Przy drodze bielał koński szkielet, mocno już przerośnięty trawą, niezawodnie pamiątka po wiosennej rejzie. Wierzchowiec Reynevana płoszył się i boczył, parskał, drobił nogami w miejscu. To nie szkielet jednak płoszył konia, nie był to też wilk ani inny zwierz. Reynevan czuł magię. Umiał ją wyczuwać. Teraz czuł ją, węszył, słyszał i widział w silnym zapachu wilgoci i pleśni, w pokrakiwaniu wron, w zbrązowiałych i zastygłych w zamrozie łodygach dzięgielu. Czuł magię. A gdy rozejrzał się, dostrzegł jej źródło. Gęstwina gołych drzew kryła drewniany budynek. Kościółek. Modrzewiowy chyba. Ze smukłą szpiczastą dzwonniczką.
Zsiadł z konia.
Kościółek, leżący akuratnie na trasie marszu Bożych bojowników, próbowano palić, świadczyła o tym całkiem poczerniała ściana frontowa i mocno przywęglone słupy przy wejściu. Ogień nie strawił jednak budynku, ugaszony zapewne przez deszcz. Lub, przez coś innego. Wnętrze było zupełnie puste, kościółek ograbiono ze wszystkiego, co w nim było, a było chyba niewiele. Resztę zniszczono. Zamykające nawę trójboczne prezbiterium pełne było desek i szmat, zapewne pozostałości ołtarza. Tu również widoczne były ślady ognia, czarne połacie spalenizny. Czy był to ogień gniewu, ogień destrukcji i nienawiści, ogień ślepego odwetu za stos w Konstancji? Czy też zwykłe biwakowe ognisko, rozpalone, by choć trochę ogrzać kociołek ze zbryloną wczorajszą kaszą, w miejscu dającym ochronę od deszczu i chłodu? Nie można było mieć pewności. Reynevan widywał w zdobytych kościołach oba rodzaje ognia. Magia, którą czuł, emanowała właśnie stąd. Bo to tu, w miejscu, gdzie kiedyś był ołtarz, leżał hex. Sześciokąt spleciony z patyków, łyka, pasów brzozowej kory, kolorowej wełny i nici, z dodatkiem zżółkłej paproci, marzanki, liści dębu i ziela zwanego erysimon, znacznie zwiększającego Dwimmerkraft, czyli moc magiczną. Wykonanie heksu było typowe dla wiejskiej czarownicy lub kogoś ze Starszej Rasy. Ktoś – albo czarownica, albo Starszy przyniósł go tu i położył. By oddać cześć. Okazać szacunek. I współczucie. Na pokrywających ściany prezbiterium gładzonych deskach coś wymalowano. Na malunkach nie było znać śladów cięć toporów, nie były pobazgrane kopciem i ekskrementami, obozujący tu Boży bojownicy nie mieli widać czasu. Albo nastroju. Reynevan zbliżył się.
Obraz okalał całe prezbiterium. Był to bowiem cykl obrazów, sekwens kolejno następujących po sobie scen. Totentanz.
Malarz nie był wielkim artystą. Był artystą raczej miernym – i ponad wszelką wątpliwość domorosłym. Kto wie, może gwoli oszczędności ujął się pędzla sam proboszcz lub wikary? Postacie namalowano prymitywnie, aż do śmieszności koślawiąc proporcje. Komiczne – aż do grozy – były patykowate kościotrupy, fikające i porywające w śmiertelny tan poszczególne dramatis personae malowidła: Papieża, Cesarza w koronie, Rycerza w zbroi i z dzidą, Kupca z workiem złota, Astrologa o przesadnie semickich rysach. Wszystkie postaci były komiczne, żałośnie patetyczne, budziły jeśli nie śmiech, to uśmiech politowania. Politowania godna była też sama Śmierć, groteskowo śmieszna, w pozie i w całunie jak z szopki, wygłaszająca swe eschatologiczne memento mori, zapisane nad jej trupią głową czarnymi kanciastymi literami. Litery były równe, napisy czytelne – artysta był zdecydowanie lepszym kaligrafem niż malarzem. Heran ihr Sterblichen
umsonst ist alles Klagen
Ihr miisset einen Tam
nach meiner Pfeife wagen!
