Za rajcami, jak świąteczny zwyczaj każe, kroczyło żebracze bractwo. Był to ich dzień. Ponieważ w czas karnawału na opak odwraca się wszelkie codzienne prawa, jałmużnicy zajmowali miejsce pośledniejsze jedynie wobec rady miejskiej. Cały rok pogardzani i lżeni, teraz maszerowali dumnie środkiem rynku. Z przodu Zarzyczka rozpoznała gromadkę wedle tradycji poprzebieraną za kapłanów Krain Wewnętrznego Morza. Rudobrody wojownik z Wysp Zwajeckich w wysokim, zwieńczonym turzymi rogami szłomie wspierał chudziutkiego kapłana w brunatnej pomorckiej kapicy i owa niebywała komitywa zbudziła wśród gapiów wrzawę radosnych okrzyków. Służka Hurk Hrovke, niska, garbata starucha przyodziana w resztki popękanego bechtera pędziła stadko kóz i ku powszechnej uciesze okładała je na płask mieczem. Słynący ze skąpstwa sługa Zaraźnicy rozrzucał w tłum deszcz pomalowanych złotą farbką drewnianych dukatów.
A z tyłu Zarzyczka spostrzegła wysokiego człowieka w łaciatej opończy. Niósł papierowy proporzec, na którym – o dziwo – powiewały znajome lwy. Stara chorągiew żalnickich kniaziów, którą książę nakazał na jej cześć wywiesić na spichrzańskiej cytadeli. Łzy zakręciły się jej w oczach.
– A Wężymord? – spytała znienacka Szarka. – Opowiedz mi o Wężymordzie, księżniczko. I o tym, jakim sposobem już od trzech pokoleń na północy go oglądają.
– Nie wiem – Zarzyczka aż się wzdrygnęła. – Nie chcę wiedzieć. To sprawy między nim a Zird Zekrunem. Nieludzkie sprawy, nieczyste. Nie pytajcie mnie o nie.
– Ja wiem – wtrąciła wiedźma. – Mówili o tym wczoraj na Tragance.
– Gdzie? – zdumiała się księżniczka.
– Potem – ucięła niecierpliwie rudowłosa. – Wiedźmo, nie powinnaś była zwlekać z podobnymi wieściami. Zbyt wiele nas twoja opieszałość może kosztować.
– Przecież sama wiesz, co się zdarzyło z Wężymordem – piegowata niewiastka zmarszczyła nos. – Wiesz dobrze, jak to robią, niektórzy z nich, ci, co przychodzą z wody. Wielka magia, utkana z krwi i własnego ciała, by dwoje mogło stać się jednym i przeżyć.
W rytmie werbli coś się nieznacznie zmieniło. Nowa, dziwna nuta wkradła się do melodii. Przez rynek szły teraz cechy rzemieślnicze. Jednak Zarzyczka widziała wyraźnie, że wiele z nich nie wystąpiło bynajmniej pod uroczystymi proporcami żmijów. Przeciwnie, zamiast złotych wizerunków węży nieba nad pochodem coraz groźniej powiewały czarne, żałobne chorągwie. Zaś na wielu kapeluszach Zarzyczka nie dostrzegała znaków cechowych, tylko szerokie sine szarfy. Opadały maszerującym aż na plecy, a na ich krańcach wymalowano znaki, których nie potrafiła odczytać.
Rozumiała tylko tyle, że uprzednia radość tłumu zamierała i nikła bez śladu.
Szarka patrzyła ponad głowami pochodu, prosto w słońce. Siedziała bez słowa, a po jej policzkach z wolna płynęły łzy.
– Nie chciałam w to wierzyć – powiedziała wreszcie cichym, rozedrganym od emocji głosem. – Nie chciałam wierzyć, że także tutaj…
Zarzyczka bezradnie popatrzyła ku wiedźmie.
– Dawno temu, kiedy jeszcze szczyty Pomortu leżały la dnie morza – błękitnooka niewiastka przymknęła oczy zaczęła opowiadać, a jej głos zmienił się i nabrał dziwnej głębi – Zird Zekrun odnalazł Wężymorda i wiele mu przyobiecał: okręty niedościgłe, nad krainami władzę, sławę)o kraj świata. Zemstę nad rodem żalnickiego kniazia.
