Horn słuchał cierpliwie. Był znowu dawnym Hornem, takim, jakiego Reynevan poznał, znał i pamiętał. Hornem w eleganckim, krótkim szarym płaszczu spiętym srebrną klamrą, w szamerowanym srebrem wamsie, Hornem noszącym u pasa sztylet z rubinem w głowicy i lamowane mosiądzem ostrogi na kurdybanowych butach. Z głową ustrojoną w atłasowy szaperon z długą i fantazyjnie owijającą szyję liripipe. Hornem z przenikliwymi oczami i ustami skrzywionymi w leciutko arogancki grymas. Grymas tym wyraźniejszy, im bardziej Reynevan angażował się w kwestie dotyczące moralności, norm etycznych, reguł i praw wojennych, w tym w szczególności stosowania terroru jako narzędzia wojny. – Wojna niesie ze sobą terror – odpowiedział, gdy Reynevan skończył. – I na terrorze się opiera. Wojna sama w sobie jest terrorem. Ipso facto, – Zawisza Czarny z Garbowa nie zgodziłby się z tobą. Inaczej pojmował wojnę i jus militare. – Zawisza Czarny nie żyje.
– Co?
– Nie doszły cię słuchy? – Horn obrócił się w siodle. Nie doszła wieść o śmierci jednego ze sławniejszych rycerzy nowożytnej Europy? Zawisza Czarny poległ. Wierny wasal, pociągnął z Luksemburczykiem na wyprawę przeciw Turkom, oblegać twierdzę Golubac nad Dunajem. Turcy pobili ich pod tym Golubacem, Luksemburczyk swoim obyczajem sromotnie uciekł, Zawisza – swoim obyczajem – osłaniał odwrót. I padł. Wieść niesie, że Turcy głowę mu ucięli. Stało się to dwudziestego ósmego maja, w piątek po świętym Urbanie, moim patronie, stąd tak dobrze pamiętam datę. I nie ma już na świecie Zawiszy Czarnego z Garbowa, dobrego rycerza. Sic transit gloria. – Myślę – rzekł Reynevan – że dużo więcej. Dużo więcej niż gloria.
Gdy przyjechali do Świdnicy, z miejsca dało się zauważyć panujące w mieście poruszenie. Gdy wjechali Bramą Dolną i tonącą w błocie ulicą Długą dotarli na rynek, mieli wrażenie, że trafili na jakiś festyn – było oczywistym, że powód poruszenia jest raczej radosny niż odwrotnie. Bisclavret ruszył w tłum wybadać, w czym rzecz, Reynevanowi jednak z miejsca skojarzyła się i przypomniała Praga latem roku 1427, wzburzona i uradowana wieścią o zwycięstwie pod Tachowem. Skojarzenie okazało się nader trafne. A mina Bisclavreta, gdy wrócił, nader kwaśna. Twarz Horna, gdy słuchał szeptanych mu na ucho relacji, mroczniała i chmurzyła się w miarę szeptania. – Co się stało? – nie wytrzymał Reynevan. – O co chodzi?
– Później – uciął Horn. – Później, Reynevan. Teraz mamy spotkanie. I ważne rozmowy. Idziemy. Bisclavret, ty odszukaj tu kogoś zaufanego a dobrze poinformowanego. Chcę wiedzieć więcej. Spotkanie odbyło się w szynku na ulicy Łuczniczej, w pobliżu bramy o tej samej nazwie, a ważne rozmowy dotyczyły dostaw broni i koni z Polski. A rozmówcą był znany Reynevanowi raubritter, Polak, pieczętujący się Porajem Błażej Jakubowski. Jakubowski nie poznał Reynevana. I nie dziwota. Minęło trochę czasu. I trochę się zdarzyło. W rozmowach przeszkadzał nieco panujący rozgardiasz i nader wesoły nastrój przepełniających karczmę gości. Świdniczanie ewidentnie mieli jakiś powód do świętowania. Nie tylko Reynevana ciekawiło, jaki. – Podobno was pobili? – przerwał nagle negocjacje Jakubowski, wskazując ruchem głowy radujących się mieszczan. – Na Łużycach? Pod jakimsiś Kratzau czy jakoś tak? Podobno łupnia dali wam tam panowie Polenz i Kolditz, zdrowego, gadają, dali wam łupnia. Hę? Mówże, Horn, ciekawym szczegółów. – Nie czas teraz gadać o tym.