Hex niespodziewanie zatętnił magiczną mocą. A Śmierć nagle odwróciła groteskową trupią głowę. I przestała być groteskowa. Stała się straszna. W ciemnym wnętrzu kościółka jeszcze bardziej pociemniało. A obraz na deskach przeciwnie, rozjaśnił się. Całun Śmierci rozbielał, trupie ślepia zapłonęły, morderczo zalśniło ostrze dzierżonej w kościstych łapach kosy. Przed Śmiercią, schylona pokornie, stała Panna, jedna z alegorycznych postaci śmiertelnego korowodu. Panna miała rysy Jutty. I miała głos Jutty. Głosem Jutty błagała Śmierć o litość. Błagalny głos Jutty rozbrzmiewał w czaszce Reynevana jak flet, jak sygnaturka. Sum sponsa formosa mundo et speciosa…
Głos Śmierci, gdy odpowiadała na błaganie, był jak chrup kruszonej kości, jak skrzybot żelaza po szkle, jak zgrzyt zżartych rdzą cmentarnych wierzei. lam es mutata,
a colore nunc spoliata!
Reynevan zrozumiał. Wypadł z kościoła, wskoczył na konia, krzykiem i uderzeniami ostróg podrywając go do galopu. W uszach wciąż zgrzytał mu i chrypiał okrutny głos.
lam es mutata,
a colore nunc spoliata!
Już z daleka widział, że w klasztorze jest coś nie tak. Zamknięta zwykle na głucho furta była rozwarta na oścież, wewnątrz, na dziedzińcu, migały sylwetki ludzi i koni. Reynevan skulił się w kulbace i zmusił wierzchowca do jeszcze dzikszego galopu. I wtedy go dopadli.
Najpierw był czar, rzucone zaklęcie, piorunowe uderzenie mocy, które spanikowało konia i zwaliło Reynevana z siodła. Nim zdążył się podnieść, z rowów i zza drzew wypadło i rzuciło się na niego kilkunastu ludzi. Zdążył dobyć noża z cholewy, dwoma szerokimi cięciami zdołał chlasnąć dwóch, krótkim pchnięciem w twarz powstrzymał trzeciego. Ale pozostali dopadli go. Ogłuszyli ciężkimi ciosami, obalili na ziemię. Skopali. Przydusili. Obezwładnili. Spętali ręce na plecach. – Mocniej – usłyszał znajomy głos. – Mocniej dociągać powrozy, nie żałować! Jak się coś w nim złamie, mała strata. Niech ma przedsmak tego, co go czeka. Poderwano go do pionu. Otworzył oczy. I zadygotał.
Przed nim stał Pomurnik. Birkart Grellenort.
Od uderzenia w twarz rozbłysło mu w oczach, policzek i oko zapiekły jak przypalone żelazem. Pomurnik odwinął się, uderzył go jeszcze raz, tym razem od lewej, wierzchem urękawiczonej dłoni. Reynevan poczuł w ustach smak krwi. – To było – wyjaśnił cicho Pomurnik – tylko celem zwrócenia twojej uwagi. Abyś się skoncentrował. Jesteś skoncentrowany? Reynevan nie odpowiedział. Wykręcając głowę, usiłował zobaczyć, co dzieje się za klasztorną furtą, co to za konni tam krążą i co za knechci biegają. Jedno było pewne – nie byli to Czarni Jeźdźcy z Roty. Ci, którzy go trzymali, wyglądali na zwykłych najemnych zbirów. Obok zbirów stał człowieczek o krągłej twarzy i odzieniu zdradzającym Walona. I oczach zdradzających czarownika. To ów Walon, odgadł Reynevan, zrzucił go z siodła zaklęciem. – Łudziłeś się – wycedził Pomurnik – że o tobie zapomnę? Albo że cię nie odnajdę? Uprzedzałem, że mam oczy i uszy wszędzie. Zamachnął się i uderzył Reynevana jeszcze raz, wprost w puchnący już policzek. Obolała od poprzedniego uderzenia powieka zaczęła łzawić. Poleciało i spod drugiej. I z nosa. Pomurnik pochylił się ku niemu. Bardzo blisko. – Wydawało mi się – wysyczał – że wciąż nie całą uwagę mi poświęcasz. A wymagam całej. Wytęż pomyślunek. I słuchaj propozycji. Wpadłeś. Z życiem ci nie ujść. Ale ja mogę cię z tego wyciągnąć. Mogę uratować skórę. Gdy mi obiecasz, że doprowadzisz mnie do… Wiesz, do kogo. Do tego astrala, który maskuje się jako wielki przygłup. Ocalisz życie, jeśli doprowadzisz mnie do niego… – Hola! Mości Grellenort!
