Nie rób mi tego, pomyślała, czując, jak jej usta drżą od powstrzymywanego płaczu. Nie niszcz nas w ten sposób, nie sprowadzaj na nas nieszczęścia z powodu miłości, której żadne z nas nie wybrało, na którą nas skazano szyderstwem Zird Zekruna. Na którą żadne z nas nie zasłużyło, dodała na koniec w myślach, i to było zbyt wiele. Rozpłakała się, czując jego usta na swoich wargach, na powiekach i policzkach. Zaniósł ją do namiotu, nakrył sobą, delikatnie i jak podczas wielu innych nocy, poprowadził znajomym rytmem poprzez ciemność, ku snom bez widziadeł i strachów. Lecz rankiem zatrzasnęły się za nimi wrota uścieskiej cytadeli.
Dzisiejszej nocy nie było obok niej Wężymorda. Zwyczaj kazał, by przy narzeczonej czuwały doświadczone niewiasty, chroniąc ją przed zawiścią złych duchów i nocnym urokiem, ale Zarzyczka nie zgodziła się, by został przy niej ktokolwiek prócz starej niewolnicy. Nie chciała czuć na sobie pełnych litości spojrzeń matron, które widziały w niej jedynie córkę Smardza, wbrew swej woli wiedzioną do odstręczającego ślubowania. Prawda była taka, że jakaś jej część oczekiwała go z całego serca – złotego pierścienia i głosu Wężymorda, kiedy weźmie ją przed światem za prawą małżonkę. On jeden, pomyślała, on jeden nigdy nie patrzył na mnie jak na brzydką, niezgrabną kuternóżkę, naznaczoną przekleństwem Zird Zekruna. On jeden wziął mnie bez słowa sprzeciwu, podczas kiedy wieśniacy osłaniają twarze przed moim spojrzeniem, a mój własny brat z trudem tylko powstrzymuje wstręt, kiedy go dotykam.
Kolejne kłamstwo, pomyślała, oblizując spieczone od złych snów wargi. Nie ma w tym żadnej zasługi Wężymorda, który wypełnia jedynie klątwę, zamkniętą w kształcie dwóch przezroczystych strzałek Fei Flisyon.
Niewolnica wciąż spała na poznaczonych popiołem kamieniach. Księżniczka uniosła się na łokciu, ostrożnie, aby Jej nie budzić, nalała nieco wody w spiżowy kubek. Piła powoli, rozkoszując się chłodnymi łykami. Z holu cytadeli wciąż dobiegały odgłosy biesiady. Nie przypuszczała, aby Wężymord radował się ucztą bardziej niż ona, ale pomorccy frejbiterzy mieli swoje obyczaje, zaś żalnicka szlachta od bardzo dawna nie oglądała kniaziowskiego weseliska. Miała wrażenie, że pół kraju ściągnęło do stolicy, aby przyjrzeć się, jak córka starego Smardza zostanie poprowadzona do łożnicy Wężymorda. W tym jednym zdołaliśmy ich oszukać, uśmiechnęła się krzywo, wspominając trzepotanie jaskółek i słodki, letni zapach miodownika, werbeny i lawendy.
Sięgnęła po omacku ku skrzyni pod ścianą i przez chwilę macała niepewnie wśród szklanych flakonów. Kufer alchemiczki, do którego nie ośmielały się sięgać wścibskie służebne, pomyślała z przekąsem, gdzie truchło żaby spoczywa obok szlachetnych kamieni, okopcony ogarek obok zaklęć do transmutacji metali. Naprawdę jednak jej skarby bywały znacznie niebezpieczniejsze niż wysuszone żaby. Niektóre z naczyń kryły ciężkie, południowe pachnidła i wonne olejki, inne zaś, starannie wmieszane pomiędzy tamte, rzadkie, skalmierskie trucizny, żywe srebro czy kwas, który przeżerał na wylot grubą deskę. Wkrótce jej palce rozpoznały wysmukły, znajomy kształt. Pogładziła wzór z wtopionych w ścianki rdzawych nici żelaza i gwałtownie wciągnęła powietrze.
