomiędzy ludźmi – słodkie, odurzające wino, dźwięk harfy. Innym znów razem i na innych ścieżkach – skrzydła, młode i silne, ponad światem. Aż na koniec pragnienie słońca i ostatniej z pieśni stawało się zbyt dotkliwe i leciały wysoko, najwyżej, by nakarmić sobą niebieski ogień.

Ponownie zapadała się w ich lot ku śmierci.

Potknęła się, boleśnie uderzyła bosą stopą w kamień. Głowy sług Zird Zekruna pochylały się przed nią w milczącym uszanowaniu: przechodziła obok przybytku pomorckiego boga i jej nozdrza uchwyciły wątły, odległy zapach kadzidła. Nieświadomym gestem ściągnęła na piersiach płaszcz. Od kamieni biło przenikliwe zimno, zaś w Krainach Wewnętrznego Morza nie pozostał ani jeden ze żmijów, cokolwiek mówiła rozsnuta przed nią wizja mechszycy. Zimne wichry, pomyślała, zimne wichry znad Cieśnin Wieprzy, które uchwycą nas i poniosą na północ, na zatracenie.

Nie rozumiała, dlaczego miałyby odpowiadać na jej wezwanie. Jednak czuła je, niemal o wyciągnięcie palców, przyczajone w mrocznych kątach korytarza. Złotosrebrne łuski ocierały się o kostki jej bosych stóp, kiedy wędrowała po chłodnych kamieniach. Gdy przechodziła obok otwartego okna, żmijowe harfy grały w północnym wietrze nad cieśninami. Były tutaj, uśpione w cytadeli starej jak nienawiść pomiędzy Zaimkami i ludem Pomortu, leniwie obracały się w kamiennym śnie, kiedy w głębi umysłu szeptała ich imię. Nie przypominały martwych, splątanych kształtów, które spoglądały na nią z powały wielkiej sali w noc Żarów. Nie przypominały niczego, co widziała wcześniej, ani wizerunków na pożółkłych kartach kronik, ani opowieści bardów.

Z szeroko rozwartymi, niewidzącymi oczyma przestąpiła kolejny próg i wypowiedziała rytualne słowa:

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.

Wokół było zimno, bardzo zimno, a mrok gęstniał jak płatki śniegu.

Mężczyzna mozolnie brnący przez zwały topniejącej kry. Krew zamarzła, zesztywniała na jego ramieniu w miejscu, którego sięgnęły wilcze zęby, i wiedział, że chociaż przed zmrokiem stado nie wyjdzie na otwartą przestrzeń, nadal podąża za nim, ukryte nieopodal, za nadbrzeżnym pasmem skał. Byli jeszcze krępi, ciemnoskórzy barbarzyńcy, którzy w nocy próbowali poderżnąć mu gardło.

Ponieważ w oczekiwaniu na to, co miało nastąpić, zalepił uszy woskiem, nie słyszał nawet ich krzyków. Pod warstwą brudu jego twarz pobielała, a rysy były wyostrzam jak u trupa. Zataczając się szedł przed siebie, na północ. Był początek wiosny, pora, gdy topnieje śnieg i puszczają lody. Tam, skąd przychodził, świeżo wysmołowane okręty niecierpliwie oczekiwały w portach.

Miał uszy zalepione woskiem i o poranku nie słyszał ich śpiewu. Słońce grało na powierzchni śniegu, a ich głosy były jak lodowe harfy.

Po zmierzchu bezszelestnie krążyły na niebie. Ukrył się w cieniu głazów przed ich ogniem i przed ich widokiem. Nad brzegiem morza złapał śnieżnego królika i pożarł na surowo; królik miał cienkie, kruche kości i był równie wychudzony jak mężczyzna.

Znów poczuła na sobie ręce, które popychały ją naprzód. Poddała się obojętnie: naprawdę przemierzała zupełnie inne trakty, brnąc tropem Wężymorda wśród głębokich północnych śniegów, na długo przed dniem, kiedy narodziła się w purpurowej komnacie w rdestnickim przybytku bogini. Ich oddechy zamieniały się w powietrzu w drobne kryształki lodu, a krew była bardzo czerwona na topniejących krach. Nie idź dalej, ukochany, zapłakała niemo, czując, jak w jej gardle wzbiera suchy skowyt, nie idź.