W tym momencie wrócił Bisclavret, Poraj z miejsca domyślił się, z czym. I uparł, że jednak czas. Nie było wyjścia. – Sierotki Jana Kralovca – zaczął z ociąganiem Obłupiacz – oblegały w Czechach jakąś twierdzę, mój informator zapomniał, jaką i gdzie. Kończyła im się spyża, końca oblężenia widać nie było, postanowili więc pójść kilkoma hufami na plądrunek. Na Łużyce. Szóstego listopada puścili z dymem Frydland, w następnych dniach spustoszyli okolice Zgorzelca, Lubija i Żytawy. Naładowali wozy łupem, spędzili bydło i ruszyli w drogę powrotną. Traktem przez Hradek nad Nysą. I tu… – Dopadli ich, tak?,
– Dopadli – przyznał niechętnie Bisclavret. – Kralovec zbyt zadufał… Zlekceważył Niemców, nie docenił ich. A tymczasem Sześć Miast zmobilizowało silny kontyngent zbrojny pod komendą Lotara Gersdorfa i Ulryka Bibersteina. Z Dolnych Łużyc ostrym pochodem przybył z pomocą landwójt Hans von Polenz, ze Świdnicy nadciągnął Albrecht von Kolditz. Szybko dołączyli książęta, Jan Żagański i jego brat Henryk Starszy na Głogowie, do kompletu przywiódł swą drużynę Gocze Schaff z zamku Gryf. Poszli za Kralovcem w pogoń, w dzień świętego Marcina o świcie znienacka uderzyli na kolumnę marszową Sierotek. Milę za Hradkiem. Pod Kratzau. – I pobili ich.
– Pobili jak pobili – Bisclavret miał minę człowieka, który nie może wypluć, a musi połknąć. – Kralovec uszedł… Stracił… Stracił kilku… – Kilkuset ludzi – dokończył Polak. – Wozy. I całą zdobycz. – Ale niemieckich trupów – warknął Obłupiacz – też pod Kratzau sporo na polu zostało. Z Lotarem Gersdorfem na czele. – Jednakowoż – mruknął Jakubowski – Kratzau pokazało, że nie jesteście niezwyciężeni. – Tylko Bóg jest niezwyciężony.
– I ci, co u Boga w łaskach – uśmiechnął się krzywo Polak. – Czyżbyście wy, husyci, już z tych łask wypadli? – Wyroki boskie – Horn spojrzał mu wprost w oczy są niezbadane, mości Jakubowski. Nie dociecze się ich ani nie przewidzi. Co innego z ludźmi, ci są przewidywalni. Ale próżno czas tracić na deliberacje. Wróćmy do naszych geszeftów. To jest teraz ważne.
Innych spraw ważnych Urban Horn miał niemało. A awansowany do rangi asystenta Reynevan miał coraz mniejsze szanse na rychły powrót do Jutty. W Świdnicy nie zabawili długo, pojechali do Nysy, pożegnawszy się wpierw z Bisclavretem. – Zobaczymy się – Obłupiacz na pożegnanie zajrzał Reynevanowi głęboko w oczy. – Zobaczymy się, gdy czas przyjdzie. Byś o tym nie zapomniał, zjawię się. Zjawię się w twoim przytulnym klasztorku i przypomnę o obowiązkach. Zabrzmiało to troszkę jak groźba, ale Reynevan nie przejął się. Nie miał czasu. Horn naglił. Pojechali na Opolszczyznę, rejon, który Horn uznawał za stosunkowo bezpieczny. W księstwach opolskim i niemodlińskim coraz większe wpływy i znaczenie miał dziedzic ziem, młody książę Bolko Wołoszek. Antypatia Bolka do biskupa i awersja żywiona do kleru i Inkwizycji były szeroko znane. Na Opolszczyźnie na prześladowania nie było zgody. Biskup i inkwizytor grozili młodemu księciu ekskomuniką, ale Wołoszek sobie na to bimbał. Horn i Reynevan nie mieli stałej bazy; przemieszczając się nieustannie, operowali pomiędzy Kluczborkiem, Opolem, Strzelcami i Gliwicami, kontaktując się z ludźmi przybywającymi z Polski – z Olkusza, z Chęcin, z Trzebini, z Wielunia, z Pabianic, z Krakowa nawet. Spraw do załatwienia i transakcji do wynegocjowania było sporo. Reynevana, który przy transakcjach głównie milcząco asystował, zdumiewały talenty handlowe Urbana Horna. Zdumiewał go też stopień skomplikowania spraw, które dotąd