Z wysokości siodła spoglądał na nich rycerz w pełnej płytowej zbroi. Na koniu okrytym kropierzem szachowanym w błękitno-srebrny wzór. Reynevan znał go. Pamiętał. – Książę żąda, by mu go dostawić przed oczy. Natychmiast. – Decydujesz się? – zdążył syknąć Pomurnik. – Doprowadzisz? – Nie.
– Będziesz żałował.
Na klasztornym dziedzińcu roiło się od konnych, kłębiło od pieszych. W odróżnieniu od pstrych i raczej oberwanych zbirów Pomurnika, strzelcy i knechci na dziedzińcu odziani byli porządnie i jednolicie, w czarnoczerwoną barwę. Wśród konnych przeważali pancerni, tak armigerzy, jak i herbowi. – Dawać go tu! Dawać husytę!
Reynevan znał ten głos. Znał posturę, urodziwą męską twarz, modnie po rycersku golony kark. Znał czarnoczerwonego orła. Zbrojnymi na klasztornym dziedzińcu dowodził Jan, książę na Ziębicach. Własną książęcą osobą, w płaszczu obszytym gronostajami na mediolańskiej zbroi. – Dawać go tu, bliżej – władczo skinął głową. – Panie marszałku Borschnitz! Panie Grellenort! Dawać go tu! A tego Walona zabierzcie mi z oczu! Nie znoszę guślarzy! Podprowadzono Reynevana bliżej. Książę spojrzał nań z góry, z wysokości rycerskiego siodła. Oczy miał jasne, szarobłękitne. Reynevan wiedział już, kogo przypominały mu oczy i rysy twarzy opatki. – Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – wygłosił Jan Ziębicki nosowo i patetycznie. – Nierychliwy, ale sprawiedliwy, tak, tak. Zaparłeś się religii i krzyża, Bielau, ty Judaszu. Parałeś się czarnoksięstwem. Knułeś zamach na mnie. Za zbrodnie będzie kara, Bielau. Za zbrodnie będzie kara. Gdy kończył frazę, nie patrzył już na Reynevana. Patrzył w stronę wirydarza. Stały tam cztery mniszki. Wśród nich opatka. – W tym klasztorze – ogłosił gromko Jan, wstając w strzemionach – skrywało się husytów! Dawało się tu azyl szpiegom i zdrajcom! Nie zostanie to bez kary! Słyszysz, niewiasto? – Nie ty mnie będziesz karał – odrzekła opatka, głosem dźwięcznym i nieulękłym. – Nie ty! Łamiesz prawo, książę Janie! Łamiesz prawo! Na teren klasztoru wstępu nie masz! – To moje ziemie i moja tu władza. A ten klasztor z łaski mych dziadów tu stoi! – Klasztor stoi z łaski Boga! I nie podlega ani twej władzy, ani jurysdykcji! Nie masz prawa tu wejść ani przebywać, ani ty, ani twoi zbrojni! Ani ten łotr, ani jego zbiry! – A on – Jan Ziębicki stanął w strzemionach, wskazał Reynevana – miał prawo tu przebywać? Przez całe lato? Wolnoć to, pani siostro, skrywać tu heretyków? Takich jak ten, co tam leży?
Reynevan spojrzał w kierunku, który wskazał książę. Tam, gdzie mur okalający wirydarz schodził się z pokrytą suchymi pędami bluszczu ścianą budynku infirmerii, leżał Bisclavret. Reynevan poznał go po szytej na miarę kurtce z cielęcej skóry, którą Francuz niedawno sobie sprawił i którą wszystkim kazał podziwiać. Tylko po kurtce mógł go poznać. Zwłoki były potwornie zmasakrowane. Jasnowłosy miles gallicus, niegdysiejszy Ecorcheur, Obłupiacz, musiał, gdy go osaczono, stoczyć ciężką walkę. I żywy wziąć się nie dał. – Jak więc jest? – spytał z przekąsem książę. – Miałbyż klasztor dyspensę na przygarnianie kacerzy i przestępców? Wierę, nie jest tak! Zamilcz tedy, kobieto, zamilcz. Pokorę okaż. Panie Borschnitz! Każ ludziom przeszukać tamte szopy! Mogą się tam kryć inni! Pomurnik chwycił związanego Reynevana za kołnierz, zawlókł przed opatkę, stanął bardzo blisko, twarzą w twarz. – Gdzie jest – zazgrzytał – jego kamrat? Wielkolud z gębą idioty? Mów, mniszko. – Nie wiem, o co ci chodzi – odrzekła nieulękle opatka. – Ani o kogo. – Wiesz. I powiesz mi, co wiesz.