Znała je tylko z kart ksiąg, bezkształtne, pokryte korą i porostami brązowe stwory o obliczach przesłoniętych przypominającymi kaptur płatami. Mieszkały w puszczach, podobne bardziej ułamanym pieńkom niż żywym istotom, samotne, milczące, nieruchome, obrośnięte mchem. Po leśnych osadach wierzono, że widzą swoimi niewidzącymi oczyma przyszłość. Kapłani zaś straszyli, że ten, kto spróbuje zajrzeć w swoje przeznaczenie, nigdy nie zazna spoczynku, a jego dusza zostanie po śmierci uwięziona w mchach. Zarzyczka wzdrygnęła się. To była stara, bardzo stara magia, która należała do mchowych od początku świata, gdy, jak powiadano, obdarzyła ich nią bogini, jedna z owych pradawnych, bezimiennych bogów, którzy mieszali boskie z ludzkim i stworzyli świat.
Żelazne nici układały się w kształt gałęzi relei, a na pieczęci zamykającej szyjkę naczynia odciśnięto znak jej matki. Księżniczka wiele razy oglądała je w świetle dnia i nad ogniem, lecz nie dostrzegła nic prócz białawego mętnego płynu, który wydawał się ze szczętem zwyczajny. Nigdy jednak nie odważyła się złamać pieczęci i nie wiedziała, dlaczego jej matka miałaby ukryć napitek mechszycy wśród flakonów z pachnidłami.
Ale teraz, pomyślała, drżąc pomiędzy chłodnymi prześcieradłami, teraz znów potrzebuję odpowiedzi. Nie wspomnień Szalonej Ptaszniczki, nie legend o Thornveiin, ale wiedzy o moim własnym losie. Jeśli mechszyca pochłonie moją duszę, niech tak będzie. Nie mam nic innego, za co mogłabym utargować przyszłość.
Z nagła przypomniała sobie opowieść o Thornveiin, która wymknęła się ze Spichrzy, by spytać mechszycę o swoje przeznaczenie. Niech więc tak będzie, powtórzyła, przełamując pieczęć. Matki dają córkom różne weselne dary, a moja pozostawiła mi śmierć. I wiedzę.
Wyschnięty wosk kruszył się jej w palcach, zaś sok gałęzi relei był cierpki, gorzkawy. I nie wydarzyło się zupełnie nic, jedynie niecierpliwe świsty biełuch zdawały się coraz silniej napierać na okna. Leżała, nie mogąc zasnąć, póki świt nie pobielał w drobnych szybkach. Wówczas służące przyniosły odświętny strój, umyły ją i uczesały, śpiewając weselne pieśni, zaś na progu komnaty czekał orszak, który miał ją zaprowadzić do świątyni.
Nawet gdy przechodziła przez próg, z dumnie uniesioną głową, odprowadzana ciekawym wzrokiem szlachetnych pań i ledwo skrywanym szyderstwem kapłanów – gdyż jednak była córką żalnickich kniaziów i nie przywykła spuszczać wzroku przed mniejszymi od siebie – nawet wtedy miała nadzieję, że sok gałęzi relei uniesie ją poza tę komnatę i ten dzień. Nic podobnego się nie stało. Widziała bardzo wyraźnie każdą głowę pochyloną w ukłonie, każdą ostro wyrzeźbioną arabeskę na filarach korytarza. Jej szata była z białego złotogłowiu, tak ciężka od pereł i złotych nici, że dwie z pań musiały prowadzić ją pod łokcie. Posadzono ją na podwyższeniu, na tronie kunsztownie rzeźbionym w ciemnym kamieniu, obok Wężymorda.
Przed zwierzchnikiem uścieskiego przybytku, na poduszce z czerwonego adamaszku, spoczywał wysoki diadem żalnickiej kniahini.
Powietrze w przybytku było duszne i lepkie. Z trudem podążała za słowami sługi Zird Zekruna, kiedy wygłaszał nad nią kolejne błogosławieństwa; wzdrygnęła się, gdy nazwał ją oliwnym szczepem i winną latoroślą. Potem kazano jej uklęknąć przed ołtarzem. Wężymord patrzył wprost na nią, wsuwając na jej palec wąski, prosty pierścień, a jego oczy były tak niewiarygodnie błękitne, że przez chwilę nie widziała nikogo wokół i znów czuła letni zapach jabłek i suchy kurz na zapomnianej ścieżce, gdzieś pośrodku Żalników.