miał za banalnie proste. Kula, jak się okazywało, kuli nie była bynajmniej równą. Używane przez husytów piszczały większością strzelały kulami kalibru jednego palca. Palec i jedno ziarno jęczmienia był typowym kalibrem luf rusznic i lżejszych hakownic, lufy cięższych hakownic i handkanon miały kaliber równy dwóm palcom. Lufy taraśnic były zunifikowane do kul kalibru dwóch palców i jednego ziarna. Urban Horn musiał z przedstawicielami polskich kuźnic wynegocjować dostawy wszystkich tych rodzajów kul w stosownych ilościach. Także proch strzelniczy nie był, jak się wyjaśniło, równy prochowi, dawno już przestał być tym, czym był za czasów Bertolda Schwarza. Proporcje saletry, siarki i węgla drzewnego musiały być odważane skrupulatnie, różnie w zależności od tego, do jakiej broni proch był przeznaczony – broń ręczna wymagała prochu o większej zawartości saletry, do hufnic, taraśnic i bombard potrzebny był proch zawierający więcej siarki. Jeżeli mieszanka była niewłaściwa, proch nadawał się wyłącznie do fajerwerków, a i to kiepsko. Proch musiał być również dokładnie granulowany – jeśli nie był, rozkładał się w transporcie: cięższa saletra "wędrowała" w dół, ku dnu pojemnika, lżejszy węgiel zostawał na powierzchni. Stabilny i łatwo zapalny granulat otrzymywano poprzez zraszanie mielonego prochu ludzkim moczem, przy czym najlepsze efekty dawał mocz ludzi dużo i często pijących. Nie dziwota tedy, że proch wytwarzany w Polsce cieszył się na rynku zasłużenie dobrą renomą, a polskie młyny prochowe zasłużoną sławą. – Byłbym zapomniał – powiedział Horn, gdy wracali po zawarciu kolejnej transakcji. – Szarlej kazał cię pozdrowić. Prosił przekazać, że ma się dobrze. Jest wciąż w Taborze, w wojskach polnych. Hejtmanem wojsk polnych jest teraz Jakub Kromieszyn z Brzezovic, Jarosław z Bukoviny poległ bowiem w październiku podczas oblegania Bechyni. Szarlej był przy oblężeniu, uczestniczył też w rejzach do Rakus i w ataku na Górny Palatynat. Ma się, chyba już mówiłem, dobrze. Jest zdrów i wesół. Niekiedy nadmiernie. – A Samson Miodek?
– Samson jest w Czechach? Nie wiedziałem. Nazajutrz pojechali do Toszka, rozmawiać z Polakami o kulach, kalibrach, siarce i saletrze. Reynevana rzecz zaczęła już lekko nużyć. Marzył o powrocie do klasztoru, do Jutty. Marzył, by stało się coś, dzięki czemu mógłby wrócić. I wymarzył.
– Będziemy się żegnać – oświadczył zachmurzony Horn, wróciwszy z opolskiej szkoły kolegiackiej, do której chodził często, ale zawsze sam, bez Reynevana. – Muszę wyjechać. Nie spodziewałem się… Przyznaję, nie spodziewałem się, że nastąpi to tak szybko. Reinmarze, mamy znowu wojnę. Sierotki Kralovca przekroczyły śląską granicę. Przez Przełęcz Lewińską. Idą jak burza, prosto na Kłodzko. Może być tak, że nie zdołasz już dostać się do miasta przed tym, nim Kralovec zacznie oblężenie. Ale musisz tam jechać. Zaraz. Na koń, przyjacielu. – Bywaj, Horn.
Był piąty grudnia roku 1428. Druga niedziela adwentu. •
Pojechał na Brzeg, traktem krakowskim, a po drodze doganiały go wieści. Sierotki Kralovca ogniem i mieczem pustoszyły Kotlinę Kłodzką. Z dymem poszła Bystrzyca, w mieście dokonano rzezi. Na samo Kłodzko, jak wynikało z wieści, Kralovec jeszcze nie uderzył, nawet blisko nie podszedł. Ale Śląsk, jak w marcu, zaczęła ogarniać panika. Na drogach zrobiło się ciasno od uciekinierów. Reynevan spieszył się. Ale nie pod Kłodzko. Jechał do Białego Kościoła. Do Jutty. Był już niedaleko. Minął Przeworno, widział już Rummelsberg. I wtedy, na leśnej drodze, poczuł magię.