Znad Cieśnin Wieprzy wiał lodowaty wicher, a wizja mechszycy pędziła ją coraz dalej. Dopóki będę szła, pomyślała, nie mają prawa mnie powstrzymać, bo nikt nie może zastąpić kniahini drogi do jej nowo poślubionego małżonka. Każdy ruch ranił, aż do kości, jednak przestąpiła kolejny próg i powiedziała głosem, który zdawał się należeć do kogoś zupełnie obcego:

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.

Straże przepuściły ją dalej. Nie mogą mnie zatrzymać, pomyślała. Nikt już nie może mnie zatrzymać.

Nie miał później pamiętać tamtej wędrówki, zbyt wiele głodu, zimna i strachu. Szedł, walcząc w ciemności z wilkami, już bez zapalczywości, bez nierozważnej dumy, która wygnała go z domu. Czasami, gdy nocne zimno stawało się zbyt dotkliwe, a wilki podchodziły za blisko, wył z bólu i przeklinał obietnicę, która nie pozwalała mu umrzeć. Lecz nie zdarzało się to zbyt często.

Kiedy pił, woda w źródle Ilv była zimna i paląca. Rozrywał niecierpliwie skorupy jaj, tłukł je i deptał, by zdążyć, nim nadciągną te, które latają ponad chmurami. Martwe zepchnął w wodę, kłąb długich, obłych kształtów, które nie zdążyły zaczerpnąć życia. Zdawało mu się, że źródło Ilv pociemniało, lecz myślał o obietnicy i nie patrzył w wodę.

Nawet po śmierci ich grzbiety mieniły się srebrem i zlotem.

Gdy wszystko ustało, gdy odważył się wreszcie wyjść z ukrycia, źródło Ilv było martwe, pełne gnijącego mięsa i zwęglonych ciał. Spojrzał na to, co niegdyś było najczystszym z miejsc i – on, nawet on – zakrywszy twarz uciekł na południe.

Nadszedł kolejny świt. Mroźne, blade słońce połyskiwało na śniegu. Cena została zapłacona i niebo o poranku było niezmiernie ciche. I nigdy później ani on, ani nikt inny nie słyszał ich śpiewu, zaś słońce było coraz bledsze i w wizji, którą dzielił ze swym panem, widział, że nad zbrukanym źródłem Ilv nie rodziły się już skrzydlate węże, co karmią niebieski ogień własnym ciałem.

Płacząc, uciekła od zmartwiałej grozy na brzegu źródła. I zaraz przed oczyma miała samą siebie, widzianą z ogromnej wysokości sylwetkę w przemoczonej lnianej koszuli, która brnie uporczywie wśród tłumu weselnych gości.

Szła otwartym krużgankiem, wysoko ponad miastem, przy wewnętrznym murze, między rzędem wysokich, otwartych okien, w strugach deszczu przygnanego znad Cieśnin Wieprzy. Z dołu, z wielkiej sali wciąż dobiegały odgłosy biesiady, zaś miasto iskrzyło się tysiącem pochodni, ponieważ tej nocy nikt w Uścieży nie układał się do snu. Bezszelestnie sunęła ponad ucztą, ponad cytadelą i całym miastem, ku coraz bardziej mrocznym zakątkom mechszycowych snów. Mignął jej tylko słaby połysk deszczu na halabardach strażników: widziała, jak ich usta rozwierają się do pytania, lecz nie zdołała pochwycić słów.

– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini – powiedziała na oślep, z ciemności i przeszła nad kolejnym progiem, nie dbając o to, co zostawia za plecami.

Słyszała śpiew minstrela i pijackie wrzaski, lecz jej uszy wciąż wypełniał krzyk umierających żmijów, gdy oszalałe, spadały z wysoka, bardzo wysoka, w splugawione wody Ilv.

Wewnętrzne Morze uderzało w brzeg.

W niezmierzonej ciemności płynęły martwe białe ryby o imionach, których nie znała, lecz w umyśle Zird Zekruna wszystkie były znajome i drogie, jak starzy przyjaciele. Umarli bogowie, pomyślała, odwracając wzrok od owej wiedzy, która trzepotała na skraju jej powiek, stworzyciele świata. Tak krótko, jak krótko trwa jedno uderzenie serca, czuła rozpacz Zird Zekruna, gdy oddalali się coraz dalej, aż nie mógł już w żaden sposób ich przywołać. I jego nienawiść, gdy zrozumiał, że wraz z ich śmiercią zatrzasnęły się stare ścieżki, zamykając go w pułapce.

112
{"b":"89146","o":1}