A potem włożono jej na skronie diadem żalnickiej kniahini. Nie zapamiętała reszty ceremonii. Podczas uczty widziadłowe twarze ze wspomnień Szalonej Ptaszniczki nakładały się na oblicza siedzących obok biesiadników i czasami nie potrafiła odróżnić, co jest jawą, a co snem, co się już zdarzyło, a co się dopiero zdarza. Podobne toasty, życzenia, podarki. Podobne nabrzmiałe od wina twarze z przyczajonym w kącikach oczu pytaniem. Powinnam też się upić, pomyślała z roztargnieniem. Tego po mnie oczekują. Rozpaczy, łez, przekleństw. Widowiska – wszak nie co dzień córka zamordowanego kniazia poślubia mordercę ojca.
Nie ośmielała się nań patrzeć. Jej umysł był przed nim otwarty na oścież.
Kiedy rogi odegrały północ, niewiasty wyprowadziły ją z biesiadnej sali i powiodły do obcej komnaty, gdzie jak kukiełkę rozebrano ją z weselnej sukni, rozczesano włosy. Wciąż były przy niej – nieznane cierpliwe kobiety o współ – czujących obliczach, które dotykały jej lekko, jakby z niedowierzaniem. Z rzadka pytały o coś niespokojnym głosem, lecz nie nalegały, kiedy milczała. Żony najszlachetniejszych panów Żalników znały swoją powinność, a zaślubinami żalnickich kniaziów rządził obyczaj, równie stary jak samo władztwo.
Wykąpano ją w letniej wodzie, w której pływały różane płatki. Kiedyś, dawno temu, byłyby to płatki jabłoni zebrane przed świtem w ogrodach Bad Bidmone, lecz nikt nie poważył się na podobną rzecz w cytadeli Wężymorda. Tylko jedna z niewiast, przysadkowata i czerwona na twarzy, dosypała ukradkiem do wody garść zeschniętych kwiatów, tak pożółkłych i zmiętych w dłoni, że trudno je było rozpoznać. Zarzyczka podziękowała jej nieznacznym ruchem powiek, choć właściwie było to jej zupełnie obojętne.
Natarto ją pachnidłami, na czole, szyi i sercu, szeptano jakieś babskie zaklęcia. Potem służące przyniosły długą koszulę z białego płótna, cienkiego jak pajęcza przędza. Nawet to rozstrzyga ceremoniał, przypomniała sobie, kiedy obce ręce odziewały ją w szatę, którą miała nosić w noc poślubną. Ciemny płaszcz, rozpuszczone włosy i moje bose stopy, kiedy będę szła korytarzem pomiędzy żalnicką szlachtą do komnat Wężymorda, W żadnym razie nie mógł jej tego oszczędzić. Zresztą przychodziła już do niego nocą, z włosami luźno rzuconymi na plecach, wbrew urodzeniu i książęcej godności, niczym ladacznica. Siadywała na jego kolanach pomiędzy obcymi ludźmi, w przydrożnych gospodach, grzejąc bose nogi w żarze paleniska. I dzielili posłania znacznie nędzniejsze niż kniaziowskie łoże w uścieskiej cytadeli.
Tyle że wówczas pół królestwa nie tłoczyło się pod drzwiami naszej sypialni, pomyślała zgryźliwie.
Korytarz był prawie ciemny. Przed księżniczką postępowało dwóch pachołków z pochodniami, z tyłu zaś niewiasty, które służyły jej tego dnia, i kolejnych dwóch pachołków z ogniem. Musiała przemierzyć niemal całą twierdzę, nieskończenie wiele drzwi, a przy każdych z nich straże spytają o jej imię i powód nocnej wędrówki. Kamienna posadzka była chłodna i wkrótce jej stopy zmartwiały z zimna. Nie spoglądała na boki, na tłum gapiów, którzy natarczywie śledzili każdy jej krok. Ogarnęło ją bezkresne zmęczenie i obojętność. Niemal ze złością odepchnęła niewiastę, która próbowała ją podtrzymać, kiedy zachwiała się na pojedynczym stopniu, i mocnym głosem wypowiedziała przed strażnikiem swoje imię:
– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.