I nieśmiertelność. – Księżniczka głęboko wciągnęła powietrze. – A kiedy nadszedł czas, żeby wypełnić obietnicę, Zird Zekrun począł przywabiać sorelki z głębin morza, nieśmiertelne boginki, które żyją u korzeni lodowych gór. Przybywają do pomorckich brzegów na wezwanie, gdyż nawet przedksiężycowe moce nie potrafią oprzeć się woli boga równie potężnego, jak Zird Zekrun. On zaś wprzęga kropla po kropli w ciało Wężymorda, bo człowiek jest zdolny zgodzić się na wiele, bardzo wiele, by zejść ze ścieżki śmiertelnych…
Tymczasem w dole zza pleców rzemieślników wybiegło stadko dziewcząt w żółtych sukniach i wiankach ze świętego kwiecia. Prastarym zwyczajem zbierały od gapiów gliniane figurki chrabąszczy i myszy, prześladujących okoliczne pola, i rozbijały je na gościńcu, by zapobiec plagom czy nieurodzajom i zawczasu odwrócić wszelkie nieszczęście. Tańczyły przy tym dziwaczny, powolny taniec, którego znaczenia nikt nie potrafił już odgadnąć. Lecz tego roku zamiast błogosławieństw posypał się ku nim istny grad brunatnych farfurek.
– Dalejże! – wrzasnął karzeł. Drapieżnie wychylony nad rynkiem, wydawał się jedną z dziwacznych maszkar, którymi zdobiono mieszczańskie dachy. – Dalejże, tańcujcie, ladacznice!
Jakby zachęcona jego okrzykiem, gromadka przebierańców o twarzach zakrytych czarno – żółtymi maskami opadła pomiędzy dziewczęta. Nim strażnicy miejscy spostrzegli cokolwiek, pochwycili kilka tancerek i umknęli v boczną uliczkę. Pozostałe z przerażeniem zbiły się w stadko wokół platformy, na której umocowano karnawałową kukłę, jednak nie mogły znaleźć żadnej ochrony przed coraz liczniejszymi pociskami.
To figurki szczuraków, spostrzegła Zarzyczka.
Wysoka, jasnowłosa dziewczyna, która miała prowadzić korowód, krzyknęła przeraźliwie, ale nie zdążyła się uchylić. Na jej czole wykwitła krwawiąca, czerwona rana. Przez chwilę, póki książęcy pachołkowie nie podnieśli szlochającej panny, księżniczka miała wrażenie, że pospólstwo ją ukamienuje.
Tak samo, jak Wężymord kazał kamienować wiedźmy nad brzegami Cieśnin Wieprzy, pomyślała nagle.
– Wziął od wodnic nie tylko nieśmiertelność – powiedziała Szarka. – Moja piastunka była jedną z nich. Z nienawiści do naszego plemienia wprzęgła się w człowieczy kształt. W ciało zwyczajnej wiejskiej niewiasty.
– Przyjęła znacznie więcej niż kształt – odparła metalicznym głosem wiedźma. – I nawet jeśli była bardzo silna, nie zdołała odrzucić tego bez reszty.
– To prawda – zgodziła się posępnie Szarka. – Była zima. Moja matka umarła przy porodzie, zaś żaden z najemników Dumenerga nie miał pojęcia o piastowaniu niemowląt. Więc zrobili to, co wydawało się im najprostsze. Najechali pierwszą lepszą wioskę i oznajmili sołtysowi, że obwieszą go na gruszy, jeśli gwałtem nie znajdzie mamki. I wtedy właśnie pojawiła się Mokerna. Prosta wiejska gospodyni w pasiastym fartuchu, a przynajmniej tak właśnie wszyscy myśleli. Wrzała wojna. Dumenerg nie mógł długo popasać w jednym miejscu, a nie chciał ani wypuścić mnie z rąk, ani zostawić na łasce wieśniaków. Na koniec postanowił zabrać ze sobą i dziecko, i piastunkę. Odkąd pamiętam, Mokerna zawsze była przy mnie: jedyna matka, jaką miałam, matka, która wykarmiła mnie własnym mlekiem. Niska, przysadkowata, o brunatnych włosach splecionych na karku w ciasny kok i twardych, spracowanych rękach. Gdybyście mogły widzieć, jak wyglądała przedtem… Gdybyście mogły zobaczyć je w ich własnej krainie… Jedno z tych błękitnowłosych, wiotkich stworzeń, których żywiołem jest woda…
– Sorelki – rzekła w zadumie księżniczka. – Słyszałam ich śpiew. Dawno temu, nad Cieśninami Wieprzy.
– My nazywaliśmy je inaczej – ciągnęła Szarka. – Mieszkały na skraju naszej ziemi, pośrodku trzęsawiska, i im bardziej nasze władztwo rosło w siłę, tym bardziej marniała ich kraina. To stara historia i stara nienawiść. A tamtego zimowego poranka Mokerna nie stanęła przed najemnikami Dumenerga jedynie po to, aby mnie wykarmić, ale też, aby mnie przemienić i obrócić przeciwko własnemu plemieniu. Czasami myślę – podjęła po chwili – że to ją zabijało. Sposób, w jaki próbowała mnie nagiąć do własnych celów i zniszczyć… A jednocześnie naprawdę była moją matką i te dwie natury rozrywały jej serce na strzępy.
Coś w twarzy rudowłosej sprawiło, że Zarzyczka musiała odwrócić wzrok.
Na rynku książęce draby zdołały wreszcie stłumić kotłowaninę i szlachetny cech nożowników, który rokrocznie bawił gapiów starodawnym tańcem z mieczami, mógł rozpocząć występy. Przy ostrym dźwięku piszczałek dwie grupy mężczyzn ruszyły ku sobie, przytupując i wyrzucając nad głowę krótkie ostrza. Był to początek widowiska, które zapowiadało pojawienie się spichrzańskiego Krogulca – przebierańca, który przyjął na siebie rolę dumnego symbolu miasta.
Jednak to, co wybiegło między nożowników, nie było bynajmniej Krogulcem. Zarzyczka ze zdumieniem spostrzegła pękatą, otoczoną w pierzu postać. Głowę dziwoląga zdobił pokaźny czerwony grzebień, a na kuprze miał przytroczony sterczący wiecheć. Zakolebał biodrami, spod ogona posypały się kurze jaja. Nie rozumiejąc, księżniczka gapiła się, jak jaja rozpryskują się na kamieniach rynku. A kiedy stwór odwrócił się ku niej, wypatrzyła na jego piersi napis: KAPŁON.
Gdacząc i drobno przebierając nogami, świąteczny kapłon począł się na przemian wdzięczyć do książęcych strażników i gromko wypominać im tchórzostwo oraz opieszałość w gromieniu szczuraków.
To już nie jest zabawa, pomyślała ze strachem Zarzyczka, nie karnawałowe drwiny i prześmiewki. Ktoś tych ludzi próbuje podjudzić przeciwko zwierzołakom. I księciu Evorinthowi.
– A później? – spytała wiedźma.
– Została przy mnie – odparła rudowłosa. – Została przy mnie do samego końca. Knuła i spiskowała, a przecież była jedyną niewiastą w stołpie, która trzymała mnie za rękę, kiedy majaczyłam w gorętwie. Potem zdarzyło się, że wydała buntownikom klucze do zamczyska. Byłam pijana – skrzywiła się. – Wywlekli mnie z donżonu. I kiedy mnie na koniec Eweinren odbił, nie zostało już wiele do ocalenia. Ale przeżyłam, wylizałam się i Llostris, ryża wilczyca znów poczęła kąsać. Mokerna przewiązywała mi rany, uwierzycie? Myła mnie, opatrywała i płakała… A ja… – zaśmiała się cierpko – poświęciłam kogoś, żeby ocalić jej życie i nawet dzisiaj nie potrafię wyjaśnić, dlaczego. Musiałam wskazać zdrajcę i zrobiłam to. Brata Eweinrena. Nie powiedział ani słowa – z mojego powodu – i ścięli go na szczycie wzgórza, przed zamkiem. Pamiętam, padał deszcz, a kat był niewprawny w rzemiośle i musiał uderzać trzy razy. Może już wtedy wszystko było przesądzone. Zresztą nie – potrząsnęła głową. – O Mokernie wiedziałam wcześniej. Tamtej nocy, kiedy rebelianci zdobyli zamek i zatknęli głowę Dumenerga na palisadzie, a mnie ktoś zarzucił na głowę biały welon z weselnej koronki. Wtedy właśnie zrozumiałam, że ona jest z wodnic. Ale dopiero wówczas, kiedy otwarła wrota buntownikom i dopadli mnie w mojej własnej komnacie… Pamiętam, jak ktoś cisnął mnie na podłogę i leżałam w kałuży wina, a obok mojej twarzy zdychała suka z rozpłatanym brzuchem…